Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

środa, 17 sierpnia 2011

Było minęło, a żyć trzeba

 
O rozwoju włókiennictwa na Dolnym Śląsku decydowało wiele przyczyn. Najważniejszą było rosnące zapotrzebowanie na produkty lniane, wełniane, a następnie bawełniane, w związku z rozwojem cywilizacyjnym Europy w średniowieczu. Stanowiło to zachętę dla rozwoju rękodzielnictwa, na początku w formie  produkcji chałupniczej, w dalszej kolejności manufaktur, na koniec zakładów zmechanizowanych. Począwszy od końca XV wieku Dolny Śląsk staje się miejscem szczególnie podatnym na rozwój włókiennictwa. Trudno dziś powiedzieć na ile zaważyły tu szczególne właściwości wód, na ile zaś rozwój gospodarczy regionu, rosnący popyt na produkty przemysłu włókienniczego i rynek pracy pozwalający uczynić produkcję płótna opłacalną.
Niezwykle barwny i pikantny opis tradycji włókienniczych naszego regionu znajdujemy w powieści historyczno-obyczajowej związanej z wojnami husyckimi na Śląsku w I połowie XV wieku, pierwszej części trylogii Andrzeja Sapkowskiego p.t. „Narrenturm”:

„Pierwszy sygnał, że do Powojowic już blisko, dał po jakimś czasie właśnie ów strumyk, brzegiem którego Reynevan podróżował. Strumyk wpierw zaczął śmierdzieć, zrazu lekko, potem mocniej, potem wręcz okropnie. Jednocześnie woda zmieniła kolor, i to radykalnie – na brudnoczerwony. Reynevan wyjechał z lasu i z daleka już ujrzał przyczyny – ogromne drewniane stojaki suszarni, z których zwisały ufarbowane sztuki płótna i postawy sukna. Przeważał kolor czerwony – zasygnalizowana już przez strumyk produkcja dzienna – ale były też tkaniny błękitne, ciemnoniebieskie i zielone.
Reynevan znał te kolory, obecnie bardziej już kojarzone z Piotrem von Bielau niźli tynktury rodowego herbu. Miał zresztą w tych kolorach jakąś tam cząstkę własnego udziału, pomagał bratu w uzyskiwaniu barwników. Głęboka, żywa czerwień barwionych u Peterlina sukien i płócien pochodziła z sekretnej kompozycji alkiermesu, żmijowca i marzanny. Wszystkie odcienie błękitu Peterlin uzyskiwał poprzez mieszanie soku borówek z urzetem, który to urzet zresztą – jako jeden z nielicznych na Śląsku – sam uprawiał. Urzet mieszany z szafranem i krokoszem dawał piękną intensywną zieleń...
Komponenty barwiarskie, bielidła, ługi, kwasy, potaże, glinki i łoje były dostatecznie śmrodliwe, nielicho woniała też zepsuta serwatka, w której – wedle receptur flamandzkich – moczono lniane płótno w końcowym stadium bielenia. Wszystko to nie umywało się jednak do odoru używanego w Powojowicach podstawowego środka – wystałego ludzkiego moczu. Mocz, który w wielkich kadziach leżakował około dwóch tygodni, był potem obficie używany w foluszu, przy spilśnianiu sukna. Efekt był taki, że powojowski folusz wraz z okolicą cuchnął szczynami jak jasne nieszczęście, a przy sprzyjających wiatrach smród potrafiło donieść aż do klasztoru cystersów w Henrykowie.”

Starsi mieszkańcy Głuszycy nie zdziwią się opisem brudnoczerwonego strumyka, bo mają ten widok żywo w oczach na odcinku od I zakładu „Piasta” w kierunku Jedlinki. Pamiętają też charakterystyczny zapach tej części Bystrzycy. Przez całe dziesięciolecia PRL-u barwiona woda z zakładowej farbiarni była odprowadzana bezpośrednio do rzeki. Wprawdzie do barwienia płócien stosowano już inne kompozycje aniżeli bielidła, ługi, kwasy, potaże, glinki i łoje, ale efekt był ten sam zarówno co do koloru jak i zapachu. Woń moczu też nie jest im obca, ale to już za przyczyną skandalicznego stanu zakładowych toalet, które nie mogły się doczekać modernizacji. Są więc powody, skutkiem których myśl o upadłości wielkiej fabryki włókienniczej staje się mniej bolesna. Ale przecież wiadomo, że były to mankamenty do wyeliminowania, natomiast fabryka dawała pracę – fundament egzystencji w tym pięknie położonym mieście. Niestety, przemysł włókienniczy w Głuszycy coraz wyraźniej staje się momentem historycznym. Wróćmy więc jeszcze na chwilę do historii.
Tkanie na ręcznych krosnach, bielenie, barwienie, spilśnianie płótna było sztuką popularną w samym Wrocławiu, Świdnicy, Dzierżoniowie, ale także w wielu innych mniejszych miejscowościach Dolnego Śląska.
Ta tradycja przetrwała wieki, a nawet w miarę upływu lat stawała się jeszcze bardziej trwała i renomowana, czyniąc ten region Rzeszy Niemieckiej szczególnie znanym i cenionym. Do Głuszycy włókiennictwo dotarło zapewne wcześniej, ale o jego intensywnym rozwoju dowiadujemy się dopiero w II połowie XIX wieku.
O tym niebywałym boomie inwestycyjnym, jaki miał wtedy miejsce, o jego  znaczeniu dla powstania miasta pisałem w poprzednim poście.
Dziś duże fabryki włókiennicze poupadały, nie tylko w Głuszycy i na Dolnym Śląsku, ale w całej Polsce. Takie są konsekwencje rozwoju techniki i technologii, a także wolnego rynku . Dobrze byłoby, abyśmy te tradycje włókienniczego miasta potrafili zachować w pamięci i pielęgnować tak, jak się czci i szanuje swoich przodków, bo to jest najżywsza, najbliższa nam nasza historia. Czy Głuszyca zdobędzie się na utworzenie chociażby mini-muzeum, w którym można by zgromadzić pamiątki materialne, dokumenty, fotografie, zapiski i wspomnienia dokumentujące świetność przemysłową miasta? Czy nie byłoby to bardzo mądrym i wartościowym przedsięwzięciem dla Centrum Kultury i działających w gminie stowarzyszeń? Stawiam te retoryczne pytania z ograniczoną dozą optymizmu. Boję się, że nasze związki mentalne i emocjonalne z miejscem urodzenia i zamieszkania są  wciąż jeszcze zbyt płytkie, niedojrzałe i efemeryczne.

5 komentarzy:

  1. Co do klasztoru w Henrykowie to po pierwsze p.Stanisławie to nie klasztor a opactwo wg.reguły Benedyktyńskiej bo tę zachowują polscy Cystersi a po wtóre to opactwo w dużym sensie po Cysterskie a oni od niedawna ustanowili tam placówkę a związane to jest z liczbą samych mnichów bo by mogło być opactwo musi być konwent.Jednak sam artykuł tak pięknie pan odmalował że z przyjemnością przeczytałem do końca.Paweł.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo dziękuję za tak cenne uwagi, choć nie jestem w tym błędzie odosobniony, bo znajduję w innych publikacjach też mowę o klasztorze Cystersów w Henrykowie. Myślę, że w ogóle Cystersom na Dolnym Śląsku warto poświęcić więcej uwagi, to że mamy wytyczony szlak turystyczny pocysterski, to za mało.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo słusznie p.Stanisławie bo to najstarszy zakon w kościele katolickim zaraz po Benedyktynach i wnieśli do Polski podwaliny agro kultury przybywszy z Francji.To zakon starej obserwancji.W końcu maksyma Cystersów brzmi ora et labora (módl się i pracuj".Byłem kiedyś w ich opactwie w Szczyżycu koło Nowego Sącza coś pięknego,oni tam nadal pieką własny chleb a jak smakuje.Pozdrawiam pięknie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję za przywołanie Szczyżyca, to moje wzruszające wspomnienie sprzed lat. Byłem tam na ślubie mojego kuzyna z Nowego Sącza. To było góralskie wesele, jechaliśmy do Szczyżyca konnymi bryczkami. Wesele był w pobliskiej wsi w gospodarstwie panny młodej. Ach, co to był za ślub ! Takie wspomnienia pozostaję na zawsze. Niestety, opactwo Cystersów oglądałem tylko z zewnątrz. Być tam w środku, to istotnie wielka sprawa. Jest mi bardzo miło z Panem porozmawiać. Dziękuję za wszystkie komentarze, to cieszy, gdy dowiaduję się, że ktoś mnie czyta i to z zainteresowaniem, a jeszcze w dodatku ktoś tak inteligentny i z Warszawy. Serdecznie pozdrawiam !

    OdpowiedzUsuń
  5. P.Stanisławie ludzie tak mili jak i inteligentni są wszędzie także w W-wie która od kilku lat staje się konglomeratem niemal wszystkiego in minus.Natomiast opactwo znam od wewnątrz,wówczas opatem był tam opat Hubert Kostrzański i miałem wielką przyjemność go poznać.Cystersi prowadzą tam własny folwark co w ich tradycji jest najzupełniej naturalne.Kościół i część klauzurowa przepiękne.Tam jest absolutnie cudownie.Pięknie się kłaniam.Paweł. :-)

    OdpowiedzUsuń