Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

sobota, 30 marca 2013

Lubię motyle






Wprawdzie miałem się odezwać  aż po świętach, ale  po pozytywnych wieściach płynących ze stolicy Piotrowej o poczynaniach nowego papieża ułożyły mi się spontanicznie strofy białego jak sutanna papieska wiersza, który dedykuję naszym hierarchom z okazji Wielkanocy:


Śpiew motyli

tu w pałacu jest moje królestwo
a przez okno się ściele dal sina
dobrze jest patrzeć z góry
mieć świat u stóp niepodległy
a jednak przecież zawisły
niezdolny ulecieć w przestworza
dobrze jest być motylem

zawieszony w strzelistej framudze
rozpościeram skrzydełka motyle
było nie było polecę
bo czuję tak mocne jak nigdy
fizyczne przyciąganie ziemi
wiem, ona chce mnie przygarnąć,
przyroda umiera bez motyli

to nic, że tu jest mój azyl
siedzę sobie jak władca na tronie
pełzające po ziemi robaczki
zadzierają do góry głowy,
by się kornie mogły pokłonić
nie potrafią oderwać oczu
od mozaiki motylich kolorów

nie, nie mogę już dłużej czekać
czuję -  nadeszła pora
prosto z Rzymu od motyla Franciszka
dość bujania w obłokach pychy
zadufania w swej omnipotencji
gdy na dole zagubione kwiaty
oczekują, by je zapylić

wiem że mogę
motylem jestem !


Pomarzyłem sobie w świątecznej aurze o idei, choć wiem, że marzenia o tym, że hierarchowie  będą zdolni zbliżyć się do ludu, zacząć mówić ich językiem, potraktować jak  równorzędnych partnerów, to tak samo, jak śpiew motyla. Ale wiara czyni cuda !

niedziela, 24 marca 2013

Szczęśliwych Świąt !






Nie potrafię wymyślić nic lepszego, niż życzenie Szczęśliwych Świąt! W tym najprostszym przymiotniku  -  „szczęśliwych” – kryje się cały głęboki sens tych i wszystkich innych świąt. Chodzi o to, by święta zbliżyły nas do idealistycznego świata, w którym znajdujemy spełnienie naszych wyobrażeń o tym, co się zowie szczęściem. Ludzie wierzący nazywają to rajem.
Namiastkę tego mistycznego raju znajdujemy przede wszystkim w staropolskiej tradycji Wielkanocy i Bożego Narodzenia, dwóch największych naszych świąt.
W ciepłej atmosferze rodzinnej przy świątecznym stole spełniają się nasze marzenia o życiu pięknym i dostatnim, bez trosk i kłopotów, w atmosferze miłości i wzajemnego zrozumienia.
Ludzie wierzący są bogatsi w przeżycia duchowe, które zbliżają ich do Boga i wzmacniają nadzieję na szczęście wiekuiste.
Nic więc dziwnego, że życzymy sobie wzajemnie świąt radosnych i spokojnych, pełnych miłości i życzliwości oraz bogatych w  przeżycia duchowe:

Na Wielkanoc cud się dzieje,
bo świat wokół łagodnieje,
ziemia słońcem odurzona
już o Wiośnie śni uśpiona,
o świtaniu grają dzwony,
hałas czynią kapiszony,
lud się zrywa, bo w kościele
grób Chrystusa pustoszeje.
On zmartwychwstał i na nowo,
chce potwierdzić boże słowo.

Cud prawdziwy Wielkiej Nocy,
odtąd wiernych zauroczył
i przez wieki od zarania
czczą  pamiątkę  Zmartwychwstania,
odrzucają precz obiekcje,
mkną na ranną rezurekcję,
to tradycja od pradziada –
msza w kościele i parada,
lśnią w procesji peletrony,
pieśń radosną wznoszą dzwony.

A przy stole nowy cud,
w niwecz spełzł zimowy chłód,
wszystkie buzie uśmiechnięte,
bo w koszyczku dary święte,
pieszczą oczy i baranki,
i mazurki, i  pisanki
radość  w sercach dominuje
i miłością  promieniuje,
to co dobre jak się zdaje
na Wielkanoc zmartwychwstaje !

Tak więc słowami tej spontanicznie napisanej rymowanki życzę moim wspaniałym Czytelnikom blogu, moim bliskim i znajomym, tego co najlepsze – Szczęśliwych Świąt !


P.S. W Wielki Tydzień dam odpoczynek moim Czytelnikom od czytania, a sobie od pisania. Trzeba się skupić na tym, by tradycja świąt okazała się znów najważniejsza, by te święta spełniły pokładane w nich nadzieje. A po świętach  -  wracamy do codzienności.

czwartek, 21 marca 2013

Nadchodzi Wielkanoc, cz. II





Święta Wielkiej Nocy od wieków wzbudzały emocje, już teolodzy średniowieczni próbowali nad te święta stawiać uroczystości Bożego Narodzenia jako ważniejsze. Jednak dziś wszystkie kościoły chrześcijańskie zgodnie dowodzą wyższości Wielkiej Nocy nad Bożym Narodzeniem. To zmartwychwstanie jest zapowiedzią ponownego przyjścia Chrystusa na świat przed sądem ostatecznym.
Święta Wielkanocne obchodzone są wszędzie na świecie, gdzie tylko znajdują się wyznawcy chrześcijaństwa Nie wszyscy obchodzą te święta tak samo jak my.

Tradycja Czechów nieco różni się od naszej. Tylko jeden dzień w tygodniu wielkanocnym nosi miano wielkiego, "Wielki Piątek". Pozostałe dni określane są kolorami i tak środa jest czarna, zielony czwartek i biała sobota. W Niedzielę Palmową Czesi święcą bazie nazywając ten dzień niedzielą kwiatową. Popularną tradycją jest organizowanie w wielkim tygodniu świątecznych jarmarków, kupić tu można drewniane figurki, pisanki, cukierki oraz "pomlazke", czyli rózgę splecioną z wierzbowych gałązek. Tymi rózgami w Poniedziałek Wielkanocny chłopcy smagają dziewczyny, w zamian otrzymując pisanki lub słodycze. Do tradycyjnych czeskich potraw należą "judasze" - ciasteczka z mąki pszennej, podawane z miodem.

Na Słowacji Wielkanoc rozpoczyna się w czwartek. Od 10 rano przestają bić dzwony, a rozpoczynają klekotać kołatki, słychać je aż do Białej Soboty. Niedziela wygląda niemal identycznie jak w Polsce, drobną różnicą jest wkładanie do koszyczka rózg. Uderzenie rózgą ma zapewnić dziecku zdrowie, a sama rózga ma ochraniać dom od złych mocy. Lany Poniedziałek wygląda bardzo podobnie, chociaż w niektórych regionach oblewa się kobiety wodą, w innych dodaje się czeski zwyczaj smagania rózgą.

We Włoszech i Hiszpanii urządzane są procesje zwane Passos. Ubrani na czarno wierni maszerują od kościoła do kościoła. Droga Passos udekorowana jest czerwonymi kobiercami ozdobionymi liśćmi palmy i kompozycjami kwiatowymi. Uczestnicy procesji zakładają na głowę kaptury a kobiety czarne chusty lub kapelusze z woalkami. Zarówno we Włoszech, jak i w Hiszpanii istnieje zwyczaj głębokiego przeżywania śmierci Chrystusa, dlatego też nie składa się tam życzeń świątecznych.
Święta Wielkiej Nocy we Francji mają charakter mniej religijny a bardziej handlowy. Najbardziej znanym symbolem wielkanocnym są tu czekoladowe figurki zajączków, zdobiących prawie wszystkie wystawy sklepowe. W Niedzielę Palmową Francuzi święcą gałązki bukszpanu. Popularną tradycją jest szukanie całą rodziną czekoladowych jaj. W święta dzieci są obdarowywane słodyczami: czekoladowymi rybami, zającami, barankami. Jednak to nie słodycze, lecz udziec jagnięcy jest najpopularniejszą potrawą świąteczną we Francji.

Święta w Niemczech u naszych zachodnich sąsiadów rozpoczynają się w Wielki Piątek i kończą w poniedziałek, bez polewania się wodą. W tradycji niemieckiej popularne jest obdarowywanie małymi podarunkami umieszczonymi w tekturowych jajach, przynoszonymi w prezencie przez zajączka. Zajączek ukrywa również czekoladowe jajka w mieszkaniu, szukanie tych łakoci to najmilsze wspomnienie niemieckich maluchów. W Wielki Piątek, po nabożeństwie, wierni zostają wraz z księdzem na symbolicznym posiłku, zwanym agape, na wzór pierwszych chrześcijańskich, wspólnych posiłków. Niemcy szczególnie obchodzą Wielką Sobotę - przed kościołami rozpalane są ogniska, następnie ogień zostaje poświęcony i uroczyście zaniesiony do kościoła by rozpalił świecę paschalną. Od świecy paschalnej każdy zapala małą świeczkę zanosząc ogień do domu. W Niemczech nie święci się pokarmów wielkanocnych.

Polska tradycja  wielkanocna jest bardzo bogata i nie ma chyba innej tak urozmaiconej i ciekawej tradycji religijnej i kulturalnej na czas obchodów Świąt Wielkanocnych. Z naszymi obchodami świąt wielkanocnych związanych jest wiele zwyczajów ludowych: konkursy na najpiękniejsze palmy w niedzielę palmową, święcone koszyczki, ozdobne stoły, a na nich cukrowe baranki i zajączki, pisanki i kraszanki, wiosenne kwiaty i bazie, wspólne rodzinne śniadanie wielkanocne, a w nim tradycyjne potrawy, śmigus-dyngus i wiele innych obrzędów w różnych częściach kraju. Czekamy na to śniadanie wielkanocne przez cały Wielki Post, zatem nie dziwi fakt, że wszystkiego co znajduje się na stole staramy się skosztować choćby przynajmniej po troszeczkę.

Pamiętamy o tym, aby w koszyczku wielkanocnym znalazły się: chleb, który symbolizuje dobrobyt i pomyślność, a w tradycji chrześcijańskiej przedstawia ciało Chrystusa, jajko, jako symbol odradzającego się życia i zwycięstwa nad śmiercią, sól to minerał życiodajny, posiadający moc odpędzania wszelkiego zła, kiełbasa, która ma zapewnić zdrowie i dostatek, chrzan - symbol siły i fizycznej tężyzny, ciasto, które jest symbolem umiejętności i doskonałości.

Wielkanoc otwiera radosny czas kwitnienia. Pierwsze barwy wiosny to biel przebiśniegów żółtość forsycji i kaczeńców, czerwień tulipanów, fiolet krokusów i wszechobecna świeża, jasna zieleń, najpierw rzeżuchy a później wschodzących delikatnie traw, drzew i krzewów. Chcemy, by wiosna była obecna również na naszych stołach. Kładziemy więc na stole obrus lniany, śnieżno biały lub w delikatnym, jasnym odcieniu. Jeżeli decydujemy się na kolorowy, to jest to obrus pastelowy bez nadmiernych dekoracji, dobrze komponujący się z  zastawą stołową.
Zastawa użyta do wielkanocnego stołu jest jasna, najlepiej kremowo-biała z delikatnym dodatkiem pojedynczego kobaltowego, platynowego lub złotego paska. Do zastawy dobieramy właściwe dodatki, żółto-zielone serwetki z lnu, przepasane srebrną opaską lub zwinięte w dowolny sposób. Niezwykle ważnym elementem jest zieleń bukszpanu, którą dekorujemy półmiski i rzeżucha, wcześniej wysiana na mokrą watę, ukształtowana w figurę baranka lub wielkanocnego zajączka. Starym zwyczajem na stół stawiamy koszyczek ze święconką.
A w srebrnych dwojaczkach lub w naczyniach porcelanowych podajemy czarny pieprz i grubą sól. Na środku stołu stawiamy też obok koszyczka ze święconką - wielkanocnego baranka. Baranek, symbol Chrystusa Zmartwychwstałego, gości na naszych stołach od trzystu lat. W zależności od regionu robi się go z masy cukrowej, solnej, masła, porcelany, drewna lipowego, ciasta albo z owczej wełny.
Podkreślmy wyjątkowość tego święta, ustawiając między zastawą wazoniki, dzbanki lub małe flakoniki z wiosennymi kwiatami. W kwiaciarniach i na ulicznych straganach pojawiają się bazie, tulipany, hiacynty, żonkile, niech więc któreś z nich znajdą się na naszych stołach. W Wielką Sobotę do święcenia pokarmu zachowujemy post, niektórzy poszczą aż do powrotu z rezurekcji. Nie sposób spędzić świąt bez alkoholu, zadajmy więc sobie trud właściwego doboru trunków do potraw pamiętając o umiarze, zarówno w jedzeniu jak i piciu

Powiedziałem o Wielkanocy dość sporo, ale zdaję sobie sprawę, że niekoniecznie to, co najważniejsze.  O religijnym znaczeniu tego święta usłyszymy znacznie więcej w kościele. Osoby duchowne zrobią to  lepiej ode mnie. Ja skupiłem się na tym, co stanowi materialny dorobek staropolskiej tradycji świątecznej i podkreśla wagę i  niepojęty czar tych Świąt, zwłaszcza u nas, w naszej wyjątkowej ojczyźnie. Nie ma drugiej tak cudownej Wielkanocy na świecie jak w Polsce.

P.S. O Wielkanocy wiele informacji przytoczyłem ze stron internetowych w googlach. Warto do nich zajrzeć, by dowiedzieć się jeszcze więcej.

środa, 20 marca 2013

Nadchodzi Wielkanoc, cz. I






Wielkanoc tuż, tuż, znacznie wcześniej w tym roku, niż kiedy indziej. Warto temu wydarzeniu poświęcić więcej uwagi.
Z głębokiego dzieciństwa  zapamiętałem jedno. Pokochałem kościół, bo z kościołem kojarzyły mi się święta, najpiękniejsza rzecz, jaka mogła się wydarzyć w siermiężnym bytowaniu małego dziecka w poniemieckiej wsi na Ziemiach Odzyskanych. Nie myślałem wtedy, które święta są ważniejsze  -  Boże Narodzenie  czy Wielkanoc, i jedne i drugie miały swój wyjątkowy urok, były nadzwyczajne i burzyły monotonię dnia codziennego. W święta dom się stawał cieplejszy niż zwykle, a mama ukrywała przede mną i bratem różne specjały po to by postawić je na świątecznym stole. Dziś byśmy z tego się uśmiali, ale wówczas tuż po wojnie cukrowy baranek, kakao i czekolada, cukierki krówki to były rarytasy, także swojska kiełbasa, szynka i domowe ciasta. Ciężko było się doczekać świąt, a kiedy już przyszły, przez parę dni żyło się jak w siódmym niebie.
Z Wielkanocy zapamiętałem świąteczny zwyczaj dziś już niemodny, rzadko stosowany. To była zabawa pomiędzy dziećmi -  jajko w jajko”. Polegała na tym, że ugotowanym jajkiem stukało się czubkiem w czubek jajka kolegi  po jednej i drugiej stronie. Przegrywał ten, którego jajko po obu stronach zostało stłuczone. Stawało się ono zdobyczą zwycięzcy. Byłem wtedy ministrantem. Nie zapomnę jak  robiliśmy po cichu „zawody” w zakrystii przed mszą rezurekcyjną. Nasz kolega, syn woźnej szkolnej, wytłukł wszystkie nasze jajka, zebrał ich pokaźną torebkę  i z tym trofeum pogonił do domu, zanim rozpoczęła się msza święta. Po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że miał on sztuczne jajko fajansowe, które wyglądało jak prawdziwe.

Wielkanoc nazywana inaczej Paschą lub Niedzielą Wielkanocną, to najstarsze święto chrześcijańskie. Jest okazją do uroczystego dziękczynienia Bogu za zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa. Już w 325 roku na soborze nicejskim ustalono, że Wielkanoc będzie wypadać w niedzielę po pierwszej wiosennej pełni Księżyca. Najwcześniej może zatem być obchodzona 22 marca, a najpóźniej 25 kwietnia.
W tym roku mamy Wielkanoc trochę wyjątkową. Wielka Niedziela przypada na ostatni dzień marca, zaś  Lany Poniedziałek 1 kwietnia, a jest to przecież zarazem tradycyjny Prima Aprilis. A więc mamy dwa w jednym. W Poniedziałek Wielkanocny tradycja nakazuje, że wszystkie panny na wydaniu powinny być oblane wodą, aby miały powodzenie. Na wsiach na Podkarpaciu zachował się zwyczaj robienia psikusów sąsiadom - zamienia się bramy wjazdowe, na dachach umieszcza narzędzia rolnicze, chowa wiadra na wodę, albo maluje farbą okna. W niektórych regionach Polski bije się także najbliższych witkami wierzby po nogach, aby wypędzić grzechy, choroby i odegnać zimę. Jeśli dojdą do tego niezwykle pomysły związane z robieniem sobie kawałów na Prima Aprilis -  oj, będzie się działo w tym dniu mnóstwo dziwności i niezwykłości. Będzie się działo…
Święta Wielkanocne następują po Wielkim Poście, który trwa 40 dni i zaczyna się od Środy Popielcowej. Wówczas w kościołach posypuje się głowy wiernych popiołem powstałym w wyniku spalenia palm wielkanocnych z poprzedniego roku. W okresie postu, wierzący nie powinni spożywać mięsa, alkoholu, obfitych posiłków oraz nie mogą urządzać hucznych przyjęć.
Tydzień przed Wielkanocą, to zarazem Wielki Tydzień, który jest czasem przygotowań do świąt, przede wszystkim robienia porządków, przygotowywania potraw wielkanocnych oraz uczęszczania na nabożeństwa. Ostatnie trzy dni tego tygodnia nazywane są Triduum Paschalnym. Wielki Piątek upamiętnia śmierć Chrystusa na krzyżu, jest to więc czas umartwiania, zadumy oraz smutku. Wielka Sobota to czas ciszy, skupienia i czuwania przy Grobie Pańskim. Jest to dzień, w którym święcone są potrawy przynoszone do kościoła w często misternie ozdobionych koszykach.
A po tych dniach poważnych refleksji i modlitwy przychodzą dwa dni świąteczne pełne radości i rodzinnego świętowania. A to właśnie z tego powodu, że Chrystus zmartwychwstał, Msza Św. rezurekcyjna kończy się zawołaniem kapłana; Alleluja! Radujmy się! Tradycja religijna nakazuje też wybaczyć sobie wszelkie winy, odrzucić w zapomnienie pretensje i  żale, cieszyć się z życia i dziękować  za  nie Bogu.

sobota, 16 marca 2013

Polsko-czeska Ścinawka



krajobrazy Unisławia Śląskiego


Czytam ponownie „Narrenturm” Andrzeja Sapkowskiego. To pierwsza część trylogii mocno związanej z historią Dolnego Śląska w burzliwych latach wojen husyckich. Żaden podręcznik historii nie potrafi tak przybliżyć odległych czasów z końca średniowiecza jak z pozoru beletrystyczna fabuła, osadzona jednak gruntownie w realiach historycznych, znajomością których emanuje i imponuje autor powieści. Pierwszy raz połknąłem „Narrenturm’ i „Bożych wojowników” jednym tchem. Dopiero po pewnym czasie udało mi się dotrzeć do trzeciej części trylogii -  „Lux perpetua”. Przez jakiś czas byłem oszołomiony i zadawałem sobie pytanie, skąd się biorą tacy znakomici pisarze ? Byłem wtedy na gorąco pod wrażeniem dzieł historycznych Normana Daviesa i Pawła Jasienicy. Teraz doszlusował do nich historyk-powieściopisarz, Andrzej Sapkowski. Zdecydowałem wówczas, że do jego trylogii muszę powrócić na spokojnie, bo jest w tych książkach niezmierna ilość interesujących szczegółów, są fragmenty tak znakomite, że warto je utrwalić w pamięci. A ponadto rzecz rozgrywa się w najbliższym obszarze mojego Śląska. Sam bohater książki wywodzi się z Bielawy, a tytułowy „Narrenturm”, to właśnie nazwa położonej we Frankenstein, czyli Ząbkowicach Śląskich ówczesnej Wieży Błaznów, czy też szpitala obłąkanych, a w gruncie rzeczy zwykłej turmy dla innowierców. Czytam więc sobie  powtórnie pierwszą część trylogii, powoli, z przerwami i co rusz znajduję coś, co rozpala wyobraźnię.

No dobrze, ale co ma wspólnego z książką wymieniona w tytule Ścinawka, skąd takie  zainteresowanie, jak się okazuje dość niezwykłą rzeką, bo łączącą w sposób szczególny, sąsiadujących ze sobą Polaków i Czechów.
Otóż nad Ścinawkę  z Ząbkowic przez Przełęcz Srebrną dotarł główny bohater „Narrenturm”, Reynevan wraz ze swoimi kompanami. Zmierzali do czeskiego Broumova, a dalej do Hradca Kralove, by tam schronić się pod skrzydłami husytów przed fałszywymi oskarżeniami chrześcijańskich prześladowców. Ale po drodze uciekinierzy zboczyli w kierunku Gór Stołowych i stali się mimowolnymi obserwatorami płonącego miasteczka Radkowa. Podpalili je husyci, bo tak czynili z kolejno napotykanymi śląskimi miastami i wsiami. Była to wyprawa odwetowa jako zemsta za jesienną rejzę na Nachod i Trutnow, za rzezie jakich wojska wrocławskiego biskupa Konrada i Puty z Czastlovic dopuściły się pod Vizmbrukiem i we wsiach nad rzeką Metują.

Niestety, były to czasy najokrutniejszych, jakie można sobie wyobrazić, wojen religijnych, a rzeka Ścinawka nie łączyła, jak to ma miejsce obecnie, ale dzieliła Polaków i Czechów, zresztą podzielonych też pomiędzy sobą w zależności od przyjętej religii.

Pozostawię jednak groźne czasy wojen husyckich do oddzielnego, samodzielnego roztrząsania przez miłośników historii, by skupić uwagę na rzece - Ścinawce Jest ona co do wielkości drugą po Bystrzycy rzeką w Górach Kamiennych. Podkreślam słowo rzeka, bo leży nad nią także rozległa wieś o tej samej nazwie – Ścinawka.

Ścinawka, licząca sobie 62 km. długości, to lewy dopływ Nysy Kłodzkiej. Jest jedyną rzeką w Sudetach, której górny i dolny bieg znajduje się w Polsce, a środkowy w Czechach. Wypływa spod Borowej w Górach Wałbrzyskich na wysokości 720 m. npm. Dalej biegnie przez Unisław Śląski rozdzielając Pasmo Lesistej od Gór Suchych, a dalej pod Mieroszowem przekracza granicę państwową pomiędzy Golińskiem, a Starostinem. Omija Broumov, aby pomiędzy Otovicami, a Tłumaczowem ponownie znaleźć się w Polsce. Za Ścinawką Średnią rzeka dociera do Kotliny Kłodzkiej, by poniżej Ścinawicy na północ od Kłodzka połączyć się z Nysą Kłodzką.

Ścinawka jest typową rzeką górską, w części górnej przyjmuje wody szeregu potoków, odwadniając znaczny obszar Sudetów. Nic więc dziwnego, że okresowe, gwałtowne wezbrania wód są przyczyną katastrofalnych powodzi.
Dolina Ścinawki od dawien dawna stanowiła trasę szlaku handlowego, łączącego Kłodzko z Kamienną i Jelenią Górą., z odgałęzieniem do Czech. W środkowym i dolnym biegu już w czasach średniowiecza ukształtowały się liczne wsie łańcuchowe i mniej liczne miasteczka, z których polski Mieroszów i czeski Bruomov należą do największych.
rynek w Broumovie
Wzdłuż Ścinawki prowadzi piękna krajobrazowo droga z Wałbrzycha przez Unisław Śląski, Kowalową do Mieroszowa i przejścia granicznego w Golińsku. Rzeka jest miejscem, które przecinają liczne szlaki turystyczne zarówno w Polsce jak i Czechach. Obecnie nic nie stoi na przeszkodzie, by wybrać się samochodem na weekendową wycieczkę wzdłuż Ścinawki, zatrzymać się  po drodze w pięknym Broumowie, a dalej z Tłumaczowa powrócić przez Radków, Ścinawkę, Włodowice, Nową Rudę, Głuszycę do Wałbrzycha. Przy dobrej pogodzie będzie to wycieczka zagraniczna pełna wrażeń. Warto przy tym pamiętać o łączących Polaków i Czechów wspólnych więzach sąsiedzkiej zażyłości, a w wielu momentach, podobnie jak dzisiaj przyjaźni i sympatii. Rzeka Ścinawka jest tego dowodem, że przyroda nie zna granic.

czwartek, 14 marca 2013

Tajemnice zamkowe Joanny

pałac w Jedlince warto dziś odwiedzić




Wyjaśniam od razu o jaką Joannę chodzi. To wytrawna, niezmordowana poszukiwaczka sensacji, Joanna Lamparska z Wrocławia. W jej dorobku beletrystycznym znajduje się co najmniej dziesiątka książek związanych z przeszłością i teraźniejszością zamków i pałaców, dawnych warowni magnackich i innych sekretnych zaułków Dolnego Śląska. To wszystko o czym pisze jest efektem jej podróży po Dolnym Śląsku i dokładnych penetracji dostępnych materiałów i dokumentów oraz osobistych dociekań dziennikarskich, skutkiem czego możemy poznać wiele fascynujących historii związanych z atrakcjami turystycznymi naszego regionu.

Nie będę rozpisywał się o samej autorce i jej dorobku literackim. Zainteresowani znajdą bez trudu wszystkie potrzebne informacje w każdej bibliotece, a w księgarniach sporo jej książek. Jedna z nich „Tajemnice zamkowe” z 2009 roku z cyklu „Biblioteka odkrywców Dolnego Śląska”, zainteresowała mnie szczególnie, bo kilka jej rozdziałów dotyczący zabytków regionu wałbrzyskiego. Joannę Lamparską zainspirowały tajemnice związane z naszymi zamkami, takimi jak Grodno, Rogowiec, Radosno, Nowy Dwór, Cisy. Barwnie opisuje też najciekawsze wydarzenia  z życia księżniczki Daisy na zamku Książ. Maluje dramatyczne losy pałacu w Pieszycach, który nazwała,  „Śląskim Wersalem”.
Kolejnym interesującym tematem są tajemnice pałacu w Jedlince. Zdaniem  autorki ciąży nad nim klątwa. Bardzo mnie to zmartwiło, bo z odbudową pałacu wiążę ogromne nadzieje, tak samo jak z odzyskaniem dawnej renomy przez uzdrowisko w Jedlinie-Zdroju, którego „spiritus movens” okazała się Charlotta  Maximiliana hrabina Scherr-Thoss, żona właściciela pałacu w Jedlince. To ona w 1723 roku odkupiła pastwisko, na którym pojawiło się źródło wody mineralnej i wykorzystała  je dla celów leczniczych, dając początek uzdrowisku. Od jej imienia pochodzi więc niemiecka nazwa zdroju – Bad Charlottenbrunn, cieszącego się w XIX wieku dużym rozgłosem w całej Rzeszy.

Dzieje pałacu w Jedlince nie są już dzisiaj żadną tajemnicą. Dzięki obecnemu właścicielowi obiektu, Radosławowi Ledzie i jego pasji odkrywania historii, wiemy o losach tej posiadłości dosyć sporo. Historię pałacu możemy zgłębić na stronach internetowych pałacu.

Autorce książki udało się jednak dotrzeć do autentycznych pamiętników pisanych przez wiele lat przez kilka osób związanych z rezydencją w Tannhausen (dzisiejsza Jedlinka). Ta swego rodzaju kronika rodzinna została przekazana  w darze dla muzeum pałacowego przez Güntera Böhma, bratanka Gustawa Böhma, ostatniego z niemieckich właścicieli pałacu.
Okazuje się, że jest to lektura bardzo zajmująca i obfitująca w wydarzenia, o których nie dowiemy się z innych źródeł historycznych
Dowiadujemy się np. o mrożącej krew w żyłach historii z 1835 roku, kiedy to właścicielem pałacu stał się wrocławski tokarz, Rothenbach . Wygrał on los na loterii, skutkiem czego zakupił pałac w Jedlince, w którym zamieszkał z rodziną. Nie dane mu było zbyt długo cieszyć się posiadłością. W sporze z jednym z mieszkańców wsi chwycił za broń myśliwską i postrzelił go śmiertelnie. A kiedy rozwścieczeni chłopi ruszyli z widłami  do pałacu, zaszył się w górnej komnacie i ze strachu pozbawił życia. „Ówczesny pałac został całkowicie opuszczony, a Rothenbach jeszcze do dziś straszy" – komentuje to zdarzenie Joanna Lamparska.

W dwadzieścia lat później, w 1855 roku właścicielem pałacu został niejaki porucznik Paul Engels. Zapisał się on złotymi zgłoskami w historii pałacu (podobnie jak znany marksista Fryderyk Engels w historii Niemiec), bo okazał się dobrym gospodarzem. Po kilku latach  przepadł nagle bez śladu, pozostawiając żonę i dwójkę dzieci.. Wieść gminna głosiła, że znalazł nową miłość swego życia i uciekł z nią do Ameryki.

„Tu zaczyna się historia, przy której blednie opowieść o Kopciuszku” – pisze autorka książki. W 1861 roku Tannhausen zakupił sześćdziesięcioletni fabrykant porcelany z Wałbrzycha, Carl Krister. Okazał się on „mężem opatrznościowym” dla pałacu i całego uzdrowiska.O jego pożytecznych poczynaniach możemy wiele dowiedzieć się z notatnika. Ale także o sprawach osobistych. Otóż jak czytamy w nim: „Pan Krister przemysłem i wielką pracą uskładawszy sobie ogromny majątek, zapragnął mieć dziedzica, wszelako łaskawie dla niego i żony niebo odmówiło im tego szczęścia i nie mieli dzieci . Przyjęli więc sobie na wychowanie biedną sierotę”. Panienka w kwiecie wieku poznała pałacowego buchaltera, Roberta Henschke i za zgodą Kristerów poślubiła go, a po śmierci Carla stała się spadkobierczynią olbrzymiej fortuny. Niestety, o prawa do majątku toczyli spór sądowy inni członkowie rodziny, skutkiem czego w roku 1880 posiadłość została sprzedana. Nowymi jej właścicielami została rodzina Böhmów .
Wiele innych ciekawostek znajdziemy w książce Joanny Lamparskiej, a dotyczą one m. in. losów pałacu w czasie II wojny światowej, który jak wiadomo stał się siedzibą organizacji Todt i dowództwa wojskowego nadzorującego budowę tajemniczego kompleksu „Riese” w Górach Sowich. To właśnie tu znajdowała się zakonspirowana „Villa Erika”, a jej nazwa pochodzi od imienia córki właścicieli -  Eriki Böhm.

Wszystkich którzy chcieliby poznać jeszcze inne sekrety, dowiedzieć się dlaczego na pałacu w Jedlince ciąży klątwa i co to za „białe damy” krążą od czasu do czasu nocą po komnatach zamków i pałaców D. Śląska, odsyłam do książki Joanny Lamparskiej „Tajemnice zamkowe”.

poniedziałek, 11 marca 2013

Na przełęczy

dziś jeszcze w zimowej szacie



Spośród atrakcji krajoznawczo-turystycznych ziemi wałbrzyskiej na czoło wysuwa się schronisko górskie  -  „Andrzejówka”. Położone u stóp Waligóry (936 m. npm.), najwyższego szczytu Gór Kamiennych, od momentu zbudowania w roku 1933 stało się ulubionym miejscem pieszych wędrówek i wycieczek mieszkańców przemysłowego Wałbrzycha i okolicznych miejscowości. To właśnie tutaj znajduje się centralny punkt Gór Suchych, części Gór Kamiennych, a zarazem węzeł splatających się szlaków turystycznych tej części Sudetów, a zimą prężny ośrodek narciarski. Bez wątpienia możemy powiedzieć, że „Andrzejkowa” do dziś jest  dla Wałbrzyszan jedną z najbardziej znanych i odwiedzanych atrakcji górskich.

Wytrawni turyści lub interesujący się geografią wycieczkowicze wiedzą także, że schronisko „Andrzejówka” leży na Przełęczy Trzech Dolin, zwaną też Przełęczą Trzech Wód. Skąd się wzięła ta nazwa? O jakich dolinach jest tu mowa i o jakich wodach, skoro „Andrzejówka” usytuowana jest na wyniosłej polanie otoczonej wierzchołkami górskimi?

Otóż to. Właściwa PTD znajduje się nieopodal schroniska, około 150 m. na południowy wschód. Jest oryginalnie ukształtowaną, rozległą przełęczą, w której zbiegają się doliny górnych wylotów trzech potoków górskich. Ku północy jedną z dolin spływa Rybna, wypływająca u podnóża Hali pod Klinem, ku zachodowi drugą z dolin - Sokołowiec, a ku południowemu-wschodowi trzecią z dolin – Złota Woda.
Na Przełęczy zbiegają się też  grzbiety górskie  -  Waligóry, Granicznej  i Klina. Sama przełęcz rozciąga się na wysokości 750-790 m. i pokryta jest łąkami i bujnymi krzewami, a wyżej na zboczach gór lasami świerkowo-bukowymi. Na łąkach można spotkać rzadkie gatunki  roślin, m. in. dziewięćsił bezłodygowy.
PTD od dawna stanowiła atrakcję Gór Suchych,  ale popularność tego miejsca wzrosła szczególnie z chwilą postawienia  schroniska górskiego  i wypromowania jego walorów przez Waldenburger Gebrigsverein, wałbrzyskie towarzystwo turystyczne na kilka lat przed wybuchem II wojny światowej. Po wojnie w Polsce Ludowej swoje apogeum przeżywała „Andrzejówka” w latach 70-tych ubiegłego wieku w związku z organizacją nagłośnionego przez media w całym kraju narciarskiego Biegu Gwarków. Wprawdzie tradycja tego biegu przetrwała do dziś, ale obecnie po upadku górnictwa węglowego na D. Śląsku jest to impreza lokalna nie mająca już takiej renomy.
Przełęcz Trzech Dolin, to jedno z najpiękniejszych miejsc w Górach Kamiennych. Niestety, jakże często nie zwracamy na nią uwagi. Goszcząc w  „Andrzejówce” ograniczamy się do spaceru wokół schroniska, podziwiamy panoszący się jak przystało na władcę tej części gór, obelisk Waligóry, oglądamy wyciągi narciarskie i zadawalamy się łykiem gorącej herbaty w salce biesiadnej schroniska.  A tymczasem warto zainteresować się tym, co rozpościera się  nieco niżej  „Andrzejówki”, majestatyczną, rozległą przełęczą, atrakcyjną o każdej porze roku. Można  przespacerować się wydeptaną ścieżką wzdłuż przełęczy a nawet powinno się to stać rzeczą nieodzowną, bo być na „Andrzejówce”, a nie nasycić oczu urokami Przełęczy Trzech Dolin, to tak samo jak być w Watykanie, a ominąć Bazylikę Św. Piotra.

Piszę o tym, bo czuję oddech Wiosny. Jeszcze trochę – nadejdzie czas na wycieczki w góry. Z Wałbrzycha jak się ma samochód żaden problem by w weekend podjechać do „Andrzejówki”, a stąd udać się na przechadzkę w góry. Zachęcam do bliższego poznania Przełęczy Trzech Dolin. Miłych wrażeń!

sobota, 9 marca 2013

Moje konstruktywne votum nieufności


marzy nam się Polska ludzi żyjących w zgodzie i harmonii


 „Pruszy śnieżek i pruszy płatkami,
smutno młodym na duszy, gdy sami…”

Ten dwuwiersz przypomniał mi się zupełnie przypadkowo po ogłoszeniu wyników głosowania nad wotum nieufności dla obecnego rządu. Okazało się kolejny raz, że ultra-prawicowy PiS jest w Sejmie sam i nie ma poparcia nie tylko żadnego z posłów centro-prawicowej PO w koalicji z PSL, ale i pozostałych sił politycznych. Są one wprawdzie w opozycji do obecnego rządu, ale jeszcze bardziej obawiają się rządów PiS, nawet wtedy, gdy ma to być rząd złożony z rzekomo apolitycznych naukowców.
Kierownictwo tak znaczącej siły politycznej w kraju jak PiS powinno się już dawno nad tym zastanowić, co jest powodem braku odpowiedniego poparcia ze strony wyborców, dlaczego w swych działaniach w Sejmie pozostają sami i narażają się na kompromitację, podejmując akcje skazane z góry na niepowodzenie. Osobiście oceniam negatywnie „zabawę” w składanie wniosku o konstruktywne wotum nieufności dla rządu w sytuacji, kiedy nie można liczyć na uzyskanie większości. Jest to po prostu żenada. Czy prezes PiS-u i jego gwardia popleczników liczyli na cud. Nawet gdyby cud  się ziścił, to „rząd techniczny fachowców” bez politycznego poparcia lewicowej części opozycji sejmowej i tak nie miałby racji bytu, jego czas funkcjonowania mógłby się okazać krótkotrwały, bo zaraz po tym odżyłyby wszystkie różnice programowe dzielące prawicę i lewicę.
Wcale się więc nie dziwię, że czołowy dowcipniś PiS-u prezes J. Kaczyński, zdecydował się zrobić z trybuny sejmowej świąteczną szopkę i  rozbawić posłów reklamując nowoczesne osiągnięcie techniki – tablet z gadającą głową desygnowanego przez prezesa kandydata na premiera wirtualnego rządu technicznego, prof. Glińskiego. W ten oto sposób mogliśmy wszyscy podziwiać niepospolite zdolności aktorskie obydwu artystów, bo przecież media nie omieszkały pokazać to spektrum jako  newsa we wszystkich dziennikach telewizyjnych.
 Było więc wesoło zarówno w gmachu na Wiejskiej, jak i w wielu domach mieszkańców kraju nad Wisłą.

Niestety, nie jest to wydarzenie skłaniające do śmiechu, jeśli nawet zwolennikom PiS-u przyniosło wiele satysfakcji, bo ich idol przechytrzył przepisy regulaminu sejmowego. Wszelkie odstępstwa od przepisów prawa, a miało to miejsce także w sytuacji zgłoszenia nieuzasadnionego wniosku o wotum nieufności, mogą  u ludzi myślących budzić zdumienie, jeśli czyni to partia, z nazwy której wynika, że powinna stać na straży prawa i sprawiedliwości.
Szczycimy się tym, że po przemianach ustrojowych roku 1991 staliśmy się krajem, którego fundamentem są zasady demokracji. Zostały one określone szczegółowo w  konstytucji i wynikających z niej ustawach sejmowych. Jednym z fundamentów demokracji jest zasada większości w Sejmie i w wyborach samorządowych. Wszelkie zamysły i próby złamania tej zasady, to uderzenie w żywotne interesy naszego państwa.
Osobiście ubolewam od samego początku, że nie doszło do jedynie sensownego porozumienia pomiędzy PO i PiS i wspólnego utworzenia rządu, a zarazem do wyraźnego i czytelnego podziału w Sejmie na prawicę i lewicę. Nie potrafię zrozumieć dlaczego tak się stało, ale obawiam się, że na przeszkodzie stanęły przede wszystkim względy ambicjonalne polityków. Ostatnie wydarzenia, także po lewej stronie, która nie jest władna stworzyć jednolitego ruchu, potwierdzają w całej rozciągłości, że u wysoko postawionych ludzi nie liczy się w ogóle interes państwa i jego mieszkańców, ale tylko i wyłącznie osobiste ambicje.
Najsmutniejsze jest to, że trudno liczyć, iż przy obecnym systemie wyborczym państwowym, samorządowym i partyjnym, odbiegającym znacznie od idei demokratycznych wyborów, są możliwe jakiekolwiek zmiany na lepsze.
Moje konstruktywne wotum nieufności odnosi się do systemu wyborczego, który preferuje partyjne listy wyborcze z ustaloną przez centralne władze partyjne kolejnością na tych listach, skutkujące tym, że nawet najbardziej przegrani, skompromitowani politycy i tak mogą prześlizgnąć się w tych wyborach, innymi słowy, że wybory według obowiązującej ordynacji przynoszą niewielkie, kosmetyczne zmiany. Oczywiście tylko sygnalizuję konieczność reformy prawa wyborczego nie zagłębiając się w szczegóły, zresztą wiele już na ten temat pojawiło się głosów w prasie, radiu i telewizji. Mam takie przekonanie, że zyskałbym zdecydowane poparcie mojego wotum nieufności w tej sprawie, gdyby przeprowadzić badanie opinii publicznej lub referendum
Niestety, w naszej najwyższej izbie liczy się przede wszystkim wojna polityczna, a najważniejsze sprawy, istotne dla gospodarki, demokracji i przyszłości kraju są odkładane na zaś.

niedziela, 3 marca 2013

Na frytki - do galerii





do centrum, do "Finezji"



Pomysłowość ludzka nie ma granic. I stąd się bierze ciekawość świata. Sam Stwórca stworzył świat w nieograniczonej różnorodności przyrody, krajobrazów, bogactw naturalnych. Dochodzą do tego ludzie, którzy tę ziemię starają się uczynić bliższą człowiekowi, przyjazną, ale i zaskakującą.
To tyle pompatycznego wstępu do rzeczy, która być może nie jest aż tak osobliwa, choć w warunkach takiego małego miasteczka jak Głuszyca, może budzić zdumienie.

Znamy z historii Krakowa „Jamę Michalikową”, słynną kawiarnię artystyczną, którą zasłużony dla polskiej literatury Tadeusz Boy- Żeleński uczynił tematem satyrycznego wiersza „Nowa pieśń o rydzu, czyli jak Jan Michalik został mecenasem sztuki, czyli niezbadane są drogi opatrzności”. Pamiętamy początek wiersza:

Miał se Michalik cukiernie,
Kupczył w niej trzeźwo i wiernie,
Kawusia, ciastka i pączki,
Zapłata z raczki do raczki…”

Znamy wszyscy, myślę o mieszkańcach Głuszycy, lokalik gastronomiczny położony w centrum miasta przy ulicy Grunwaldzkiej, vis a vis zabytkowego budynku Poczty Polskiej. Nosi on obiecującą nazwę „Finezja”. W nie tak odległej przeszłości, gdy Głuszyca brylowała na Dolnym Śląsku jako liczący się w kraju ośrodek przemysłu włókienniczego, w tym miejscu znajdowała się otwarta dla wszystkich świetlica Głuszyckiej Przędzalni Czesankowej. Można w niej było  pograć w karty, w szachy i ping-ponga, poczytać aktualną prasę, obejrzeć telewizję. Odbywały się różne imprezy kulturalne, wieczorki taneczne. Świetlica cieszyła się dużym powodzeniem wśród młodzieży. Gdy przemysł głuszycki podupadał, umarła też śmiercią naturalną świetlica. Pod koniec lat 90-tych otwarta została w tym miejscu jadłodajnia „Finezja”. Jako jedyny w mieście lokal gastronomiczny serwowała tanie obiady i szybkie dania barowe i tak już zostało do dziś.
„Finezja” żyłaby sobie monotonią dnia powszedniego, gdyby nie nowy jej właściciel. Nazywa się Grzegorz Czepil i nie jest osobą nieznaną. Rodowity Głuszyczanin zyskał rozgłos jako kolekcjoner głuszyckich fotografii i pocztówek oraz pamiątek z czasów przedwojennych. Od wielu lat jest Prezesem Stowarzyszenia Przyjaciół Głuszycy, aktywnym uczestnikiem wydarzeń miejscowego życia kulturalnego i turystycznego. Wiele ze zgromadzonych przez niego zdjęć zostało wykorzystanych w wydanym niedawno jedynym jak dotąd albumie fotograficznym „Głuszyca dawniej i dziś’.
 Jako gospodarz „Finezji” Grzegorz rozpoczął od remontu wnętrz. Unowocześnił zaplecze gospodarcze, zadbał o wystrój salki konsumpcyjnej, a także o dobrą opinię lokalu. Od początku było wiadomo, że Grzegorz na tym nie poprzestanie. To nie może się skończyć na zwykłej jadłodajni.

I tak oto nadszedł ten moment historyczny dla miasta, być może przełomowy dla „Finezji”. A stało się to w pamiętnym dniu – 2 marca 2013 roku. W tym dniu właśnie została uroczyście otwarta foto-galeria muzealna Głuszycy, a w niej gromadzone od lat znakomite przedwojenne zdjęcia i pocztówki z Głuszycy i okolicznych wsi. Wszystko wisi na ścianach salki barowej w odpowiedniej oprawie i  nie tylko budzi zainteresowanie, lecz zachwyca, bo fotografie i pocztówki poniemieckie są piękne, wiele z nich w kolorze, obrazujące bogatą przeszłość miasteczka, i architektoniczną, i przemysłową,  i turystyczną. Byli gospodarze niemieccy umieli się szczycić swoim gniazdem rodzinnym, potrafili eksponować jego zalety  -  piękno krajobrazów, przyrody i budownictwa. Sam Grzegorz potrafi o nich interesująco opowiadać, w swym mini-muzeum nie potrzebuje więc kustosza. Zainteresowanym chętnie udostępni inne pamiątki z przeszłości, poniemieckie książki, foldery i dokumenty.

Ogłaszam więc wszem i wobec. Nie tylko w Wałbrzychu, ale też w Głuszycy mamy galerię.
Ta Wałbrzyska nazywa się - Viktoria, ta Głuszycka  - Finezja. Obie łączą w sobie praktyczne z pożytecznym i są niewątpliwie znakiem nowych czasów.

Galerię w „Finezji” możemy obejrzeć niekoniecznie jako konsumenci baru gastronomicznego. Można tu wejść prosto z ulicy, pooglądać wystawę, bo po to jest ta galeria w tym miejscu, by była łatwo dostępna dla wszystkich Jej właściciel, Grzegorz Czepil, umożliwia tym, którzy posiadają jakieś pamiątki z przeszłości do wyeksponowania ich w galerii. Być może stanie się ona zaczynem dla przyszłego muzeum miejskiego.

piątek, 1 marca 2013

Z ziemi włoskiej do Polski


zima ma swoje uroki, także sportowe


W telewizji najczęściej oglądam programy sportowe. Mój ulubiony serial z Ojcem Mateuszem odstawiłem na boczny tor od momentu, kiedy dostałem „białej gorączki” nie mogąc się doczekać serialu ze względu na poprzedzający go maraton reklamowy. Nie cierpię telewizji - oszusta, który w programach TV podaje czas programu, niestety opóźniany notorycznie ciągiem idiotycznych reklam. Rozumiem, że telewizja w ten sposób zarabia, ale dlaczego metodą podstępu, zmuszając do oglądania rzeczy niechcianej. Wiadomo, mogę zgasić telewizor, uciec do innego kanału, ale nie wiem, w jakim momencie powrócić, by obejrzeć wybrany program. To samo się dzieje z programami sportowymi. Najpierw poprzedzone reklamami rozmowy w studio, potem łączymy się ze sprawozdawcami na miejscu zawodów  -  i znów serial reklamowy. Nigdy nie wiadomo, kiedy rozpoczną się zawody sportowe. Kosztuje to dużo nerwów, ale przecież widz telewizyjny jest dla telewizji i reklamodawców tylko narzędziem do osiągnięcia celu, a celem jest kasa. Dla kanałów publicznych jedynki i dwójki  nie ma to żadnego znaczenia, że płacimy abonament, że powinniśmy być traktowani inaczej, niż w kanałach komercyjnych. Zastanawiam się, czy to się kiedyś skończy? Czy zapowiadany nowy system podatkowy na telewizję, która ma do spełnienia misję, potrafi wyeliminować  praktyki narzucania widzom niechcianych reklam ?

Cenię sobie sport w telewizji. To wielka sprawa móc jako kibic uczestniczyć w zmaganiach sportowych nie ruszając się z fotela. Kiedyś moim żywiołem była piłka nożna także gry zespołowe, jak piłka ręczna, siatkówka, koszykówka, pociągało mnie kolarstwo i lekkoatletyka. Sporty zimowe zagościły w moim telewizorze od czasów, gdy na podium skoków narciarskich pojawił się Adam Małysz. Teraz doszła Justyna Kowalczyk, którą cenię sobie ogromnie nawet wtedy, gdy przegrywa.
Oczywiście każdy sukces polskiego sportowca dodaje mi skrzydeł. To poprawia samopoczucie, wzmacnia więź patriotyczną , potęguje dumę narodową. Cieszę się z sukcesów naszych siatkarzy i siatkarek. W ogóle piłkę siatkową świetnie się ogląda na ekranie TV. Jestem dumny z naszych kibiców siatkarskich, najlepszych na świecie, co dostrzegają przyjeżdżające do nas zagraniczne zespoły.  Mogę tylko żałować, że jako kibic słusznego wieku nie mogę sobie pozwolić na dalekie wojaże nie tylko zagraniczne, ale i krajowe.
Okazuje się, że nasi polscy kibice są niezawodni także na zagranicznych skoczniach narciarskich. Widać ich  wszędzie na tegorocznych narciarskich mistrzostwach świata w Val di Flemme we Włoszech.

No i stało się to, co mogło wydawać się tylko  nieosiągalnym marzeniem. Mamy złoty medal w skokach narciarskich. Już trzy dni temu na średniej skoczni Kamil Stoch był bliski tego celu. Niestety, drugi skok nie był tak dobry jak pierwszy, a konkurencja była ogromna. Bardzo się czołówka skoczków narciarskich wyrównała. Widać to było także na dużej skoczni  Predazzo w pamiętną środę 27 lutego br.. Kamil Stoch już w pierwszej turze skoczył najlepiej i z wynikiem 131,5 m. i objął prowadzenie. Trudno powiedzieć w jakim napięciu oczekiwałem na drugi skok. Trzeba było koniecznie zbliżyć się do tego wyniku. Tym razem Kamil nie zawiódł i w pięknym stylu skoczył 130 m. To wystarczyło, by wygrać najważniejszy konkurs skoków, pozostawiając w tyle  całą plejadę tuzów narciarskich z Austrii, Norwegii, Słowenii, Japonii, Czech i jeszcze innych krajów.
Zaraz po zawodach zobaczyliśmy na najwyższym podium naszego Kamila. Obok niego drugi w konkursie, Słoweniec, Peter Prevc i trzeci Norweg, Andres Jacobson. Otrzymali gratulacje i piękne wiązanki kwiatów, a potem rozległ się przeszywający dreszczem wzruszenia nasz hymn narodowy. Słychać było w telewizji jak złoty Kamil śpiewał; „marsz. Marsz Dąbrowski z ziemi włoskiej do Polski”, a ja pomyślałem, że akurat ten apel – z ziemi włoskiej do Polski – bardzo tutaj pasuje. To już po raz drugi powtórzyła się ta sztuka. Dziesięć lat temu w tym samym miejscu, na mistrzostwach świata, dwa złote medale zdobył Adam Małysz. Mamy szczęście do słonecznej Italii. Czy ma to jakieś związki z historią, nie jest to aż tak ważne w rywalizacji sportowej, choć nie można powiedzieć, aby było bez znaczenia. Tak więc poczułem znów wielką sympatię do włoskiej ziemi, która w nas Polakach  budzi patriotyczne skojarzenia.



P.S. Zobaczyłem w GW tytuł artykułu – „Złoty Stoch” Pomyślałem, byłaby to znakomita nazwa dla niejednej miejscowości lub ulicy w Polsce, zaś najbliżej tego pomysłu jest, bliskie nam, sympatyczne miasteczko – Złoty Stok, wystarczy tylko zamienić jedna literkę „k” na dwuznak „ch”.
W najlepszej sytuacji znalazła się wieś Małyszów, nie trzeba było nic zmieniać. Ale to się trzeba w czepku urodzić (podobnie jak sam Adam).