Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

poniedziałek, 30 maja 2016

Dziś prawdziwych bardów już nie ma...




„Są pieśni
które się pisało
z wiarą że słowa  z m i e n i a ć  mogą

są pieśni
które trzeba milczeć
w zmowie milczenia
przeciw słowom”

Andrzej Garczarek


Wpadł mi do rąk maleńki rozmiarami, prawie jak książeczka do modlitwy, tomik wierszy „Krowie cieplo” Andrzeja Garczarka. Z nazwiskiem barda lat 80-tych zetknąłem się przy okazji badania środowiska literackiego tych lat w Warszawie. Tam właśnie brylował także poeta Natan Tannenbaum, który lata dzieciństwa i młodości spędził w Głuszycy. Książeczkę wydał wrocławski teatr „Kalambur” w cyklu „Poeta-pieśniarz” w 1985 roku, starając się w ten sposób ratować przed zapomnieniem teksty najlepszych spośród bardów studenckiego ruchu kulturalnego.

To właśnie o takich studentach -  marzycielach pisał Andrzej Garczarek w wierszu „Nocne Marki”:

„gotowi ruszać w świat
od zaraz
bez zobowiązań
i bez celu
których mijałem w noc niejedną
mówiąc każdemu: „Marzycielu”

butelką mleka na ulicy
z plastikowego transportera
gaszą pragnienie
nielegalnie
kiedy nad ranem zbyt doskwiera

chleba z piekarni daj im Panie
przy degustacji z piekarzami
który dla śpiących jeszcze stygnie
i powszednieje w swojej liczbie

gotowi ruszać w świat
od zaraz
z chlebakiem tylko brezentowym
z ostatnią książką Cortazara
z jednym biletem tramwajowym


Urodzony w 1947 roku ukończył polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. W latach siedemdziesiątych był jednym z autorów i wykonawców legendarnego magazynu radiowego "Zgryz" Macieja Zembatego. W 1981 roku brał udział w Przeglądzie Piosenki Prawdziwej w gdańskiej Hali Oliwii. Zaśpiewał tam swój song pt. Przyjaciół nikt nie będzie mi wybierał. W 1989 r. na antenie radiowej Trójki emitowane były pierwsze odcinki z trwającego blisko dziesięć lat cyklu autorskiego Literacko-muzyczny kantor wymiany myśli i wrażeń. W 1994 r. otrzymał nagrodę im. Jonasza Kofty - za twórczość radiową. Przez wiele lat współpracował z wrocławskim teatrem "Kalambur". Na początku lat dziewięćdziesiątych wg własnego projektu Kantor wymiany na ulicach kilku miast (Wrocław, Lublin, Warszawa) przeprowadził szereg akcji happeningowych. Jest autorem wielu znanych piosenek i ballad: Ballada o chłopcach z bazy Sokołowskiej, Piosenka dla Piotrowskiego poety, Taksówkarz z Pittsburga, Raskolnikow. Od początku lat 2000. mieszka na wsi na Mazurach.

„O poezji wolę mówić skromnie. Wymyślam tylko sztajerki. Szybkie, wolne, smutne, wesołe... Krótkie historyjki „na fleki”, głos męski i gitarę”. Myślę, że najważniejsze w tym fachu jest to, żeby nie kłamać. Kiedy wychodzi człowiek do ludzi sam, z gitarą tylko, oświetlony bezwstydnie reflektorami, to po to, żeby im coś ważnego powiedzieć. O sobie, o nich samych. Na ględzenie szkoda cennego czasu. Na kłamstwie poznają się od razu. Zwłaszcza dzisiaj”.

I taki właśnie jest Andrzej Garczarek, dziś już rzadziej na scenie, wśród rezentuzjazmowanej widowni. No cóż, lata lecą. Jeszcze nie tak dawno koncertował gdzie się dało. O jednej z takich imprez czytam na stronie internetowej:

„ Andrzej Garczarek zaprosił nas wszystkich do swojego muzycznego ogródka, a tam czekało na nas całe mnóstwo atrakcji : wypielęgnowane teksty, smakowite muzyczne kawałki, chwytliwe melodie, skoczne sztajerki oraz liczne grządki z zadumą i melancholią. Ucztowaliśmy razem z gospodarzem i jego przyjaciółmi Mirkiem i Florkiem co chwilę odkrywając w kolejnych kątach muzycznego ogrodu zarówno te dobrze znane jak i te dawno zapomniane czy też zupełnie nowe smakołyki. I tak popijając co tam kto miał pod ręką, podśpiewując kolejne piosenki zasłuchani w głos Andrzeja nawet nie zauważyliśmy że czas nieubłaganie mija i trzeba kończyć. Rozeszliśmy się więc do domów za zgodą gospodarza wynosząc część owoców z ogródka ( płyty rozeszły się w trybie błyskawicznym ) do domu aby móc się nimi dalej cieszyć w domowym zaciszu.
Naprawdę chce bardzo podziękować całemu zespołowi ze ten wieczór i zapewniam że do tego muzycznego ogródka będziemy jeszcze nie raz zaglądać”.   Marek Ł

W moim tomiku Andrzeja Garczarka mam całą rozmaitość jego wierszowania. Żałuję tylko, że mogę delektować się jedynie słowem, a nie muzyką. Ale tak to już jest z poezją śpiewaną. By osiągnąć zupełny efekt, potrzebne jest i jedno i drugie. Dobrze, że w internetowych goglach można obejrzeć i  posłuchać niejednego sztajeru w osobistym wykonaniu  autentycznego barda lat 80-tych, który podobnie jak Przemysław Gintrowski, czy Jacek Kaczmarski  przeszedł już do legendy.

„Obywatelu Jakubie Rousseau
powiedzcie szczerze mnie prostemu
czy jest możebne żeby człowiek
przestał być wilkiem człowiekowi

czy taki na ten przykład złodziej
dziewka uliczna
ksiądz dobrodziej
żydowin luter hugenota...
(pyta się moja was głupota)
czy jedna ich kapota grzeje
i jeden strzeże pies u płota?

Czemu wy z ludźmi
tak koniecznie
umawiać chcecie się społecznie?

To prawda, ile to mieliśmy w przeszłości umów społecznych, z których nie zostało nic. A wystarczyłoby tylko jedno, żeby człowiek nie był człowiekowi wilkiem. Są poeci którzy wciąż wierzą, że słowa mogą to zmienić. Przynajmniej za tę wiarę winniśmy ich  czytać i cenić.

sobota, 28 maja 2016

Romantyczny Salzbrunn

Szczawieński Park Zdrojowy

Żeby  było pogodnie i romantycznie rozpocznę mową wiązaną:

„Niechaj mię Zośka o wiersze nie prosi,
Bo kiedy Zośka do ojczyzny wróci,
To każdy kwiatek powie wiersze Zosi
Każda jej gwiazdka piosenkę zanuci,
Nim kwiat przekwitnie, nim gwiazdeczka zleci,
Słuchaj – bo to są najlepsi poeci…”

Znawcy polskiej literatury odkryli od razu, że jest to początek wiersza znakomitego wieszcza z epoki Romantyzmu, Juliusza Słowackiego i nosi tytuł „W pamiętniku Zofii Bobrówny”.
Wiersz pisany wczesną wiosną 13 marca 1844 roku do albumu Zosi, córki Joanny Bobrowej, z którą poeta przyjaźnił się w ostatnich latach swego życia był w dalszej swej części wyrazem przejmującej tęsknoty do ojczyzny, do której sam Słowacki nie mógł powrócić, tak jak zamierzała to uczynić jego znajoma z całą rodziną.

Dlaczego przypominam ten wiersz Słowackiego i wymieniam z imienia jego adresatkę, Zofię, a także jej matkę Joannę Bobrową. Czy mają one coś wspólnego z nasza ziemią wałbrzyską, której poświęcam większość moich felietonów? Okazuje się, że sam Juliusz Słowacki nie, ani też bezpośrednia właścicielka sztambucha, Zosia, dla której napisał ten wiersz. Natomiast jej mama, Joanna Bobrowa – tak. Jest ona bowiem bohaterką niezwykle pięknego i wzruszającego romansu, którego miejscem było nasze wałbrzyskie uzdrowisko – Szczawno Zdrój.

Gdyby tu chodziło tylko i wyłącznie o panią hrabinę Joannę Bóbr-Piotrowicką z Wołynia, zarejestrowaną wraz z córkami w maju 1838 roku w księgach pensjonatu „Pod Topolą” w Salzbrunn i jakiegoś jej przypadkowego amanta, można byłoby darować sobie ten incydent. Ale jej adoratorem był człowiek niezwykłej miary, trzeci z naszej wielkie triady poetów romantycznych (Mickiewicz, Słowacki, Krasiński)26-letni wówczas autor „Nieboskiej komedii” Zygmunt Krasiński.

Nie ulega wątpliwości, że właśnie tu, w szczawieńskim kurorcie miało miejsce utajnione spotkanie dwojga osób znających się już wcześniej i bardzo zakochanych w sobie. Problemem było to, że hrabina Joanna Bobrowa była już osobą zamężną, a jej adorator, młodszy od niej o kilka lat poeta miał pełną świadomość tego, że nie jest to miłość do zaakceptowania i ze względów moralnych i prestiżowych przez jego rodzinę.

Przyjrzyjmy się na moment temu, kim był Zygmunt Krasiński i kobieta, która podbiła jego serce.

Zygmunt pochodził z jednego z najstarszych rodów magnackich w Polsce. Ojciec jego, Wincenty Krasiński był generałem, początkowo w służbie napoleońskiej, a potem w wojsku Królestwa Kongresowego. Wówczas to przeszedł na służbę cara. Przed wybuchem powstania listopadowego w 1830 roku 18-letni Zygmunt wyjechał za granicę na dalsze studia. Nie mógł pogodzić się z tym, że ojciec jego stanął po stronie wojsk Wielkiego Księcia Konstantego. Efektem głębokich przeżyć poety, rozdarcia wewnętrznego i krytycznej oceny współczesnej rzeczywistości był jego dramat „Nie-Boska komedia” napisany w 1833 roku. Utwór ten należy do arcydzieł dramaturgii polskiego romantyzmu, porównywany z III częścią „Dziadów” Adama Mickiewicza
Młody 21-letni Zygmunt Krasiński zyskał więc dużą sławę w środowiskach polskiej emigracji popowstaniowej, zwłaszcza że nie zamierzał wracać do zniewolonej ojczyzny. W dwa lata później napisał kolejny dramat romantyczny p.t. „Irydion”. Wówczas to zaprzyjaźnił się z Juliuszem Słowackim, doceniając w pełni jego geniusz poetycki.

Zygmunt Krasiński wiele podróżował po Europie, mieszkał na zmianę w Genewie, potem w Rzymie. Zaglądał też od czasu do czasu do rodzinnej Opinogóry pod Ciechanowem. Dla podreperowania zdrowia bywał częstym gościem głośnych w Europie kurortów. Pozwalała mu na to pomoc materialna zamożnej rodziny magnackiej, zwłaszcza że ojciec po powstaniu cieszył się wielkimi względami cara. Bywał też w słynnych Zahajcach, w powiecie krzemienieckim na Wołyniu, w dworku marszałka wołyńskiego Teodora Bóbr-Piotrowickiego, gdzie mógł w skrytości ducha podziwiać i adorować uroczą jego żonę i matkę dwóch córek, Zofii i Ludwiki.

Joannę Bobrową poznał  za granicą w Rzymie w 1834 roku i od razu zapłonął romantyczną miłością. Subtelna, egzaltowana, rozkochana w poezji dama wprawiała poetę w niezwykłą ekstazę, to jej dedykował pierwodruki „Nieboskiej komedii” i „Irydiona”. W miarę upływu czasu neurasteniczna, gotowa na rozwód z mężem Joanna stała się dla Zygmunta Krasińskiego ciężarem, bowiem miał on pełną świadomość, że takiego związku nie zaakceptuje jego ojciec, którego cenił i kochał, i z którym musiał się liczyć.


Uroki Szczawna-Zdroju
Zanim spotkał się ze swoją wybranką w Szczawnie-Zdroju, dwa lata wcześniej, w 1836 roku w wierszu „Chciałbym anioła widzieć” Zygmunt Krasiński napisał:

„Chciałbym anioła widzieć na tym grobie,
kędy sny nasze leżą pogrzebane,
co by mi czasem zaśpiewał o tobie,
jak śpiewa tułacz pamiątki kochane;

Ach, głos twój gdyby ponad moim czołem
Ozwał się, lecąc od dalekiej strony,
Choć raz się ozwał, wiatrami niesiony,
Ten głos twój byłby mi takim aniołem!”

Przyjrzyjmy się przez chwilę jak wyglądało sekretne spotkanie stęsknionych kochanków w  szczawieńskim zdroju.

Zygmunt Krasiński wraz z przyjacielem Konstantym Danielewiczem, z zawodu lekarzem, zamieszkał w hotelu „Korona” (dzisiejsza „Korona Piastowska”), miał więc do swej ukochanej, zajmującej pokój w gmachu sanatoryjnym parę kroków. Spotykali się kilka razy dziennie, starając się wykorzystać maksymalnie ten krótki, zaledwie dziesięciodniowy czas na spełnienie miłosnych uniesień. O takiej chwili marzył młody poeta przez cztery lata od momentu poznania, czemu dawał wyraz w wierszach lirycznych, podobnie jak ongiś Francesco Petrarka w sonetach „Do Laury”. A ponieważ „Laura” Zygmunta Krasińskiego była kobietą czułą i wrażliwą na piękno poezji, wydawało się, że ta miłość przezwycięży wszystkie przeszkody.

To właśnie w Szczawnie młodzieńcza miłość Krasińskiego znalazła swoje apogeum. Świadczy o tym  fragment listu pisanego ze Szczawna do przyjaciela:

„Nie kochać jej nie jest w mocy mojej. Im słabsza, im smutniejsza, im coraz bardziej tracąca piękność dawną, tym mocniej lgnie moje serce do niej. Dzień cały minął mi z nią, jak sen pełen tęsknoty… Wczoraj zeszło mi z nią, przy niej zejdzie mi dzisiaj podobnie… Nieszczęsny ten, kto z naiwnością dziecka, z marzeniem o szlachetności, targnął się na cudze prawa, żonę od męża oderwał, matkę od dzieci… Jam to uczynił, myśląc szalony, że na tej drodze poezja i wiosna.”

Pomimo miłosnego zauroczenia pojawiają się u Zygmunta wyrzuty sumienia, świadomość że ten związek nie ma przyszłości.
Jakoż i tak się stało wkrótce potem, przy czym odbyło się to w skutek zdecydowanej postawy  jego ojca. Poeta wzbraniał się pokąd mógł, ale w końcu uległ. Zerwał z Joanną, choć jeszcze przez jakiś czas łudził się nadzieją, że uda mu się wrócić do swej bogini młodzieńczych natchnień, „kochanki i muzy”.

Jak to często w życiu bywa ostateczną tamę tym amorom postawiła inna kobieta. A była nią, sławetna „rusałka podleskich jarów”, urodziwa dama rozwiedziona z synem znanego targowiczanina, słynąca z talentów malarskich, wokalnych i muzycznych, z wytworności, majątku i umiejętności łamania męskich serc – znana w literaturze i historii – Delfina z Potockich. Słowiańska femme fatale.

Kochali się w niej i Juliusz Słowacki i Fryderyk Chopin, który zadedykował jej słynny koncert f-moll. Teraz dołączył do plejady adoratorów także Zygmunt Krasiński. Jego romans z Delfiną ciągnął się właściwie do lat pięćdziesiątych, kiedy to coraz bardziej zaczął zapadać na zdrowiu. Uważał swoją wybrankę za typ „najpoetyczniejszej”, a zarazem najrozumniejszej kobiety i prowadził z nią obfitą artystyczno-intelektualną korespondencję, stanowiącą dziś klasyczny przykład romantycznej epistolografii polskiej.

Do niej adresował w 1844 roku wzruszający wiersz:

„Módl się ty za mnie, gdy przedwcześnie zginę
za winy ojców i za własną winę!
Módl się ty za mnie, by mnie i w mym grobie
nie opiekielnił  żal wieczny po tobie!
Módl się ty za mnie, bym u Boga w niebie
po wiekach wieków kiedyś spotkał ciebie
i tam przynajmniej odetchnął wraz z tobą,
bo mi tu wszystko trudem i żałobą…
Módl się ty za mnie! – Jam cię kochał wiernie
I tak jak bezmiar bezmierny – bezmiernie…”

Ale wróćmy jeszcze na moment do tej pierwszej miłości Krasińskiego, Joanny Bobrowej. Musiała być równie niepospolitej urody, skoro mimo dostrzeżonej przez Zygmunta już w Szczawnie „traconej piękności”, potrafiła także zawrócić w głowie samemu Juliuszowi Słowackiemu. Przez wiele lat była jego natchnieniem i uosobieniem kobiecości, stąd piękne liryki, jak ten do córki Zosi cytowany na wstępie mojej opowieści. Samej Joannie poświęcił Słowacki wiersz „Do pani Joanny Bobrowej” i w ten sposób wprowadził ją na trwałe do literatury polskiej.

Szczawieński exodus Zygmunta Krasińskiego znalazł swoje ucieleśnienie w relacji z wycieczki do zamku Książ, pierwszym w języku polskim opisie tej malowniczej warowni:

„Wczoraj wieczorem poszliśmy z Konstantym do Książa, zamku starego, o milę stąd. Przystęp doń, okolony gęstym borem, przypominającym okolice, które zwykle opisuje Jean Paul. Nagle stajesz nad głębokim przepaścistym jarem, w dole strumień huczy, boki spadziste, nastrzępione jodłami. Pośrodku jaru wznosi się opoka równie odległa od brzegów. Na niej gniazdo arystokratyczne grafów Hochbergów, zachowane w całości zewnątrz i wewnątrz”.

Opis jest znacznie obszerniejszy, dotyczy nie tylko widoku zewnętrznego zamku, ale i wewnętrznych sal i komnat, włącznie z Aulą Maksymiliana. Można o tym przeczytać więcej w książce naszego znakomitego wałbrzyskiego historyka i pisarza, Alfonsa Szyperskiego: „Polacy w dawnym Szczawnie i Starym Zdroju”. Zdaję sobie sprawę z tego, że niełatwo dotrzeć dziś do tej książeczki, a ponieważ stanowi ona dla mnie inspirację do lepszego poznania przeszłości naszego regionu, mam nadzieję, że tym sposobem uda mi się zachęcić nie tylko Wałbrzyszan do bliższego kontaktu z jego twórczością.


A swoją drogą trudno i dziś przyjechawszy do Szczawna-Zdroju pozostawać obojętnym na wdzięki kuracjuszek. W takim otoczeniu oszałamiającej przyrody, kwitnących krzewów, klombów z kwiatami i koncertów w Teatrze i  Parku Zdrojowym serce rośnie, a w duszy odzywają się dźwięki anielskich pieni i człowiek staje się o niebo młodszy i czuły na piękno wokół. A kto nie wierzy, nich sprawdzi na sobie samym. Zapraszam do Szczawna-Zdroju !


piątek, 27 maja 2016

Od Marszała do Janasa




Ubiegłotygodniowy post z mojego blogu „Ginące piękno – kultura ludowa” obejrzała rekordowa liczba internautów, bo grubo ponad dwa tysiące. Nie potrafię tego wytłumaczyć dlaczego akurat ten post wzbudził takie zainteresowanie. Była w nim mowa o głuszyckiej wystawie rzeźb w drewnie wiejskiego artysty-amatora, Jerzego Marszała. Czyżby mimo wszelkich hamulców wynikających z mody na nowoczesność dzieła samorodnych ludowych artystów cieszyły się nadal popularnością? 

Od czasu do czasu tu i ówdzie możemy przeczytać o zagrożeniach jakie płyną z upowszechnienia się kultury masowej dla mającej głębokie korzenie tzw. kultury ludowej, wiejskiej. Kultura masowa docierająca do nas przez środki przekazu, zwłaszcza telewizję, radio, internet, już od dłuższego czasu dominuje w naszym życiu. Łatwa w odbiorze, nie wymagająca wysiłku intelektualnego, stała się strawą duchową podstawowej masy ludności miejskiej i znacznej części ludności wiejskiej. To kultura znana z seriali telewizyjnych i zachodnich filmów, z konkursów piosenek lub par tanecznych, z plotkarskich programów śniadaniowych, a także z uprawianego na co dzień medialnego kiczu podrzędnych gazet, tabloidów, banerów  i reklam. To zarazem kultura supermarketów i butików,  masowej tandety bazarów i placów targowych. Jesteśmy skazani na jej dominację i praktycznie wobec niej bezradni. Z największym trudem udaje się pielęgnować różnego rodzaju formy kultury ludowej, przede wszystkim w środowiskach lokalnych, wiejskich. Mam tu na uwadze obrzędowość, zwyczaje świąteczne oraz związany z nimi folklor (muzyczny, taneczny, słowny) i sztukę ludową (rzeźba, malarstwo, muzyka,  instrumenty muzyczne, zdobnictwo plastyczne), a także  całą sferę materialną: narzędzia pracy, sprzęty, wyposażenie domowe.

Kultura ludowa jest odbiciem specyfiki środowiska lokalnego, jest zależna od warunków geograficznych, własnej historii, tradycji wyniesionych z domu rodzinnego i aktywności mieszkańców.

Dobrze się dzieje, że lokalne placówki kultury, tak jak to ma miejsce w przypadku Centrum Kultury w Głuszycy , starają się tę kulturę ludową dostrzegać i popularyzować.

Wystawa rzeźb Jerzego Marszała z Łomnicy jest do obejrzenia w galeryjce CK codziennie w godzinach pracy placówki.

Dowiaduję się, że ekspozycja prezentująca dorobek artystyczny miejscowych pasjonatów kultury ludowej, nie jest ani pierwsza, ani też ostatnia. W planach powakacyjnych przewidziana jest kolejna wystawa prac artystycznych malarza, rzeźbiarza i projektanta z Grzmiącej, Henryka Janasa.

 Jerzego Marszała i Henryka Janasa różni  nie tylko to, że są mieszkańcami dwóch innych wsi w gminie Głuszyca. Jerzy jest związany z Łomnicą od czasów powojennych, Henryk zamieszkał w Grzmiącej kilka lat temu, mając za sobą pobyt w stolicy i bogate życie artystyczne. Szukając trafnego porównania, to powiem, że Jerzy jest swego rodzaju  krynickim Nikiforem, zaś Henryk zakopiańskim Władysławem Hasiorem. Oczywiście to porównanie dotyczy specyfiki i roli ich twórczości, a nie poziomu artystycznego. O Jerzym Marszale pisałem w poprzednim poście, teraz więc parę słów o naszej cennej zdobyczy z Grzmiącej.

Henryk Janas, to ,,artysta wielu profesji". Co prawda, jego głównym zajęciem jest metaloplastyka (grawerstwo, brązownictwo, złotnictwo), ale rzeźbi także w drewnie, kamieniu, metalu, rysuje, maluje, ale również wykonuje projekty graficzne małej architektury: medale, statuetki i przedmioty użytkowe.
Henryk Janas jest autorem m.in. insygniów zdobiących salę Senatu RP, statuetek na międzynarodowe i krajowe imprezy sportowe. W swoim dorobku ma także liczne tablice pamiątkowe i szyldy na gmachach polskich ambasad oraz konsulatów. Do dorobku Henryka Janasa należy również projektowanie oprawy plastycznej wielkiej wystawy o Friedrichu Schillerze w Warszawie w 1984 r. oraz targów warszawskiego rzemiosła w Monachium, Kolonii i Axel w Holandii.

Spotkanie promocyjno - wystawowe Henryka Janasa winno stać się jedną z ważniejszych imprez w naszym mieście.  Tak to widzi sam zainteresowany Henryk Janas, który czyni starania by jego prezentację ozdobili ciekawi ludzie i wysokiej klasy program artystyczny. W tej chwili trwają stosowne rozmowy i uzgodnienia. Z chwilą ich zakończenia postaram się o tym napisać więcej.

środa, 25 maja 2016

Wambierzyce - Śląska Jerozolima





Czuję, że pobożnieję. Zapowiedź uwzględnienia przedmiotu religii na egzaminie maturalnym od 2021 roku powoduje, że rewiduję swój osobisty stosunek do  świeckiego systemu oświatowego, przyjmując  usankcjonowane prawnie stanowisko rządzących. Jak się okazuje,  religia, to nie jest rzecz osobistego światopoglądu, to jest dyscyplina naukowa, tak samo jak matematyka, fizyka, chemia, a także inne przedmioty humanistyczne. Religia stała się przedmiotem nauczania w naszej szkole, a więc trzeba dać uczniom  na maturze możliwość jej wyboru jako jednego z przedmiotów dodatkowych.

Nie sądzę, by takim przedmiotem była etyka, bo jak wskazuje praktyka szkolna etyka jest jedynie papierkiem lakmusowym, mającym pokazać, że nasza szkoła jest tolerancyjna.

Nie mam żadnej wątpliwości, jestem jak w „Księgach Jakubowych” Olgi Tokarczuk (rozdział 23) ciągle na rozdrożu:
„I mam przed oczyma te rozstaje, rozwidlone drogi, z których jedna, ta najprostsza, środkowa, jest dla głupców, druga z prawej, dla zadufanych w sobie, trzecia zaś dla odważnych, albo nawet straceńców – ta będzie pełna pułapek, wybojów, złych czarów i naturalnych zbiegów okoliczności.
Zdarza mi się, że czasem naturalnie, wybieram tę prostą drogę, tę pośrodku, i naiwnie zapominam o całym skomplikowaniu tego co opisuję, ufam tak zwanym faktom, zdarzeniom, tak jakbym sam je sobie opowiadał, jakby moje oczy były jedynymi, która je dostrzegają…”

Niestety, nie stać mnie na odwagę, choć coraz bliżej mi do trzeciej drogi, wciąż ulegam złudzeniom, że lepiej poddać się realnej rzeczywistości, a walka z nią to to samo, co zmagania Don Kichota z wiatrakami.

Jesteśmy krajem na wskroś chrześcijańskim. Okazuje się, że nie tylko my Polacy. Z historii naszego Śląska wynika jednoznacznie, że religia rzymskokatolicka była siłą przewodnią dla mieszkańców tych ziem od dawien dawna niezależnie od tego, czy był to żywioł słowiański po przyjęciu chrześcijaństwa przez Mieszka I, czy ludność napływowa germańska lub czeska.
Potwierdzeniem tej tezy jest historia niezwykle fascynującej wsi, tak bliskiej nam - mieszkańcom regionu wałbrzyskiego.

To była i jest miejscowość nadzwyczajna. Taką sobie wymarzył W. W. Daniel Paschasius Osterberger von Osterberg (1634-1711), bogaty kupiec ostrawski, później radca cesarski, stając się właścicielem tych ziem. Jego ideą stało się odtworzenie przynajmniej części Jerozolimy, tej związanej z życiem Jezusa Chrystusa. Już znacznie wcześniej, bo w 1218 roku zdarzył się tutaj cud, gdy podczas modlitwy pod figurą Matki Boskiej, zawieszonej na przydrożnej lipie, niejaki Jan z Raszkowa odzyskał wzrok. Odtąd drzewo z figurką stało się miejscem kultu maryjnego. W początkach XV wieku zbudowano tu pierwszy kościół, którego fundatorem był Ludwig von Pannwitz ze Starej Łomnicy. Miejsce cudami słynące przyciągało pielgrzymów z różnych stron. Wojny husyckie w XV wieku, a jeszcze bardziej walki religijne w II połowie XVI i w początkach XVII wieku zahamowały ruch pątniczy. Dobre czasy nastały dopiero wtedy, gdy w 1674 roku wspomniany powyżej kupiec von Osterberg zakupił dobra w Ratnie Dolnym i z dużym rozmachem przystąpił do odbudowy kościoła w sąsiedniej Albendorf.

Dziś Albendorf nosi nazwę Wambierzyce, to duża wieś nad Cedronem (ta sama nazwa rzeki, co w Krzeszowskim Betlejem, bo nawiązująca do symbolicznego miejsca przyszłego Sądu Ostatecznego), wieś mająca charakter małomiasteczkowy u podnóża Gór Stołowych w Kotlinie Kłodzkiej.

Otaczają ją malownicze wzgórza porośnięte częściowo lasami świerkowo - sosnowymi. Wzgórza mają znane z Biblii nazwy związane z charakterem miejscowości, a nadane przez jej fundatora: Syjon , Mnich, Bogatka, Toreb, Synaj, Tabor, Kalwaria, Wzgórze Kwarantanny.

Niewielkie centrum u stóp okazałej świątyni , dziś Bazyliki Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny, nosiło nazwę Doliny Józefata. Wszystkie te nazwy gór i dolin oraz ich zagospodarowanie miało na celu jak najdokładniejsze odtworzenie miejsca męki Jezusa Chrystusa, czyli kalwarii. Jeszcze za życia wspomnianego założyciela udało się wiele zbudować oprócz kościoła parafialnego. Odkryto przed kościołem źródło wody mineralnej, które stało się dodatkowym magnesem przyciągającym pielgrzymów. Na Kalwarii wzniesiono kilkanaście kaplic stacyjnych, gdzie na wzór Oberammergau w Alpach Bawarskich odbywały się misteria pasyjne. Oprócz kaplic zbudowany został szpital i dom pustelnika. Kalwaria Wambierzycka zyskała sławę w całej Europie.

Wambierzyce stały się najbardziej znaną miejscowością pielgrzymkową na Śląsku, nazwaną Śląską Jerozolimą.

W XVIII wieku zmieniali się właściciele Albendorf, ale zarówno hrabia von Götzen z Sarn jak i hrabia von Magnus z Bożkowa dbali o rozwój miejscowości pielgrzymkowej. Również księża proboszczowie troszczyli się o to, by ośrodek kultu maryjnego był znany nie tylko na Śląsku i w Czechach, ale także w Polsce. Szczególnie z Czech przybywało dużo pielgrzymów, zwłaszcza że pobliski Broumow był również szeroko znanym sanktuarium.

W wieku XIX Wambierzyce były już miasteczkiem o rozbudowanej strukturze usługowo-handlowej. Obok kościoła z kalwarią był w miasteczku zamek, trzy folwarki, szkoła katolicka, szpital, dom ubogich, no i także browar, gorzelnia, cegielnia, 3 młyny wodne, garbarnia i mydlarnia. Było też 17 warsztatów bawełnianych i 30 produkujących wstążki, dewocjonalia, ozdoby. Znaczna część mieszkańców trudniła się handlem i usługami.

Wambierzyce położone w pobliżu Gór Stołowych z atrakcyjną, przyciągającą turystów trasą spacerową na Szczeliniec, były miejscem odwiedzanym przez słynnych ludzi. W 1800 roku odwiedził je i opisał późniejszy prezydent Stanów Zjednoczonych John Quincy Adams.

Od 1882 roku dodatkową atrakcją Wambierzyc stała się ruchoma szopka, niezwykle precyzyjnie wykonane dzieło miejscowego rzemieślnika. Również ustawicznym odnowom i przebudowom podlegały kalwaryjne kaplice, których liczba znacznie się zwiększyła. Umieszczono w nich nowe drewniane figurki wykonane głównie przez Tyrolczyków. Na frontonie kościoła założono iluminację, złożoną z 1400 żarówek. Na przełomie XIX i XX wielu w Wambierzycach było 10 hoteli i gospód, a liczba zwiedzających sięgała 150 tysięcy rocznie. W 1936 roku papież Pius XI podniósł kościół w Wambierzycach do rangi bazyliki mniejszej.
Po roku 1945 Wambierzyce nadal pozostały jedną z głównych atrakcji turystycznych ziemi kłodzkiej. Kościół i Kalwaria znalazły się pod opieką Ojców Jezuitów. W całym zespole zabytkowym, zaliczanym do najpopularniejszych w kraju przeprowadzano liczne prace remontowe i restauracyjne. Utrzymał się masowy ruch pielgrzymkowy, odtworzono też misteria pasyjne.

W moim poście skupiłem się na historii Wambierzyc. Opis walorów architektury, bogactwa wnętrza głównej świątyni, okalających ją kaplic, struktury kalwaryjnej i zabudowań wzgórz otaczających wieś jak również całej niezwykle urokliwej miejscowości, wymagałyby kolejnego postu. 

Nic nie zastąpi jednak osobistego doznania, nawet powiedziałbym - olśnienia, bo Wambierzyce, święte miejsce pielgrzymek, robią duże wrażenie, nawet wtedy, gdy się je odwiedza kolejny raz. Niestety, nie ma już na górce kalwaryjnej pustelnika, a jego domek zamieniono na muzeum. Kiedyś, sporo lat temu, gdy gościłem w Wambierzycach, miałem okazję odwiedzić pustelnika w jego zaciszu. Nie zapomnę tego wrażenia jakie na mnie zrobił człowiek inteligentny, oczytany, pobożny, ale nieco inaczej niż widać to w naszym Kościele i jego skłonności do przepychu, szukający prawdy w słowie bożym zapisanym w księgach. A tam jak mówił pustelnik jest zapisane ubóstwo, unikanie zbytku, wystawności, życie w zgodzie z naturą, miłość do Boga, stwórcy wszystkiego i do Jego dzieła, a więc szanowanie wszystkich istot żyjących, w tym każdej roślinki, każdego stworzenia. Domek pustelnika wypełniony był płodami ziemi w jej naturalnym, nie przetworzonym kształcie, a sam pustelnik szczycił się tym, że nie spożywa mięsa.

Dziś taki pustelnik byłby zbyt rażącym przykładem rozbieżności przesłań Pisma Świętego z praktyką codziennego życia jego wyznawców. Dlatego chyba nie ma już w Wambierzycach pustelnika. Ale co rusz odbywają się przepyszne uroczystości religijne, które odpowiadają bardziej potrzebom ich uczestnikom. Warto więc się osobiście o tym przekonać.

Wambierzyce są materialnym dowodem z jaką siłą oddziałuje na nas ukorzeniona głęboko w naszej glebie tradycja religijna. To dobrze, jeśli jest ona dobrowolnym wyborem każdego człowieka, źle jeśli staje się obowiązkiem, przymusem, jeśli staje się czymś w rodzaju dyscypliny naukowej, bo przecież z nauką nie ma nic wspólnego.