Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

niedziela, 31 maja 2015

Zieleń i filozofia. Słowo na niedzielę.



grasz w zielone ?


 „O zieleni można nieskończenie.
Powielając dźwiękiem jej znaczenie,
Można kunsztem udatnych powieleń
Tworzyć światu coraz nowszą zieleń.

Nie dość słowo z widzenia znać. Trzeba
Wiedzieć jaka wydała go gleba,
Jak zalęgło się, rosło, pęczniało,
Nie - jak dźwięczy, ale jak dźwięczało,
Nie - jak brzmi, ale jakim nabrzmieniem
Dojrzewało, zanim się imieniem,
Czyli nazwą, wyrazem rozpękło,

W dziejach wzrostu słowa - jego piękno”…

(Julian Tuwim, „Zieleń”)


Słowo „zieleń” ma zapewne swą genealogię, ma także nieskończoną ilość skojarzeń i znaczeń. Moje pojęcie zieleni jest bogate w obfitość barw od jasnej do ciemnej zieleni, ale także jest bogate w rozmaitość odniesień wizualnych. A więc może to być łąka, albo łan wiosennego zboża, albo niedaleka kępa drzew obserwowana codziennie przez okno, albo też rozległe ściany zalesionych gór zamykających horyzont. Mam ten komfort, że mieszkam w górach, a moje miasto nie różni się wiele od wsi, zwłaszcza w tym miejscu, gdzie znajduje się mój dom.
O zieleni mógłbym nieskończenie, tak jak to sugeruje Tuwim w cytowanym wierszu. Może łatwiej byłoby dać sobie z tym spokój, gdyby nie wyjątkowość wiosennych doznań. W promieniach słońca świeża zieleń mieni się odcieniami złocistości i srebrzystości Dobra pogoda wiosną, ciepłe noce i obfitość deszczu spowodowały, że wszędzie jest zielono. Pełne ręce roboty mają właściciele ogródków działkowych, do których się zaliczam.


Ale koszenie trawników i wszystkie inne zajęcia na łonie natury mają swoją dodatkową wartość. Człowiek znajduje czas do spokojnych, niczym nie zakłócanych rozmyślań. Nie ma tu prasy, radia, telewizji, komputera, książek. Jest świeże powietrze, ciepło, cisza i wspaniała wokół przyroda. Jest zieleń w swych „udatnych powieleniach” i odcieniach. Jest naturalna egzemplifikacja tego co mieści się w najważniejszym pytaniu człowieka, skąd się wzięło życie na ziemi. Jak to się dzieje, że z maleńkiego nasionka wyrastają duże, dorodne rośliny, że korzonkami drzew i krzewów przenikają soki glebowe w górę aż do korony, zapełniając gałęzie gąszczem liści, kwiatów, a nieco później owoców? Jaka siła witalna to powoduje i skąd się ona bierze? A proces ten powtarza się jak wedyjska mantra co roku, nieprzerwanie, od zarania dziejów?
Jeśli poprzez obserwację życia przyrody i życia człowieka dojdziemy do przekonania, że wszystko co nas otacza jest dziełem niepojętej dla nas istoty, Stwórcy, czyli Boga, oznaczać to będzie, że jesteśmy niewierzący, bo przecież wiara jest wtedy, gdy czegoś nie jesteśmy pewni. Istotą religii jest wiara w Boga, ale jeśli to że Bóg jest twórcą wszystkiego uznamy za pewnik, za rzecz oczywistą, bezdyskusyjną, to znaczy, że odrzucamy wiarę. Czy w takiej sytuacji potrzebna nam jest religia? To tylko jedna z ogrodowych refleksji.


Czytając religijne książki lub słuchając niedzielnych kazań próbujemy w gąszczu słów uczonych i ważnych, w potoku mowy giętkiej i składnej  znaleźć sens naszego bytowania na tym „padole płaczu”, jakim jest ziemia nasza maleńka w makrokosmosie wszechświata. I byłoby znacznie spokojniej, gdyby nie wciąż nowe odkrycia naukowe. Jedno z najnowszych zasiało w poukładanym jako tako świecie kompletny niepokój, elektryzując naszą wyobraźnię magicznym kodem genetycznym. W 1953 roku dwóch młodych uczonych stworzyło model DNA, podstawowej substancji decydującej o dziedziczeniu cech osobniczych wszystkich żyjących organizmów.
To właśnie Anglik - Francis Crick (36 lat) i Amerykanin - James Watson (25 lat), dokonali jednego z największych odkryć w historii nauki. Opracowali model DNA, czyli kwasu deoksyrybonukleinowego, czyli nośnika informacji genetycznej. Ich odkrycie stało się jedną z największych sensacji XX wieku.

 I wszystko przewróciło się do góry nogami. To kolejne odkrycie  daje nam do zrozumienia, że nie ma czegoś takiego, jak biblijny Bóg, który w tydzień czasu stworzył świat, a potem  Adama i Ewę i zesłał ich na ziemię, wskazując jednocześnie drogę do nieba,  bo przecież istnieją tajemnicze DNA i one decydują o świecie i człowieku, w ich powstaniu kryje się zagadka istnienia, której normalny człowieczek nie jest w stanie pojąć .

Nie mam innego wyjścia, jak szukać remedium dla naszych porażonych głów. Nie wiem, czy to co proponuję, to wystarczy, ale może choć odrobinę złagodzi nasze skołotane umysły i serca. Taki cel miał zapewne poeta, niezastąpiony w trudnych momentach życia  -  Konstanty Ildefons Gałczyński, a co napisał, poczytajmy:

„Ileż to lat, ileż to lat trzeba chodzić
po dniach, po nocach, po piętrach,
do ilu łomotać drzwi, w ilu szukać
książkach, światłach, muzycznych instrumentach,
po jakich drogach, co się w deszczu mylą,
zaplątują w niebieskich zachmurzeniach,
w ilu miastach z latarniami ! O, i w ilu
nieskończonych próbach, oczekiwaniach, doświadczeniach –

ażeby znaleźć jakieś jedno zdanie,
które do serca komuś wejdzie i zostanie,

parę słów ułożonych w dziecinny gwiazdozbiór,

a ten nad czyimś oknem będzie sunął świecąc
w noc zimową i powie ktoś: „Cóż noc niebrzydka!”

Bo trudno jest za włosy chwycić treść wzburzoną,
rytm odmienny jak księżyc, ten sam księżyc który
Beethoven z nieba zerwał i w sonatę wepchnął…

Nad tym oknem, nad tą lampą nie zagasłą,
rozgadane jak jesienna plucha  - 
jakich „Trenów”, jakich „Ballad i romansów”
można by się jeszcze w nas dosłuchać ?”

Żywię taką niepłonną nadzieję, że nie damy się zakneblować w poczuciu zwątpienia i bezradności wobec osiągnięć nauki, która odkryła bezsens naszego istnienia z powodu DNA. Wręcz odwrotnie. Będziemy głosić wszem i wobec, że żadne geny nie są w stanie nam odebrać wiary w sens życia, w którym istnieje poezja, sztuka i kultura, a obok niej cudowny świat natury i ludzie wrażliwi na piękno i dobro. I pokąd stać nas na miłość, przyjaźń, współczucie,  pokąd „nad tą lampą nie zagasłą” możemy jeszcze posłuchać sonaty Beethovena lub pobłądzić z zafascynowania w tajemniczym świecie „Ballad i Romansów, potąd jesteśmy wolni od jakichkolwiek naukowych zaszufladkowań.  Tak nam dopomóż Bóg (Twórco DNA) i Wszyscy Święci! Amen !

sobota, 30 maja 2015

Kolorowa tęcza nad Głuszycą



promyk nadziei



 Miało to miejsce w piątkowy wieczór, 29 maja 2015 roku. Wieczór ten zapisze się w pamięci kilkudziesięciu mieszkańców  Głuszycy, a także gości z zewnątrz złotymi zgłoskami. Słoneczna aura dostosowała się do wagi i znaczenia uroczystości. W pewnym momencie wśród osób oczekujących na jej otwarcie  zgromadzonych przy rozległej szklanej ścianie  dużego holu na parterze budynku można było usłyszeć gorączkowy szmerek. To na widok cudownej, kolorowej tęczy, która zabłysła na niebie jakby mistyczny omen, zapowiedź dobrego początku nowej drogi życiowej dwojga młodych, przedsiębiorczych Głuszyczan,  Barbary i Bartosza Solarz.

Ale myślę, że nie tylko dla nich. Otwarcie super nowoczesnej, wybudowanej od podstaw, zaskakującej ciekawą architekturą i sensownym zagospodarowaniem terenu, wielofunkcyjnej Przychodni Zdrowia o optymistycznej nazwie Centrum Medyczne „Solaris”, może się okazać zbawiennym dla wielu potrzebujących pomocy lekarskiej mieszkańców Głuszycy, którzy znajdą ją tutaj na miejscu.

Budowa Przychodni trwała kilkanaście lat. To nie było proste i łatwe zadanie dla młodego lekarza i jego żony, dziennikarki, zwłaszcza że założyli sobie od samego początku, że będzie to obiekt spełniający wymogi nowoczesności. Gdyby komuś udało się spisać historię budowy i wszystkie perypetie jej towarzyszące, mogłaby z tego powstać niezła książka.

Efektem jest duży, trzypiętrowy obiekt z poczekalniami, gabinetami lekarskimi i zabiegowymi, a także apteką i windą. Centrum będzie świadczyło usługi w zakresie pediatrii, interny, kardiologii, chirurgii, diabetologii, neurologii, ginekologii, stomatologii, logopedii, medycyny pracy, medycyny sportowej. Jest szansa na rozszerzenie tego zakresu  o  urologię i ortopedię. Podstawą działania będzie POZ, czyli Podstawowa Opieka Zdrowotna, wsparta szeregiem gabinetów specjalistycznych.

O nowej Przychodni Zdrowia w Głuszycy możemy przeczytać w najnowszym numerze „Kuriera Głuszyckiego”, będzie też głośno w innych środkach przekazu w związku z niezwykle udanym, imponującym otwarciem. Uczestniczyli w nim zaproszeni osobiście przez burmistrza miasta i właściciela Przychodni liczni goście, złożeni z przedstawicieli władz miejskich, miejscowych notabli i ludzi związanych z budową obiektu i jego potencjalnym funkcjonowaniem. Oczywiście byli też zaszczytni goście, posłanki, Katarzyna Mrzygłocka i Agnieszka Kołacz - Leszczyńska, prezydent Wałbrzycha, a zarazem pracodawca Bartosza Solarza w szpitalu im. A. Sokołowskiego w Wałbrzychu, Roman Szełemej oraz inni lekarze tego szpitala. Były jak to zwykle bywa przy tego rodzaju uroczystościach wzruszające przemówienia, życzenia i uściski, mnóstwo kwiatów i gratulacji. Było też coś dla ducha – koncert kwartetu symfonicznego z wałbrzyskiej Filharmonii, a także coś dla żołądka – dietetyczny zestaw szwedzkiego stołu z dużym tortem i napojami przyrządzony przez Starą Piekarnię w Głuszycy. Wszyscy goście mogli obejrzeć gabinety i nowoczesne urządzenia Przychodni, mogli też podziwiać grafiki zabytkowych budowli miejskich sporządzone przez artystę-amatora,  tatę Bartosza.

Ktoś by pomyślał – pompatyczna imprezka jakich wiele, chyba tylko po to, by zdobyć rozgłos i przyciągnąć klientów. Okazuje się, że nie. Dla gospodarzy, Barbary i Bartosza była to nadzwyczajna okazja by publicznie podziękować władzom miejskim,  rodzicom, krewnym i znajomym, kolegom z pracy, słowem tym wszystkim którzy wspomagali ich przez całe lata w prowadzeniu inwestycji. A zaś dla władz miejskich i mieszkańców Głuszycy jest to wydarzenie wyjątkowe. To pierwsza w mieście inwestycja na tak wielką skalę wykonana prywatnie służąca dobru wspólnemu, bo cóż jeszcze może być ważniejszego jak opieka zdrowotna tu na miejscu, w takim mieście jak Głuszyca, gdzie przeważają ludzie starsi, schorowani.

Nie pamiętam by w moim mieście zgromadziło się w jednym miejscu tak wiele znamienitych osób. Otwarcie Centrum Medycznego „Solaris” w Głuszycy okazało się taką właśnie wyjątkową okazją. To zarazem votum zaufania dla Barbary i Bartosza – patriotów lokalnych, a także dowód uznania za dzieło, które jak to określił Bartosz jest zakończeniem jednego z ważnych etapów ich życia, ale także początkiem nowego.
.
Pomyślałem sobie w skrytości ducha, że może także nowego etapu w życiu miasta. Mam taką nadzieję. Dlatego ta data, 29 maja 2015 roku, jak również kolorowa tęcza tegoż właśnie wieczoru mogą się okazać symptomatyczne.

piątek, 29 maja 2015

W jakim świecie żyjemy?




czas na refleksję

Odnoszę wrażenie, że w miarę rozwoju elektroniki przybywa osób, które żyją w coraz bardziej oderwanym od rzeczywistości świecie medialnym, a ich wzrost następuje w postępie geometrycznym. Widzę to sam po sobie, zastanawiam się, czy to nie jest rodzaj epidemii, uzależnienie nie mniejsze niż narkomania. Nie potrafię uzmysłowić sobie jego skutków, ale odczuwam coraz wyraźniej, że ten świat medialny staje się dla mnie ważniejszy niż praca, dom, rodzina. Wiem, że budząc się rano zaczynam dzień od uruchomienia komputera. Pierwsza rzecz – poczta mailowa, druga  -  facebook, dalej mój blog,  następnie portale internetowe: wirtualna polska, gazeta pl, interia, onet. Potem przełączam się na TV, obowiązkowo najświeższe informacje – TVN 24, dalej magazyny poranne typu „kawa czy herbata”, przeglądy prasy i inne. Skaczę po kanałach, wychwytuję to wszystko co się dzieje na  świecie, czym żyją Polacy, jak zapewniają mnie lektorzy i redaktorzy telewizyjnych informacji i magazynów.

Dzięki nim wiem jedno, że od dłuższego czasu bezsprzecznie i bezdyskusyjnie Polacy żyją „Royal Baby”. Nie ma dla nas nic ważniejszego. Gotowi bylibyśmy wszyscy jak stoimy ruszyć do Londynu, by zobaczyć na własne oczy kolejne maleństwa księcia Wiliama i Kate. Bo przecież tym żyje cały świat.  Wszyscy interesują się "operą mydlaną" w sercu brytyjskiej polityki. Zamiast systemu prezydenckiego Anglicy hołdują monarchii, a jej spektakularną  częścią jest to wszystko, co się dzieje się w rodzinie królewskiej.

Cały niemal świat, jak czytam lub słyszę we wszystkich dostępnych mediach,  raduje się i podnieca narodzinami maleństw książęcej pary w brytyjskim królestwie, a co za tym idzie -  ruszyła machina marketingowa, natychmiast pojawili się przedsiębiorczy spryciarze, by na tym zarobić.
.
W dzień po narodzinach pierworodnego księcia Jerzego słynna Pandora wypuściła na rynek specjalny charms, nazwany Royal Baby Carriage.  Jego lansowanie było bardzo oczekiwane przez kolekcjonerów Pandory bowiem należy do tzw. limitek.


Royal Baby Carriage jest charmsem- wózeczkiem, ma specjalny grawer 2013, złoconą koronę i ozdobiony został cyrkonią. Cena 55 GBP.

Boleję nad tym, że nie stałem się nigdy szczęśliwcem, nie mam królewskiego charmsu  z zaślubin 31-letniej księżnej Kate z księciem Williamem, a Royal Baby Carriage jest dla mnie w sferze marzeń tak samo jak kwota 55 GBP, a w dodatku musiałbym udać się w celu jej nabycia do Australii.

Moje wzburzenie wywołuje także fakt, że narodzinom małego księcia Cambridge towarzyszyła cała seria mistyfikacji. Po dwóch występach sobowtórów książęcej pary - w niedzielę w Hyde Parku i w poniedziałek przed szpitalem St Mary, okazało się, że również miejski herold, ogłaszający narodziny przed szpitalem to oszust-parodysta.

Martwi mnie, że w momencie ogólnoświatowej medialnej euforii i zafascynowania widokiem książęcej pary z maleńkim baby w zawiniątku po wyjściu z kliniki położniczej, znalazł się jakiś tam pojedynczy mizantrop, który ośmielił się w komentarzu pod tą rewelacyjną informacją napisać:
Narodziny kolejnego celebryty - "Royal Baby" przyjąłem ze spokojem, bo mają one znikomy wpływ na nasze życie.

Jak to znikomy wpływ, chyba autor komentarza nie wie na jakim świecie żyje. Przecież dla współczesnych mediów, podejrzewam że nie tylko w niepodległej Rzeczpospolitej, nie ma nic ważniejszego niż to, co się dzieje na dworze królewskim w Anglii. Toteż u nas wystarczyło zajrzeć do okienka TVN24, gdzie od rana do wieczora, a także w godzinach nocnych można było śledzić non stop brzemienne wydarzenia (to słowo „brzemienne” jest tu szczególnie celne) związane z aktem narodzin prawdopodobnego przyszłego monarchy na Wyspach Brytyjskich. Dla nas z krwi i kości Londyńczyków jest to rzecz szczególnej wagi, wobec której cała reszta, a dotycząca  groteskowej połaci kraju nad Wisłą i Odrą jest milczeniem.

Przez dwa ostatnie lata oczy całego świata, a przede wszystkim rodziców były zwrócone  na pierworodnego. Książę Jerzy był przyzwyczajony do tego, że  rodzice koncentrują się na nim. 2 maja 2015 roku wszystko się zmieniło. Na świecie pojawiła się siostra o niezwykle sympatycznym dla mojego ucha imieniu – Charlotta. Jak tu się nie cieszyć, kiedy ma się jeszcze w zanadrzu ostatnią już, ubiegłoroczną butelkę jedlińskiego wina o takim samej nazwie. Wprawdzie to na cześć Charotty von Pless, założycielki uzdrowiska, ale w tym roku kolejne francuskie wino na zamówienie jedlińskich władz może z powodzeniem zmienić swego patrona.
 Książęca para obawiała się, że Jerzy może być zazdrosny o nowe dziecko w rodzinie. Okazuje się, że zupełnie niepotrzebnie się martwili. Jerzy okazuje duże zainteresowanie swą siostrzyczką i chce się z nią bawić. Nie ma wątpliwości, że książę będzie cudownym bratem dla młodszej siostry.

Do szpitala St. Mary's przyjechali wysłannicy z Pałacu Kensington z pudełkami wypełnionymi ciastkami i różnymi słodyczami. Brytyjczycy byli zaskoczeni i szczęśliwi. Rzecznicy Pałacu Kensington potwierdzili, że księżna Kate i jej mąż wysłali ciastka. Chcieli pokazać w ten sposób, że myślą o tych wszystkich, którzy nie mogą się już doczekać przyjścia na świat ich drugiego malucha.

Dowiaduję się, że równie szczęśliwi byli Warszawiacy w poniedziałkowy ranek powyborczy, kiedy to nowo wybrany prezydent – elekt serwował im na ulicy gorącą kawkę gratis. Szkoda, że zabrakło ciasteczek. Niestety, nie spotkałem nigdzie w informacjach medialnych, że na cześć nowego prezydenta pojawił się choćby pozłacany charms z serii limitek. A przecież można by na tym nieźle zarobić.

Jak to dobrze, że uświęcone tradycją obyczaje angielskiego dworu królewskiego może choć w części przetransponować do Polski namiastka tamtejszej monarchii, nasz z woli narodu demokratycznie wyłoniony,  "z łaski Bożej" prezydent.
No i jak dobrze, że taki jak ja zwykły, szary człowieczek może od czasu do czasu dzięki wspaniałomyślnym mediom przenieść się w krainę baśni i ułudy, oderwać od mizerii życia powszedniego

Składam hołd naszym mediom, szczególnie uniżony dla TVN 24. Wystarczy tam zajrzeć codziennie na parę godzin. Chce się żyć !