Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

środa, 31 października 2012

Zapomniany kamień





 Jest takie miejsce pod Świerkami, niewielkiej wsi w gminie Nowa Ruda, gdzie 15 lutego 1807 roku w czasie wojen napoleońskich doszło do bitwy pomiędzy oddziałem pruskim dowodzonym przez mjr Stőssela, a wojskami bawarskimi wchodzącymi w skład armii napoleońskiej gen Lefebrve. Prusacy zostali zmuszeni do ucieczki za granicę czeską, ale tam  Austriacy rozproszyli oddział i wzięli większość żołnierzy do niewoli.
Bitwa miała miejsce w przełęczy pod Słoneczną Kopą, gdzie dziś znajduje się duży kamieniołom, a wówczas była tu niewielka wieś Granicznik (Markgrund), po której zostało obecnie tylko kilka domów. Stoczona potyczka miała istotne znaczenie militarne, bowiem zmusiła Prusaków do opuszczenia tej części hrabstwa kłodzkiego.
Po bitwie na granicy ustawiono kamień pamiątkowy, który w 1895 roku  zastąpiono nowym pomnikiem. Jego resztki widoczne są do dzisiaj. Przy pomniku odtąd odbywały się rocznicowe obchody kombatanckie, także w okresie międzywojennym.
Turyści podążający tędy uczęszczanym dość często zielonym szlakiem granicznym do Włodowic i Nowej Rudy mogą bez trudu odnaleźć pamiątkowy kamień, lecz nie jest łatwo zorientować się o jego znaczeniu.
Trudno się dziwić, że kamień nie spełnia już obecnie swojej roli, choć dla nas Polaków kampania napoleońska w 1807 roku jest ważna. Przyniosła ona w ostatecznym efekcie odzyskanie niepodległości przynajmniej na skrawku dawnego państwa polskiego, w wyniku utworzenia przez Napoleona Księstwa Warszawskiego.


Podobny do kamienia los spotkał wieś Granicznik położoną malowniczo w Górach Suchych na wysokości 610-650 m. npm. pomiędzy Leszczyńcem, a Słoneczną Kopą. Z jej terenu roztacza się rozległy widok na przeciwległe Góry Sowie. Dziś ten przysiółek  przynależny do wsi Świerki jest wyludniającą się osadą. Pozostało zaledwie kilka domów Nie ma do niej nawet dojazdu utwardzoną drogą. Praktycznie utraciła już swoją nazwę, którą można jeszcze spotkać na szczegółowych mapach tego terenu.
Tę samą nazwę,  Granicznik, nosi jeszcze szczyt góry (801 m. npm.) dobrze znanej turystom pieszym i mieszkańcom Łomnicy, położonej w sąsiedztwie Ruprechtickiego Szpiczaka, a więc na granicy z Czechami.
Wieś Granicznik powstała dość późno w drugiej połowie XVIII wieku, jako kolonia Świerków w dobrach barona von Stillfrieda z Nowej Rudy. Od początku była osadą tkaczy. Na początku mieszkało tu 17 zagrodników, w tym 12 tkaczy. Rozwijała się nadzwyczaj prędko i z początkiem XIX wieku podwoiła swoją liczebność. Wówczas to stała się sceną  potyczki bitewnej, o której wspominam na wstępie. Sama bitwa nie spowodowała  większych zniszczeń i nie zahamowała rozwoju wsi. W 1840 roku liczba domów wzrosła do 40. We wsi była gorzelnia, pracowało też 21 krosien bawełnianych i 15 lnianych, a więc wszyscy mieszkańcy utrzymywali się z tkactwa chałupniczego. Dopiero rozwój przemysłu włókienniczego skutkiem mechanizacji tkalni i przędzalni i uruchomienia dużych fabryk włókienniczych w pobliskiej Nowej Rudzie i Głuszycy pociągnęły za sobą w drugiej połowie XIX wieku zubożenie i wyludnienie wsi.
Po II wojnie światowej i wysiedleniu ostatnich niemieckich gospodarzy wieś opustoszała. Nie było amatorów skłonnych osiedlić się w tej głuszy. Z biegiem czasu uratowało się 6 gospodarstw rolnych, ale nie ma tu korzystnych warunków glebowo-klimatycznych do rozwoju rolnictwa. W miarę upływu czasu wieś Granicznik tak samo jak kamień pamiątkowy przechodzą w zapomnienie.
Dlaczego więc o tym wszystkim piszę? Bo sądzę, że warto o tym wiedzieć. Znacznie lepiej czujemy się na szlaku turystycznym, jeśli wiemy o tym, co spotykamy po drodze jak najwięcej. Dobrze też pamiętać mimo upływu czasu i pielęgnować miejsca, w których historia odegrała swą nieprzeciętną rolę. Zupełnie inaczej spojrzymy na przełęcz pomiędzy Leszczyńcem, a Słoneczną Kopą wiedząc, że jest to miejsce, w którym kwitło nie tak dawno burzliwe życie wiejskie, a w dodatku miejsce to zapisało się na kartach historii.

poniedziałek, 29 października 2012

Dwa kroki na Górny Śląsk


odlatują jak wspomnienia

To moje osobiste wrażenie, to zakodowany w pamięci obraz z niedalekiej przeszłości lat 60-tych i 70-tych, potwierdzony późniejszymi pobytami. Oglądane wówczas ze zdziwieniem skupisko osiedlowe typowych familoków i budynków publicznych z charakterystycznymi konstrukcjami kopalnianych szybów i zabudowań fabrycznych przenosiło mnie nieodparcie na Górny Śląsk. Tak jakbym się znalazł na górniczym osiedlu Bytomia, Będzina, Knurowa. A przecież  to Śląsk Dolny, niedaleko Kamiennej Góry i Wałbrzycha, u podnóża Sudetów Środkowych, dawniej odrębne miasteczko, potem osiedle, dziś część miasta Boguszowa, który po jego wcieleniu  wzbogacił się o drugi człon swojej nazwy  -  Gorce. Dziś mówimy Boguszów-Gorce i tym sposobem udało się zachować nazwę Gorc, dawnego samodzielnego organizmu administracyjnego.

Niemieckie Rothenbach in Schleisen, powojenne Piastowo, a potem Gorce w północno-zachodniej części aglomeracji Boguszowa-Gorc, leży w dolinie Czerwonego Strumienia, powyżej jego ujścia do Lesku, u stóp samoistnego Mniszka, a nieco dalej Chełmca. Byłaby to tętniąca życiem osada leśna i rolnicza, a nawet letniskowa z uwagi na korzystne położenie w górach na odwiecznym szlaku handlowym, gdyby nie wkroczyło tu z rozmachem górnictwo węgla kamiennego na zboczach Mniszka. A stało się to już w połowie XVIII wieku. Z końcem tego wieku z połączenia kilku mniejszych szybów powstała duża kopalnia „Gustaw”, stanowiąca własność barona von Dyherrn-Czettritza, a udziałowcem drugiej, najstarszej z kopalni „Klara” był  oczywiście hrabia Rzeszy von Hochberg z Książa. Z biegiem czasu zmieniali się właściciele kopalni, ale byli nimi czołowi potentaci przemysłowi na Dolnym Śląsku.. Sprzyjało to ustawicznemu rozwojowi górnictwa w tej części regionu wałbrzyskiego. Kopalnia „Gustaw” na początku XX wieku dawała ok. 250 tys. ton węgla, podobnie „Klara”. W Gorcach rozwinęło się też koksownictwo. W ciągu 50 lat pomiędzy 1870 a 1920 liczba mieszkańców Gorc zwiększyła się dziesięciokrotnie. Było to najszybciej rozwijające się osiedle na Śląsku. Do jego rozwoju przyczyniło się przeprowadzenie w 1867 roku linii kolejowej, zelektryfikowanej w 1917 roku.
W okresie międzywojennym Gorce były dużym osiedlem górniczym. Niestety znany w historii kryzys gospodarczy przełomu lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku spowodował unieruchomienie kopalni w Gorcach. Dopiero w czasie wojny w 1943 roku uruchomiono ponownie zatopioną wcześniej kopalnię „Gustaw” jako część kopalni „Glűckauf” na Sobięcinie.

Po 1945 roku Gorce pozostały osadą górniczą, a w 1954 roku otrzymały oficjalnie prawa osiedla. Obie dawne kopalnie „Gustaw” i „Klara” stanowiły teraz część kopalni „Victoria” na Sobięcinie jako szyb „Witold”. Skutkiem tego osiedle rozwijało się prężnie, pielęgnując tradycje górnicze i zachowując swój gwarecki klimat. Dopiero kryzys lat 90-tych przyniósł ze sobą krach górnictwa węglowego, a w dalszej kolejności postępujące bezrobocie i upadek instytucji kulturalnych i usługowych. Górnicze osiedle Gorce zostało pozbawione swych korzeni. Stało się czymś w rodzaju skansenu, mogłoby w całej swej krasie przekształcić się w muzeum tradycji górniczych Zagłębia Węglowego na Dolnym Śląsku.
Gorce oczywiście nie umarły, powoli lecz z determinacją starają się ratować dawny image przemysłowego osiedla. Do Gorc wkracza nowoczesność, ale tradycje górnicze są pielęgnowane. Nie umarła „Barburka”, bo żyją jeszcze górnicy-emeryci, lokalna placówka kultury, biblioteka osiedlowa, wciąż podtrzymuje zwyczaj organizacji „babskiego combra”, z którego słyną Gorce na ziemi wałbrzyskiej.
Warto przyjechać do Gorc, by odświeżyć wspomnienia dawnej świetności osiedla i pooddychać tym niepowtarzalnym klimatem górniczych familoków. Tylko że wczesnym rankiem nie zobaczymy już śpieszących na szychtę gwareckich kamratów, najwyżej starsze kumoszki podążające na wczesną mszę w zabytkowym Kościele Zesłania Ducha Świętego, pamiętającym podniosłe procesje z górniczą orkiestrą i z asystą paradnych górników w świątecznych mundurach z peletonami. „Dawne życie poszło w dal”… Ech, łza się o oku kręci !

sobota, 27 października 2012

Coś dla ducha (i dla ucha)






Niestety, czas jest nieubłagany, pędzi do przodu. Przecież to dopiero koniec października. Wyglądam rano przez okno, a tu bielutko jak rok temu – zimą. No i mamy pierwszy śnieg, zwiastun nadchodzącej pory roku nie dla zmarzluchów. Na szczęście jest sobota, najlepszy dzień tygodnia, najlepszy, bo przecież jutro nie trzeba iść do pracy.
Sobota od zawsze nastraja mnie melancholijnie. Myślę, że warto w takim dniu napisać coś od serca dla ducha. A jeśli tak, to oczywiście o poezji. Przypomina mi się co napisał w tytułowym wierszu „Poezja i prawda” poeta międzywojenny, Mieczysław Jastrun:

Poezja, aby była sobą,
Musi dialog toczyć z prawdą.
A może jedną jest osobą,
Piękną i nieco starodawną?
Nie jest dla tych, co myśleć nie chcą
(Dla nich gotowe słońca dnieją),
I nie poddaje się pochlebcom,
I nie wybacza kaznodziejom.

To bardzo mądra strofa, dobrze świadcząca o idealistycznym widzeniu celu twórczości poetyckiej. Nawiązał do niej w stylu epickiej gawędy Mickiewiczowskiej nasz wybitny poeta współczesny, laureat nagrody Nobla, Czesław Miłosz w poemacie p.t. „Toast”:

W służbie polskiej poezji żyć postanowiłem
Choćby przyszło mi zostać nieznaczącym pyłem
Na tej górze, skąd idą nieśmiertelne błyski,
Trudniej, myślę ją zdobyć, niż paszport brytyjski.
A poezja jest prawdą. I kto ją obedrze
Z prawdy, niech jej kupuje trumnę kutą w srebrze…

Niechaj ciebie nie zmylą częstochowskie rymy:
Od nas także zależy, co w dziełach widzimy,
Zauważ mój rysunek. Umiem jedną kreską
Stworzyć kraj, miasto, potop czy panią Wiśniewską,
Bo z odkryć moich mistrzów wyciągnąłem wnioski,
Tylko do tego służy mi rym częstochowski,
Jak o poranku w górach, kiedy mgła się przetrze
I na radosne, jasne wyglądasz powietrze.
Tak wchodzisz w nowy wiersz mój, może nie ognisty,
Ale ostry, dobitny, krystalicznie czysty.
I będę go używać, chociaż oleodruk
W godność społecznej sztuki znów dzisiaj się oblókł (…)




A jeszcze w innym poemacie „Traktat poetycki” Czesław Miłosz napisał:

Mowa rodzinna niechaj będzie prosta,
Ażeby każdy, kto usłyszy słowo,
Widział jabłonie, rzekę, zakręt drogi,
Tak jak się widzi w letniej błyskawicy(…)

Właśnie, o to chodzi, by pisać prostym, zrozumiałym językiem, by wiersz, słowo pisane były jasne, czytelne, ale także piękne. To co się dzieje w naszej literaturze przekracza często wszelkie normy ideowe, logiczne i estetyczne. Młodopolskie hasło „sztuka dla sztuki” wciąż jeszcze święci triumfy w egzaltowanym świecie twórców, którzy zapominają, że pisanie ma tylko wtedy sens, gdy znajduje uznanie wielu odbiorców, a nie tylko wybranych elit.
I to właśnie taką poezją, bądź też prozą artystyczną, prostą i zrozumiałą, będę od czasu starał się zainteresować i zachęcić do jej poznania Czytelników mojego blogu.

A dziś na koniec klasyczny przykład wiersza, który chce się czytać i podziwiać:

Czemu zanadto w jednej osobie?
Tej a nie innej? I co ja tu robię?
W dzień co jest wtorkiem? W domu nie gnieździe?
W skórze nie łusce ? Z twarzą nie liściem ?
Dlaczego tylko raz osobiście?
Właśnie na ziemi przy małej gwieździe?
Po tylu erach nieobecności?
Za wszystkie czasy i wszystkie glony?
Za jamochłony i nieboskłony?
Akurat teraz? Do krwi i kości?
Sama u siebie z sobą? Czemu
nie obok ani sto lat temu
siedzę i patrzę w ciemny kąt
-  tak jak z wzniesionym nagle łbem
patrzy warczące zwane psem?

Te wydawałoby się nadzwyczaj proste, a jakże głębokie, egzystencjalne pytanie zadawała sobie nie kto inny, tylko nasza Noblistka, Wisława Szymborska, w wierszu p.t. „Zdziwienie”.

Ja też od czasu do czasu spoglądam na mój blog i zadaję sobie pytanie – Czemu? Ale dziś jest refleksyjna sobota, więc filozoficzne zapytania są całkiem na miejscu.

Na zdjęciach rzeźby J. Marszała z Łomnicy

piątek, 26 października 2012

Za Wysoki Las



To właśnie ta góra - Wysoki Las

widok części miasta i Chełmiec
Mieszkańcy Wałbrzycha już się chyba tak przyzwyczaili, że nie zwracają na tę górę większej uwagi. Po prostu rozłożyła się majestatycznie jak samowładca, zasłoniła horyzont od zachodu, korzysta z swej wyjątkowości i niedostępności, stała się jakby niezależnym, samorodnym segmentem miasta. Mało tego, w każdej części miasta wygląda inaczej, tak jak to zresztą w górach bywa, wydaje się, że to nie jeden, ale kilka podobnych stożków otacza miasto. Byli niemieccy gospodarze tej ziemi nazwali ją Wysoki Las  (Hochwald). Ale za Niemców Wysoki Las był dumą Wałbrzycha, najważniejszą z otaczających miasto gór, bo najwyższą i najobszerniejszą, wyraźnie dominującą w tutejszym krajobrazie. Trudno zresztą sobie wyobrazić panoramę Wałbrzycha bez tej góry. Niemcy dbali o jej turystyczne wykorzystanie, stanowiła ona żelazny punkt programu wycieczek krajoznawczych
Z chwilą, gdy nastali tu Polacy, zmienili nazwę góry na Chełmiec i trzeba przyznać, jest to może nawet ładniejsza nazwa. Ten rzucający się w oczy pojedynczy masyw górski w jakimś stopniu przypomina chełm. Budzi pozytywne skojarzenia z ważną częścią zbroi rycerskiej.

na szczycie Chełmca
 Chełmiec (851 m. npm.) jest drugim co do wysokości szczytem Gór Wałbrzyskich, o 3 metry zaledwie niższy od Borowej, ale ma tę przewagę, że jest samoistnym, obszernym masywem. W jego bliskim otoczeniu obok Wałbrzycha są jeszcze dwa miasta  -   Szczawno-Zdrój i Boguszów – Gorce. Tak  się stało, że Chełmiec znalazł się w granicach administracyjnych miasta Szczawno-Zdrój, które zajmowało przed i po wojnie znacznie większy obszar niż obecnie i w tych granicach pozostał do dziś. Czy zaciążyło to na nienajlepszym poziomie zagospodarowania turystycznego Chełmca, trudno rozsądzić. Wydaje się, że przynależność administracyjna nie jest w tej mierze decydująca. Faktem jest, takie przynajmniej odnoszę wrażenie, że Chełmiec jest dla Wałbrzycha tak, jakby go nie było.

Każda zorganizowana wycieczka turystyczna do Wałbrzycha winna zaczynać się od pieszej wędrówki na Chełmiec. Dopiero stąd można zobaczyć jak pięknie położone jest miasto i cała okolica. Innym takim miejscem dla mniej sprawnych turystów powinno być Wzgórze Giedymina. Chełmiec powinien przyciągać turystów z zewnątrz, ale przede wszystkim mieszkańców wielkiego Wałbrzycha, Boguszowa-Gorc i tak jak to dawniej bywało -  kuracjuszy Szczawna-Zdroju. W każdy pogodny weekend powinno się tam dziać coś ciekawego. Chełmiec powinien być miejsce wycieczek szkolnych i zakładowych. Ale do tego potrzebna jest odpowiednia baza i nowoczesna promocja. Te rzeczy idą zresztą w parze.
Obejrzałem sporo materiałów promocyjnych Wałbrzycha, owszem znajdują się tam piękne fotografie Chełmca, bo przecież inaczej być nie może, ale o walorach tej wiodącej góry niewiele można przeczytać. Mam przed sobą przewodnik turystyczny „Wałbrzych i okolice” z 1996 roku  wydany przez PTTK w Wałbrzychu, o wycieczkach na Chełmiec lub Wzgórze Giedymina, a także w inne miejsca widokowe wokół Wałbrzycha nie ma nawet mowy. W ogóle Chełmiec nie doczekał się w tej książeczce osobnego opisu.. Może uznano, że jest to domena Szczawna-Zdroju. Albo po prostu okazało się, że jest to zbyt Wysoki Las, aby tam zapraszać turystów.
Są wszakże momenty w przeszłości Wałbrzycha, kiedy Chełmiec stawał się górą ważną dla tego miasta. Doceniano jego walory widokowe, a poeta Bogusz Zygmunt Stęczyński poświęcił mu jeden z poematów. Wprawdzie szczyt góry nie jest łatwy do zdobycia szczególnie od północy i wschodu ze względu na strome zbocza, trzeba pokonać ok. 400 metrów wzwyż, by dosięgnąć szczytu, ale co to jest dla turysty, jeśli jest przekonany, ze to co zobaczy z góry przyniesie mu pełną satysfakcję.
Za Niemców, którzy zdawali sobie w pełni z tego sprawę, już w latach 1887-88 wzniesiono na wierzchołku kamienną wieżę widokową z gospodą i schroniskiem, nadając jej kształt baszty zamkowej o wysokości 22 m. W 1906 wyznaczono i utwardzono specjalną ścieżkę turystyczną ze Szczawna-Zdroju, Po wojnie wieża stała opuszczona i popadła w ruinę. W 1947 roku udało się wznowić działalność schroniska, którego gospodarzem został artysta malarz i zamiłowany turysta, Ferdynand Drabik. W uroczystości otwarcia uczestniczył nawet dr M. Orłowicz, którego imieniem zostało potem nazwane schronisko. Nie trwało to długo, bowiem w 1953 roku znaleźli się specjaliści od polityki, którzy uznali, że jest to najlepsze miejsce do umieszczenia stacji zagłuszającej radio Wolna Europa. Droga na wierzchołek Chełmca została więc dla turystów i spacerowiczów zamknięta. W 1962 roku zbudowano maszt telewizyjny, a w obiekcie dawnego schroniska organizowano kolonię dla dzieci. Wtedy wyznaczono tu boisko sportowe i urządzono basen kąpielowy. Wieża natomiast popadła w ruinę. W dziesięć lat później wzniesiono jeszcze jeden maszt TV o wysokości 63 m. Wieżą widokową zainteresowali się krótkofalowcy i w niej urządzili swoją stację, zamykając wstęp turystom.
Kiedy Wałbrzych stał się miastem wojewódzkim pojawiły się dumne plany zagospodarowania turystycznego Chełmca.. Mowa była o kolejce jak w Zakopanem na Gubałówkę, o wyznaczeniu tras narciarskich, o obiektach noclegowych i gastronomicznych.
Jednak żaden z pomysłów nie doczekał się realizacji.


W 1981 roku o Chełmcu było głośno w środkach przekazu. Znany wałbrzyski działacz turystyczny i księgarz, Bartłomiej Ranowicz,  doprowadził do zorganizowania uroczystości na Chełmcu, w czasie której odsłonięto tablicę pamiątkową dr M. Orłowicza z okazji jego setnej rocznicy urodzin. Wydawało się, że to dobry początek realizacji planów wykorzystania turystycznego tej wyniosłej góry. Niestety, Chełmiec umacniał się tylko jako centrum radiokomunikacji amatorskiej i jest to zasługą prawdziwych pasjonatów tej profesji.
 W niecałe dwadzieścia lat później inicjatywę ożywienia Chełmca przejęła parafia rzymskokatolicka w  Szczawnie-Zdroju. W porozumieniu z władzami miejskimi i powiatowymi wzniesiono  i uroczyście poświęcono (23. 09. 2000)  Krzyż Milenijny o konstrukcji stalowej wysokości 45 m. Zdobi on szczyt Chełmca będąc symbolem wiary mieszkańców tej ziemi, ale także jego ozdobą. Nocą oświetlony jest dużymi reflektorami W rok później górnicy z Boguszowa-Gorc doprowadzili na wierzchołek Drogę Krzyżową Górniczego Trudu. Jej stacje w kształcie granitowych płyt z krzyżem i napisem, poświęcone są poszczególnym grupom górników z różnych zagłębi i krajów, w których pracowali Polacy.


kosmiczne uzbrojenie szczytu Chełmca
Szczyt Chełmca jest obecnie mocno zarośnięty. Bez wieży nie da się oglądać panoramy górskiej wokół Chełmca, jedynie spod Krzyża  otwiera się widok na Wałbrzych i Szczawno.
Wysoki Las czeka więc na swego odkrywcę i wybawiciela. Może on dostarczać mocnych wrażeń, pozwolić się rozkoszować widokiem jednego z wyjątkowo czarujących miejsc w Sudetach, trzeba mu w tym po prostu pomóc. Czy znajdą się w Wałbrzychu wielcy duchem mieszkańcy zdolni ożywić tę skałę? Oto jest pytanie!

P.S. W tekście postu skorzystałem ze "Słownika geografii turystycznej Sudetów" pod redakcją Marka Staffy.
Fot. z internetu. Dwa ostatnie Piotra Aninima (PzW)

środa, 24 października 2012

Dlaczego lubimy Czechów?




Widok na masyw Waligóry z częścią Głuszycy

Odpowiedzi na to pytanie może być wiele. Przybywa Polaków, którzy po bliższym zetknięciu się z Czechami nabierają przekonania, że jest to mądry, dobrze zorganizowany i gościnny naród. Zadając to pytanie w tytule mojego postu mam na uwadze nas, Głuszyczan. Dlaczego lubimy i cenimy Czechów? Odpowiedź jest prosta jak drut. Dlatego, że postawili wieżę widokową na Ruprechtickim Špičaku.
Ta wieża jest widoczna na horyzoncie z wielu miejsc w Głuszycy. Najwyraźniej z Osiedla Mieszkaniowego na Słonecznym Wzgórzu. Zamyka ona przełęcz Łomnicy i Złotej Wody i wyznacza wyraźnie granicę gminy Głuszyca i państwa polskiego.
Ale nie to jest najważniejsze. Otóż z wieży na Ruprechtickim Szpicaku (używam tu pisowni polskiej) najlepiej widać nasze miasto, Głuszycę i co tu dużo nie mówić  -  widok ten  może zachwycić. Bo Głuszyca jest pięknie położona w rozległej kotlinie, w otoczeniu wierzchołków górskich, a z daleka maluje się urzekająco. Budzą podziw  kolorowe dachy, elewacje urozmaiconych architektonicznie budynków, utopione w zielonej gęstwinie drzew i krzewów. Szczególnie majestatycznie rysuje się właśnie nowo zbudowane Osiedle Mieszkaniowe. Głuszyca z Ruprechtickiego Szpiczaka robi wrażenie atrakcyjnego miasteczka turystyczno-wypoczynkowego, ba, można rzecz  -  kurortu. Tam na wieży Szpiczaka każdy z nas może z dumą się pochwalić Czechom, to jest właśnie moje miasto, ja tam mieszkam, to najpiękniej położone miasto w Sudetach. Jeśli ktoś dostrzeże w tym trochę przesady, to jednak mimo wszystko musi przyznać, że ze Szpiczka tak to widać.
Czesi otworzyli nam oczy na uroki naszego miasteczka. Wprawdzie widać to z wielu innych jeszcze miejsc, zarówno od strony zachodniej, z wierzchołków Gór Suchych, jak i od strony wschodniej z Gór Sowich. Nigdzie jednak nie tak wyraźnie, bo wieża na Szpiczaku jest najwyżej.
Ruprechticky Špičak (tak to się pisze po czesku, a po niemiecku Spitzberg), to graniczny szczyt o wysokości 880 m. npm. w Górach Suchych. Jest to najwyższe wzniesienie czeskiej ich części, zwanej Javoři hory. Wyrasta stromym stożkiem, oddzielonym przełęczami od reszty grzbietu granicznego.  Z  północy od Granicznika, a dalej Waligóry, a ze wschodu od Płońca. Po zboczach Szpiczaka spływają potoki zasilające Złotą Wodę i Ścinawkę.
 Z samej wieży otwierają się również widoki na Obniżenie Ścinawki z czeskim Broumovem i na Góry Stołowe, a także na kaskadowo wznoszący się na Wzgórzu Kościelnym, równie atrakcyjny jak Głuszyca  -   Mieroszów.


wieś Łomnica, w głębi Waligóra


Popularność Szpiczaka była zawsze większa po czeskiej stronie niż polskiej, ale to dlatego, że mamy po naszej stronie znacznie wyższe szczyty, na czele z Waligórą (936 m. npm.). Teraz dzięki wieży na Szpiczaku jego popularność znacznie wzrosła. Dowodzi to, co znaczy jak się wybuduje w dobrych miejscach widokowych dodatkowo wieżę. Naszym punktem honoru winno być, by taka wieża pojawiła się jak najszybciej na Waligórze. Może preferowana przez prezydenta Wałbrzycha idea aglomeracji wałbrzyskiej pozwoli zebrać siły i środki, by taką wieżę postawić na Waligórze, najwyższym szczycie Gór Kamiennych.
Zachęcam bardzo gorąco. Wybierzmy się na Szpiczaka, teraz jesienią jest to szczególnie urzekające, póki jeszcze mgły i chmury nie zasłonią nam widoków. W listopadzie też bywają weekendy słoneczne. Warto przyjrzeć się z góry naszemu miejscu na ziemi. Szpiczak zaprasza !

poniedziałek, 22 października 2012

Żyć bez sztuki się nie da



głuszyckie knieje

Był uosobieniem sztuki, był jej alter ego. Był też natchnieniem niezliczonych mas Polaków, którzy zjednoczeni pod sztandarem „Solidarności” znaleźli w tym ruchu swoje ideały. Jego muzyka i Jego śpiewanie były jak balsam na skołotane serce, przynosiły ulgę, ale też niezapomniane wzruszenie i najszczersze łzy. Tak samo jak Jacek Kaczmarski, ukochany przez ówczesne młode pokolenie Polaków, odszedł od nas  -  Przemysław Gintrowski.
Pieśniarz i kompozytor, współtwórca "Murów", nieformalnego hymnu Solidarności - zmarł w sobotę 20.10.2012 r. w wieku 61 lat.

„Każdy człowiek, gdy przychodzi na świat, ma w sobie potrzebę pewnej estetyki, czegoś, co nie jest li tylko biologią naszego życia. Jedni tę potrzebę rozwijają, a drudzy wręcz przeciwnie - zabijają. Bez sztuki żyć się nie da. Jestem o tym głęboko przekonany” – powiedział w niepublikowanej dotąd rozmowie z Tomaszem Barańskim z PAP w 2003 roku.
W tej rozmowie Przemysław Gintrowski czuł rozczarowanie do tego, co się w Polsce dzieje:
„Myślałem, że Polska jest krajem ludzi mądrzejszych. Dziś potrzeba nam solidnej klasy politycznej. Nie stanowią jej na pewno ci pseudopolitycy, którzy uprawiają prywatę kosztem Polski. 50 lat komunizmu zabiło też w nas etos pracy. Jako społeczeństwo nie potrafimy pracować”.
Był Gintrowski tytanem pracy, tak go wspominają ci wszyscy, którzy mieli zaszczyt z nim się zetknąć i poznać bliżej. Dawał z siebie wszystko w czasie koncertów. To nie było zwykle śpiewanie, to było wykładanie duszy i wyrywanie z serca wszystkich najgłębszych uczuć.
Jego twórczym ideałem był Zbigniew Herbert, najwybitniejszy nasz poeta współczesny. Do jego tekstu dorabiał muzykę i śpiewał je na koncertach.
Nie będę rozpisywał się więcej o Przemysławie Gintrowskim. Możemy o nim przeczytać w prasie lub na stronach internetowych, do czego gorąco zachęcam. Chcę wykorzystać tę okazje, by wspomnieć jeszcze jednego idola  czasów „Solidarności”, człowieka związanego z naszą ziemią wałbrzyską, a ściślej z Głuszycą. Nazywa się Natan Tenenbaum.
Kim był i dlaczego przywołuję w tym momencie jego nazwisko?
Natan Tenenbaum -  satyryk, poeta, z wykształcenia archeolog śródziemnomorski. Dzieciństwo i młodość spędził w Głuszycy. W latach sześćdziesiatych zasłynął  jako autor tekstów warszawskiego STS-u i „Hybryd”. Publikował utwory w „Szpilkach”. Kilka tekstów związanych z „wydarzeniami marcowymi” ukazało się anonimowo w paryskiej „Kulturze”. Od 1969 roku przebywa na emigracji w Szwecji, gdzie m.in. prowadzi w Sztokholmie polski kabarecik literacki „Krakowskie Przedmieście”. W czasach „Solidarności” jego wiersz „Modlitwa. O wschodzie słońca”, z muzyką Przemysława Gintrowskiego, był śpiewany przez samego Przemysława, a także Jacka Kaczmarskiego i Jacka Wójcickiego w krakowskiej „Piwnicy pod Baranami”. Poza występami w Szwecji autor wielokrotnie występował w Polsce, szczególnie po roku 1988,  m. in. w kabarecie Jana Pietrzaka „Egida”, w gdańskim klubie „Żaczek” i w krakowskiej „Piwnicy”. Znane są dwa tomiki jego wierszy; „Chochoł i róża” z 1992 r., „Imię Twoje Rzeczy Pospolitość” z 1997 roku.
Natan Tenenbaum był gościem  Centrum Kultury w Głuszycy w 2002 roku. Miałem okazję z nim rozmawiać, darował mi swój tomik wierszy „Imię Twoje Rzeczy Pospolitość” z autografem. Trzymam go sobie pod ręką jak najświętsze relikwie.

A oto w całej swej okazałości tekst Natana Tenenbauma, słynnej „Modlitwy”, odmawianej chórem z pamięci przez tłumy młodzieży zgromadzonej na koncertach w różnych miastach Polski:

Modlitwa. O wschodzie słońca.

Każdy Twój wyrok przyjmę twardy
Przed mocą Twoją się ukorzę
Lecz chroń mnie Panie od pogardy
Przed nienawiścią strzeż mnie Boże

Wszak Tyś jest niezmierzone Dobro
Którego nie wyrażą słowa
Więc mnie od nienawiści obroń
I od pogardy mnie zachowaj

Co postanowisz  -  niech się ziści
Niechaj się Twoja wola stanie
Ale mnie zbaw od nienawiści
Ocal mnie od pogardy, Panie.


Zgodzicie się chyba ze mną, że wiersz ten powinien być u nas w kraju wygłaszany lub śpiewany na wstępie każdej konwencji wyborczej, obojętnie jakiej partii, a także każdej audycji  Radia Maria i Telewizji „Trwam”.
Ale przejdę teraz do tych wierszy Natana Tenenbauma, w których niezwykle ciepło i z sentymentem wspomina swe rodzinne miasteczko, Głuszycę  i podnosi je do wyżyn hiszpańskiego Toledo:

Nostalgia
Pamięci Agnieszki Osieckiej

Przychodzę z cienia. Ty -  z tkanki świtu
Z bieli na starych obrazach
Twoja nostalgia jest z aksamitu,
Moja  -  ze złomu żelaza.
Tobie, dziewczyno, maj łąki ściele,
Tobie się ziele zieleni.
Ja  - jeśli nawet czegoś mam wiele,
To tylko  -  lat…zim…jesieni…
Ty życie niesiesz, ja  -  wiersze liche,
Może to jedno nas zbliża -
Jestem z Głuszycy, gdzieś pod Wałbrzychem,
A Ty powracasz z Paryża…
Gdy czas przystanie, rak w polu świśnie,
Dojrzeją gruszki na brzozie  -
Może nam wtedy słońce zabłyśnie
…i księżyc ulicy Koziej.

Toledo
Widziane z Głuszycy (woj. Wałbrzyskie) przez autora urodzonego w Witebsku.

Powiedz, miła, jak wyjaśnić Szwedom:
Zawieszone mistycznie nad rzeką
Śniło mi się tej nocy Toledo,
Jak je kiedyś oglądał El Greco.
Otaczały je swojskie Sudety,
Górą  -  kozy, o skrzydłach motylich
I wstawało,  w pejzażu Kastylii
Dopomniane, dolnośląskie „szteťl”
Miasto w rzekę spływało ze zboczy,
W trawie pary kochały się nagie…
Czarny odmęt rzeki  -  twoje oczy,
Łuki twoich brwi  -  mosty nad Tagiem. 

Ja osobiście nie sięgam tak daleko, dla mnie „łuki twoich brwi”, to tylko mosty nad Bystrzycą, ale za to jak  groźnie wirującą po ulewnych deszczach.

Myślę, że warto przypomnieć przy okazji zgonu Przemysława Gintrowskiego, ważne dla nas dokonania jego przyjaciela, Natana Tenenbauma. Niestety, mam złe wiadomości o jego stanie zdrowia. Leży w szpitalu w Sztokholmie, złamany ciężką chorobą. Nie jestem pewien, czy zdołał przekartkować przynajmniej moją książkę „Głuszyckie kontemplacje”, w której pisałem o nim jako naszym Rodaku, a którą mu przesłałem na życzenie jego żony. To bardzo smutne, że tracimy coraz częściej prawdziwe brylanty z naszej historycznej korony współczesnej Polski.

niedziela, 21 października 2012

Ostatni kataryniarz




Pogodna jesień nastraja nie mniej optymistycznie niż lato. W złocistych promieniach wczorajszego słońca można było oniemieć z zachwytu, bo tak olśniewające, różnokolorowe lasy pojawiają się tylko o tej porze roku i tylko wtedy, gdy uśmiechnie się do nas słonce, o którym wiemy, że to już jego ostatnie tego roku królowanie. Jeszcze może dzień, dwa i niebo znów się powlecze czarnymi chmurami, posypie zimnym deszczem, a może i śniegiem i stanie się tak jakbyśmy z błyszczącego srebrem nieba wstąpili w mroczne otchłanie Osówki.
Wiadomo, lada dzień i już listopad, jeden z najsmutniejszych miesięcy roku.



Póki co, cieszmy się słonecznym światłem i tym weekendem, który upływa w jego blasku i tą rozmaitością brązowości, żółtości i czerwoności drzew i krzewów, czyniących otaczający nas świat szczególnie fascynującym.

Nie miałbym serca, gdybym zabierał dziś więcej czasu moim wiernym Czytelnikom, którzy mimo wszystko zajrzą na stronę tego blogu. Ograniczam się więc do wstępu, załączając króciutki wierszyk mojego dobrego maga, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Na podtrzymanie pogodnego nastroju. I proszę nie wyciągajcie z tego wiersza w stosunku do mnie żadnych analogii:



Kataryniarz
(kręcąc korbą i przemawiając do katarynki)

Lekarstwo na moją biedę,
ty moje grające serce!
Kręcę cię jak niejeden
poeta swoje wiersze.

Dzieciom, wariatom w obłokach
ileż radości przyczyniasz,
O, jakże mam cię nie kochać,
ostatni kataryniarz.

Papuga nad piszczałkami
jak subiekt w obłędnym sklepie,
wróżby sprzedaje gapiom,
że jutro będzie lepiej.

Wiadomo ludziom potrzeba
trochę bengalskich ogni,
z papugi mam trochę chleba,
więc wołam:  - Lora, ciągnij!

Fot. Marzena Michalik, Ania Błaszczyk


sobota, 20 października 2012

Nadzwyczajni goście Osówki



podziemia Osówki

takie miejsca są właściwe dla niezwykłych gości
Zarządzający od wielu lat podziemiami w głuszyckiej Osówce Zdzisław Łazanowski mówił mi, że planuje jesienią spotkać się z całą plejadą osób zajmujących się badaniem tajemnic „Riese” w Górach Sowich. Do Głuszycy maja przyjechać poszukiwacze skarbów, autorzy książek, dziennikarze, naukowcy, słowem ci wszyscy, dla których Osówka stała się ich życiową pasją. Problem w tym, by udało się znaleźć termin odpowiadający większości potencjalnych uczestników. Będzie to niewątpliwie ciekawe i wzruszające spotkanie nadzwyczajnych gości. Rzecz jasna, że jeśli tylko dojdzie do skutku, a jestem już zaproszony, to o tym spotkaniu napiszę.
Ale dziś chcę napisać o zgoła innych nadzwyczajnych gościach, którzy od lat nawiedzają późną jesienią podziemia Osówki, dostają się w jej czeluście nocą, oczywiście nie płacą biletu i po spenetrowaniu sufitów głębokich sztolni najczęściej decydują się tu przezimować. Odpowiada im spokój, cisza, stała temperatura i w ogóle właściwe warunki by poddać się procesowi hibernacji.
O jakich gościach mowa? Nietrudno się domyślić, jeśli czytało się to i owo o sowiogórskich podziemiach. Rzecz dotyczy wyjątkowo nadzwyczajnych przybyszów.
W okresie Ramadanu (dziewiąty miesiąc roku muzułmańskiego), kiedy żaden z wiernych nie ma prawa jeść od świtu do zachodu słońca, Chrystus przebywał na wzgórzach za Jerozolimą i nie widział horyzontu na zachodzie. Wtedy ulepił z gliny skrzydlate stworzenie i tchnął w nie życie. Stworzenie to wlatywało do jaskini co wieczór i szybowało wokół Jezusa, aby mu donieść o zachodzącym słońcu. Już sama ta biblijna opowieść świadczy o niezwykłości tego stworzenia. W dalszej części tej opowieści poznamy wiele nadzwyczajnych jego właściwości.
Oczywiście, to nietoperze, maleńkie stworzonka o bogatej  i tajemniczej osobowości. Są jedynymi ssakami posiadającymi umiejętności aktywnego, trwałego latania i występują wszędzie oprócz rejonów polarnych oraz wysokogórskich.
Dawne ludy nadały nietoperzom różnorakie znaczenia, głównie pozytywne. Ze względu na swoje sutki były wśród Egipcjan symbolem macierzyńskiej miłości. Chiński znak symbolizującego nietoperza oznaczał szczęście, zaś ludy Południowego Pacyfiku widziały w nim bóstwa płodności.
.
 W Nowym Świecie nietoperz stał się bogiem zwanym przez Majów Zotzilaha. Wyniesiono go tak wysoko, że jego imieniem nazywano całe miasta i ludy, zaś jego podobizny było widać we wszystkich świątyniach Meksyku. Majowie przedstawiali go jako uskrzydlonego człowieka z pyskiem, zębami i językiem nietoperza, trzymającego w jednej ręce odciętą ludzką głowę, a w drugiej serce.


podziemne korytarze Osówki

Mimo wielu gatunków i różnych środowisk, w których funkcjonują, tryb życia większości nietoperzy jest uderzająco podobny. Prawie wszystkie są aktywne nocą, odpoczywają w dzień w kryjówkach wisząc przeważnie głową w dół i nie budują gniazd. Z wyjątkiem kilku gatunków to zwierzęta społeczne, żyjące niekiedy w ogromnych koloniach.
Odpowiednimi kryjówkami są jaskinie, nieczynne kopalnie, szczeliny skalne i dziuple drzew, a także stare budynki zapewniające obfitość kryjówek (pęknięcia w ścianach, belki dachu, piwnice, podziemia, nawet przestrzeń za starymi zasłonami). Miejsce, które nietoperz wybierze sobie na sen zimowy musi spełniać kilka warunków: nie może być tam przeciągów i czynników zakłócających spokój zwierząt, ściany i stropy muszą być szorstkie (by nietoperze mogły się do nich bez trudu przyczepić), mile widziana jest też obecność szczelin i zakamarków, w których nietoperze mogą się ukryć. Poza tym wilgotność powietrza powinna utrzymywać się na stosunkowo wysokim poziomie (by zapobiec utracie wilgoci zwierząt w skutek parowania), a temperatura nie powinna spadać poniżej 0 stopni Celsjusza i nie przekraczać +6 stopni Celsjusza.
Takie doskonałe warunki znajdują nietoperze w podziemiach naszej Osówki, stąd też mimo ruchu turystycznego niezrażone tym przylatują tutaj niepostrzeżenie nocą i znajdują ustronne miejsca na zimowe leże.
Nadzwyczajni goście Osówki są pod ochroną przewodników, pozwalają oni  zainteresowanym turystom oglądać zawieszone w zakamarkach skalnych okazy, ale tak jak w muzeum nie wolno ich dotykać i płoszyć.
Już wkrótce pojawią się nietoperze w podziemiach Osówki. Warto więc wybrać się na wycieczkę do Osówki zimą, by skorzystać z tej dodatkowej atrakcji.

Fot. Robert Janusz
O nietoperzach skorzystałem z internetowego tekstu Łukasza Janusza Tomkiewicza z Krakowa.
   

piątek, 19 października 2012

O Grzmiacej lirycznie i z patosem




kościółek - żywy świadek historii Grzmiącej

dawni druhowie "Grzmiących potoków" na spotkaniu po latach
 Grzmiąca zasługuje na uwagę i promocję. To wieś, która jak rzadko się zdarza na Ziemiach Zachodnich, zjednoczyła mieszkańców z różnych stron Polski i pozwoliła im stworzyć autentyczną wspólnotę gromadzką. Żyją razem jak jedna rodzina po sąsiedzku się wspierając w potrzebie i stanowiąc jedność. Może właśnie to jest siłą sprawczą widocznego rozwoju wsi, która z dnia na dzień ładnieje i zachwyca. Co jedna zagroda, to piękniejsza, obok odnowionych budynków mieszkalnych i gospodarczych, urozmaicone ogrody i sady, mnóstwo kwiatów i zieleni, otwarcie się na turystów,  pokoje gościnne i pensjonaty, jednym słowem  -  wieś letniskowa.
Pisałem o tym wszystkim w moim blogu ("Wieśne wczasy i pożytki", "Alert harcerski", VI 2011), zwracając uwagę na żywe tradycje drużyny harcerskiej „Grzmiące potoki”, która potrafiła wyzwolić aktywność dzieci  i młodzieży w organizacji życia kulturalnego na wsi i w organizacji wypoczynku letniego.
Grzmiąca stanowi miniaturową enklawę, bo oddziela ją od świata otoczenie górskie, a od pobliskiej Głuszycy  -  nasyp kolejowy. Do wsi prowadzi jedyna droga pod wiaduktem, pnąca się wysoko, bo wieś położona jest w przełęczy nad bystrym potokiem górskim i ciągnie się około dwa kilometry w górę, osiągając wysokość od 460 do 620 m. npm.
Grzmiąca jest jedną z najwyżej położonych wsi, uchodzi też za jedną z najładniejszych  w Sudetach Środkowych.
Dlaczego postanowiłem powrócić do tematu Grzmiącej? Otóż dlatego, że w moje ręce trafił  interesujący list jednego z przesiedleńców niemieckich, który opisał dzieje swojej ojczystej wioski Donnerau. A ponieważ zrobił to z dużą dozą nostalgii i emocjonalnego zaangażowania warto przytoczyć najciekawsze fragmenty listu. Myślę, że zaciekawią one nie tylko mieszkańców wsi, ale i innych Czytelników blogu.
Były mieszkaniec Grzmiącej wspomina na wstępie o linii kolejowej z Waldenburga (Wałbrzycha) prowadzącej tunelami do Neurode (Nowa Ruda), którą przejeżdżało się obok wysoko położonej  wsi Donnerau.:

„Tam u góry, powyżej ostatnich domów, leżały od dawna zarośnięte ruiny zamku Hornschloss (Rogowiec). Zamek Rogowiec i wieś Grzmiąca należy, jeśli mowa o historii ich powstania, wymawiać jednym tchem.
Cofnijmy się w czasie o jakieś 900, 1000 lat i tak zobaczymy całą tę okolicę, zamek i dolinę porośniętą starym granicznym lasem dzikim i nie przeciętym drogami, który od niepamiętnych czasów oddzielał Śląsk od Czech. W 1292 roku mamy już jednak dowody istnienia zamku na górze Hornberg i prawdopodobnie już wtedy mogła powstać wieś Grzmiąca. Według tradycji (przekazów ustnych) Grzmiąca jest starsza niż okoliczne wsie, a te były wymieniane w źródłach około roku 1300. Wieś należała do siedmiu gmin powiązanych z zamkiem Rogowiec… W 1483 roku zamek został zniszczony. Grzmiąca zostaje wymieniona w roku 1497 w świadectwie zestawu również jako opuszczona. Wyrosła jednak znowu i ciężką pracą na kamienistym gruncie rolnicy rozciągnęli wstęgi swych pól aż po Łomnicę…
Właścicielem Rogowca oraz ziem wsi Grzmiąca i innych okolicznych gmin w sto lat później został hrabia Hochberg na Książu.”

Dalej wspomina niemiecki przesiedleniec niejakiego Ernsta Langera, pisarza sądowego z XIX wieku, znanego jako poetę, piszącego w dialekcie śląskim („napisał większość ze sztuk teatralnych pisanych w dialekcie Gór Wałbrzyskich”). Wydał też zbiór śląskich przysłów oraz wyrażeń gwarowych w Grenzboten-Druckerei w Wűstegiersdorf (Głuszyca). Mamy więc potwierdzenie działalności drukarni w Głuszycy, która drukowała też, jak wiemy, lokalną gazetę dla trzech gmin – Głuszycy, Jedliny-Zdroju i Walimia. Erns Langer napisał  kronikę dziejów tych ziem, której rękopis znajduje się w Archiwum Państwowym we Wrocławiu.

„Do obowiązków sołtysa należał również sąd gminny, jak to dawniej określano, a dzisiaj powiedzielibyśmy administracja gminy. Wówczas używano określenia Gerichtskretscham i tak nazywał się też gościniec (Gasthaus), który należał do sołectwa. Na górze zamek, na dole sołtys, a po środku wsi kościół drewniany z prymitywnym wyposażeniem, dookoła cmentarz z niskim kamiennym murem. Również kościół w Grzmiącej uważa się za najstarszy w okolicy. Dzwon nosi datę 1558. Wówczas to nastąpiła rozbudowa już istniejącego kościoła, choć i po niej kościół pozostał mały. W tym czasie nabożeństwa w kościele odbywały się według porządku luterańskiego. Po wojnie trzydziestoletniej (1618-1648) jak we wszystkich kościołach ewangelickich w okolicy kościół został przemianowany na katolicki i tak już zostało”.

Dalej autor listu pisze o rozwoju wsi w drugiej połowie XIX wieku, kiedy to w Głuszycy i Jedlince powstały tkalnie i przędzalnie, w których znalazło pracę wielu mieszkańców wsi Grzmiąca. Dla mężczyzn źródłem zarobkowania stały się kopalnie wałbrzyskie. W końcu przemysł dotarł też do Grzmiącej:

„Przy bielarni Giersch, przy drodze do Jedlinki, na łące leżała jeszcze do pierwszej wojny światowej lniana bielizna do bielenia. Obok bielarni w 1855 została założona mała huta (tzw. Annahuette), która istniała do roku 1900. Do tego przed około 40 lat wyrosło najważniejsze dla Grzmiącej przedsiębiorstwo, jakim jest fabryka drewniana szpulek. Zmieniała ona często swych właścicieli, a ostatecznie należy do znacznego zakładu przeróbki drewna”.

Autor listu nie wie o tym, że sprywatyzowany zakład już od kilku lat jest zamknięty, a w ostatnich miesiącach pojawili się jego grabarze, którzy po kolei burzą zabudowania fabryczne.
Tak więc podobnie jak zamek Rogowiec niebawem stanie się on jedynie zabytkiem historycznym.

„Druga wojna światowa  - pisze na koniec niemiecki autor listu -  wyciągnęła pazury do Grzmiącej, w tym do jej pól, w ćwiartce bliskiej dworca kolejowego zbudowano baraki dla pracowników zakładów zbrojeniowych z Głuszycy, szare budynki za drutem kolczastym. W końcu przyszedł na Grzmiącą gorzki koniec jak i dla całej śląskiej ojczyzny. Dziś można jedynie wędrować po Grzmiącej we wspomnieniach, tam nasłuchiwać gilgotania potoku i w wiosennym słońcu szukać pierwiosnków”.

Jest rzeczą zrozumiałą, że dla niemieckich przesiedleńców był to koniec ich śląskiej ojczyzny.
Dla wielu bardzo gorzki, bo pozostawili tu dorobek życia kilku pokoleń. To samo mogą powiedzieć  Polacy wysiedleni ze swoich ojczyzn na Ziemiach Wschodnich. Jedni i drudzy mają prawo czuć się pokrzywdzeni przez wojnę i jej skutki. Ale to już jest osobny temat.
Natomiast sprawą wspólną jest wzajemne zrozumienie i znajdywanie przyjaznych ścieżek współpracy.

P.S. Dziękuję Magdzie Bajor za  przetłumaczenie niemieckiego tekstu listu.
 

wtorek, 16 października 2012

Rok wielkich wydarzeń



dziejopis czeka na dalszy rozwój wypadków
Już wydawało się, że w drugiej połowie października będzie trochę spokoju. Mamy za sobą  Dzień Nauczyciela. W tym roku zeszedł zresztą na plan dalszy, bo akurat wypadł w niedzielę, a w weekendowych wydaniach prasowych można było przeczytać jak to dobrze i źle być nauczycielem. Dobrze, bo według raportu nauczyciel pracuje najkrócej, nawet mniej niż 40 godzin tygodniowo, a źle, bo jego zarobki są niższe niż w innych krajach Wspólnoty Europejskiej. Może dlatego o obchodach święta było cichutko. Zresztą zasłoniło je inne doniosłe wydarzenie. Premier Donald Tusk wygłosił wreszcie „drugie expose”, a  PiS-owski vice versa z gabinetu cieni krytyczną replikę. Okazało się, że obydwa występy nie spowodowały żadnego trzęsienia ziemi i mieściły się w znanych nam już kanonach „wojenki, wojenki”, która się toczy od lat w obszarze politycznej prawicy. Ale media miały czym się zająć, choć nie był to materiał dostatecznie elektryzujący. Ale przecież zbliża się 1 listopada – Wszystkich Świętych, dzień  rozwagi i powściągliwości. Pogoda też się stała refleksyjna.
I byłoby całkiem, całkiem, gdyby nie to, że na naszej globalnej planecie nie ma co nawet pomarzyć o spokoju.
Najpierw wstrząsnęło mną przejmujące wydarzenie wagi światowej, medialny majstersztyk firmy Red Bull Energy Drink, producenta napojów pobudzajacych  -  genialny skok ze stratosfery austriackiego wojskowego skoczka spadochronowego Feliksa Baumgartnera. Telewizyjna transmisja online TVN-u z tego wydarzenia w amerykańskim stanie Nowy Meksyk poruszyła mnie do szpiku kości. Nie złagodziła tego stresu nader optymistyczna informacja, że Red Bull wcale nie stracił na tym pokazie, choć kosztował go ok. 20 mln. dolarów, bo zyski z transmisji telewizyjnych na całym świecie przekraczają tę kwotę kilkakrotnie. W mojej pamięci utkwił głęboko moment, gdy skoczek bujający w obłokach w balonie rzuca się w dół z takiej wysokości, którą trudno sobie nawet wyobrazić (prawie 39 kilometrów) i lot ten trwa niespełna pięć minut, a mnie dech zapiera na myśl, co się stanie, gdy spadochron się nie otworzy. Niepokój wcale nie mija nawet wtedy, gdy wszystko się dobrze kończy, organizatorzy skaczą z radości, a bohater wydarzenia, człowiek szybszy od dźwięku oświadcza, że z takiej wysokości nasza ziemia wydaje się bardzo mała. Dobrze, że jednak się na niej zmieścił, że nie przeleciał obok.
Nie ochłonąłem jeszcze dobrze po tym spektaklu rekordowego lotu, a tu na portalu gazety pl czytam ze zdumieniem o nieco innym, ale równie wstrząsającym rekordzie szybkości. To sprawa  wielkiej wagi, bo jej bohaterem jest nasz rodzimy Polak z krwi i kości, cieszący się niegasnącą estymą, uwielbiany przez media na czele z TVN, dawny PiS-owiec, obecnie Ziobrysta, znany polityk, europoseł, Jacek Kurski. Chyba każdy się domyśla, jeśli Jacek Kurski, to rzecz może dotyczyć tylko i wyłącznie  -  jazdy samochodem. Otóż tak! Nasz bohater postanowił zdeprecjonować sukcesy Roberta Kubicy. Z jego raportu w dokumentach europejskiego parlamentu wynika, że drogę z Warszawy do Brukseli circe 840 km przejechał w ciągu 6 godzin i 17 minut, to daje prawie średnio 140 km  na godzinę. Wprawdzie Kurski nie przekroczył bariery dźwięku, ale i tak jest powód do dumy, bo zarówno w naszym parlamencie jak i w Brukseli nie ma sobie równych.
Szczerze przyznam, że już miałem się rozejrzeć za jakimiś proszkami na uspokojenie, gdy mój wzrok padł na tytuł z portalu internetowego: Wałęsa się żeni. I od nowa poczułem, że coś się we mnie zagotowało. Na szczęście na obrazku dojrzałem piękną, uśmiechniętą buźkę młodej dziewczyny, jak się okazało, Eweliny Jachymek u boku nie mniej radosnego młodego Wałęsy Jarosława. A ponieważ z informacji wynikało, że młodzi są ze sobą od dłuższego czasu, a wielcy Rodzice już zaakceptowali ten związek, więc niebawem możemy spodziewać się ich zobaczyć przy ołtarzu. Czy przebiją rozmachem i wystawnością zaślubiny prezydentowej Kwaśniewskiej Oli, to się jeszcze okaże. Czyżby rok 2012 miał być w naszym kraju rokiem podwójnych ceremonii ślubnych o randze prezydenckiej? To wszystko jeszcze przed nami. Nie ulega wątpliwości, że jest to rok znamienitych wydarzeń.
Dziś wieczorem na wielkim Stadionie Narodowym Polacy położą u swych stóp pewną siebie Anglię. Polacy zawsze byli i są zdolni do heroicznych czynów. Jacek Kurski przyleci na ten mecz z Brukseli balonem i skoczy ze spadochronem na murawę boiska, by natchnąć naszych futbolistów wiarą, że nie ma rzeczy niemożliwych .

P.S. Jacek Kurski nie przyleciał  wczoraj balonem nad Stadion Narodowy. Okazało się, że w pospiechu nie zabrał ze sobą parasola. nie mógł więc skakać w strumieniach deszczu, bo jakby to wyglądało - europoseł mokry jak pies lądujący na płycie boiskowej murawy.
Mecz się niestety nie odbył. Historia Narodowego ma więc dalszy sensacyjny ciąg złych zbiegów okoliczności. Co będzie dalej? Oto jest pytanie/ Zadają je sobie dziesiątki tysięcy kibiców, którzy musieli opuścić boisko z kwitkiem i miliony przy ekranach TV w Polsce i Anglii.