Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

wtorek, 25 lutego 2014

Nie ma jednej Rosji

 
nie ma to jak w Sarmacji

- „Co by pani chciała powiedzieć Putinowi ? - pytam na koniec.
- Żeby był cierpliwy - podkreśla Marija. - Dzisiaj bardzo go krytykują, ale to dobrze. Bo jak atakują ciało, to oczyszcza się dusza. Pan Bóg przygotowuje Putina do wielkiego czynu.
Marija patrzy na mnie uważnie, jakby chciała sprawdzić, czy jej słowa robią na mnie wrażenie. Robią. Zwłaszcza jak pomyślę, że mówi to osoba wykształcona, przedsiębiorcza i błyskotliwa.
- Ja bardzo kocham Putina! - dodaje Marija. - I chciałabym, żeby go kochali nie tylko wszyscy Rosjanie, ale też wszyscy mieszkańcy naszej planety. I całego wszechświata”.

Zacytowałem drobny urywek z książki Barbary Włodarczyk, znanej dziennikarki TVP, realizatorki cyklu reportaży telewizyjnych „Szerokie tory”, poświęconych życiu mieszkańców byłego ZSRR. Książka nosi tytuł „Nie ma jednej Rosji”, chociaż nazwę „Jedna Rosja” nosi putinowska partia polityczna w Rosji, posiadająca zdecydowaną większość w Dumie Państwowej.
Reportaże Barbary Włodarczyk to efekt wieloletnich podróży po rosyjskiej ziemi, od Kaliningradu po Syberię, których celem było bliższe poznanie Rosjan w całej ich rozmaitości i złożoności,
a zarazem odsłonięcie cząstki „rosyjskiej duszy”.

Oto co autorka pisze we wstępie swej książki:

„Rosja to różnorodny i barwny świat. To nowobogacka Moskwa i siermiężna prowincja, czyli „głubinka”. To Europa i Azja. To marzenia o integracji z Zachodem i nostalgia za ZSRR. Spędziłam w Rosji wiele lat. Spotykałam się z milionerami i z bezdomnymi. Widziałam salony w iście carskim stylu i mroczne więzienia. Brałam udział w obrzędach odprawianych przez szamana nad Bajkałem i w treningu dziewięcioletnich kadetek, które w kilka sekund składają kałasznikowa. Obserwowałam z bliska sektę, która czci Putina jako nowe wcielenie apostoła Pawła i treningi neofaszystów. Razem z maszynistką moskiewskiego metra poznawałam tajemnice najsłynniejszej kolei podziemnej, a z czarnoskórym radnym zamiatałam ulice. Za każdym razem przekonywałam się, że NIE MA JEDNEJ ROSJI. Wbrew nazwie kremlowskiej partii...”

No dobrze. Zgadzamy się z tym, że nie ma jednolitej Rosji, bo przecież jest to kraj wielonarodowościowy, wielokulturowy, wieloreligijny. Wprawdzie już nie w takiej skali jak za czasów ZSRR, ale nadal jest państwem związkowym, imperialnym. Udaje się jak dotąd w Rosji zachować pozory demokratycznych wyborów do władz państwowych i samorządowych, co pozwala utrzymywać przyjazne stosunki z USA i Unią Europejską. O problemach wolności i demokracji w tym Imperium mówi się i pisze non stop, ale Rosja jest zbyt wielka i groźna, a także dość bogata, co pozwala jej prowadzić politykę niezależną od innych.

Pozostawiam jednak sprawy polityczne do roztrząsania politykom, wracam natomiast do wspomnianej na początku misjonarki, zakochanej w Putinie bez reszty, bo „jak można nie kochać kogoś, kto stoi wyżej od nas, w kim jest duch święty”.
Otóż okazuje się, że dawna Swietłana Frałowa z Niźnego Nowogrodu, każąca do siebie mówić „matuszka Marija”, jest właśnie założycielką sekty religijnej, która wielbi Władimira Putina, jako nowe wcielenie świętego Pawła i zbawiciela Rosji. Siedziba sekty znajduje się w wiosce Bolszaja Jelenia, czterysta kilometrów od Moskwy. Jest to solidny dwupiętrowy dom z jasnej cegły, ze złotymi kopułami i krzyżami. Moskiewski Patriarchat stanowczo odcina się od samozwańczej mniszki i jej misyjnej działalności. Sekta gromadzi kilka kobiet na wzór zakonu wykonujących wszystkie prace domowe i ogrodowe, ale na nabożeństwa ściągają „wierni” z różnych okolic. Mieszkańcy wsi odnoszą się do tego wszystkiego z rezerwą, władze nie reagują, bo rzecz odbywa się na prywatnej posesji, a w dodatku jest miejscem kultu prezydenta Putina.
Swietłana nawróciła się w więzieniu, gdzie odbywała dwuletnią karę za przekręty finansowe, wtedy przyjęła imię Marija i założyła sektę. Dziennikarce z Polski udało się wkręcić na poranne nabożeństwo, tym sposobem zobaczyła matuszkę w akcji. Są ludzie posiadający szczególny dar oddziaływania na innych, mówi się wtedy o charyźmie. Taką osobą jest Marija. Potrafi w zręczny sposób łączyć zapisy ewangelii z osobistymi wizjami. Dla niej Putin był tak samo jak św. Paweł Szawłem, kiedy pracował w KGB, ale zmienił się, bo na niego wpłynęła łaska Ducha Świętego. Teraz Putin jest zbawicielem Rosji, a o jego boskości słychać na każdym nabożeństwie. Wprawdzie nie udało się Putina zaprosić do Bolszoj Jeleni, ale i tak w jego imieniu mogą siostrzyczki zakonne zbierać ofiary w całej okolicy, a uczestnicy nabożeństw też nie przychodzą z pustymi rękami. Są przekonani, że w tym domu świętym pojawia się duch Putina. Czują jego oddziaływanie i wpadają w trans na czele z matuszką Mariją, klękają na kolanach i dotykają głowami podłogi. „Dobry dzień, moje dziatki ukochane, mówi na koniec wzruszona matuszka, niech będzie z wami światło, miłość, radość, pokój, a jeszcze do tego mądrość i harmonia”. Nabożeństwo kończy się po trzech godzinach. Na pożegnanie wszyscy śpiewają „Zawsze niech będzie słońce” Ałły Pugaczowej i składają ręce na sercu ku czci Wladimira Putina.

Czytam o tym wszystkim w książce „Nie ma jednej Rosji” i myślę sobie, że u nas też nie ma jednej Polski. Jeśli była w czasach triumfu „Solidarności”, to przecież szypciutko się skończyła. Jeszcze nie doszliśmy do samorodnego tworzenia się sekt kultywujących naszych znakomitych polityków, ale co się odwlecze, to nie uciecze. Wprawdzie mój stały komentator WRC twierdzi, że „nie mamy też silnych i wyrazistych postaci w świecie polityki, kultury, w mediach. Wszyscy pochowali się po kątach, albo poszli w"odstawkę" (patrz komentarz do postu „Ukraińskie reperkusje”), to jak mi się zdaje, wkrótce ich wymyślimy. Od czego mamy fenomenalne media – telewizję, You Tube, tabloidy itp. A nawiedzonych Mariji mamy na pęczki i „gieroi” gotowych do wielkiego czynu, obiektów na „muzeum korupcji”, podobnie jak na Ukrainie, też się parę znajdzie. Będzie miała Barbara Włodarczyk sporo do roboty, ale łatwiejszej, bo u siebie, a nie na obczyźnie. Samo życie !

sobota, 22 lutego 2014

Ukraińskie reperkusje


w hołdzie bojownikom z Majdanu



Nie zamierzam w moim maleńkim blogu rozwijać tematu ukraińskiej „wojny domowej”, jestem tak samo jak miliony ludzi na świecie duchem i sercem z tymi Ukraińcami, którzy zapragnęli wolności jak kwiat dżdżu, a spadające z cokołów posągi Wodza Rewolucji, Włodzimierza Lenina, są tego realnym i symbolicznym potwierdzeniem. Ukraina chce wreszcie być wolna. Ukraina tę wolność okupiła ofiarami milionów ofiar stalinowskich represji, które dotknęły wieś w czasie porewolucyjnej dyktatury proletariatu. Ukraina nie różni się wiele od Polski pod zaborami, a jej fikcyjna niezależność została obnażona właśnie teraz, gdy obecny prezydent, polityczny woltyżer, Janukowicz, spalił całkowicie swój numer cyrkowy jako rzekomy zwolennik wejścia Ukrainy do Unii Europejskiej. Niepodważalny dowód, to jego telefony do Putina w czasie newralgicznej nocy, z 20 na 21 lutego, kiedy ważyły się losy dalszego rozlewu krwi nie tylko na Majdanie w Kijowie, ale już w całym kraju. Ukrainie jest znacznie trudniej, niż Polsce wyzwolić się spod kurateli sąsiada, Imperium Rosyjskiego, bo z nim dzieli dziesiątki lat wspólnej historii i graniczy bezpośrednio, stanowiąc w tej chwili jego forpocztę. Wstąpienie do Unii, to jedyny skuteczny sposób, by się od Rosji uniezależnić politycznie i wkroczyć na drogę rozwoju gospodarczego.


O tym co się działo i dzieje w bliskiej nam Ukrainie jest teraz głośno we wszystkich mediach. Jak zawsze w takich przełomowych momentach są na ten temat różne opinie i prognozy. Nie mam zamiaru powielać tego, co zostało już powiedziane. Jeśli zdecydowałem się mówić o ukraińskich reperkusjach, to tylko w odniesieniu do tego, co stało się w związku z kijowską „rewolucją” u nas w Polsce.
Na początek oddam głos Natanowi Tenenbaumowi, związanemu z Głuszycą poecie i bardowi „Solidarności”. W Sztokholmie, gdzie wyemigrował w latach 80-tych, napisał on w 1990 roku, w wierszu „Impresja polska na motywach Ernesta Brylla”, co następuje:


„Stare dęby jesienne pożarem się złocą,
znów mi kurant kolejną dekadę wydzwania
i powracają do mnie jak zawsze pytania.
Zanim ogarnie wszystko zmierzch brzemienny nocą
Siebie pytam, bo kogóż, gdy dzień gaśnie w blaskach:
Czemu smutny Pan Jezus na świętych obrazkach?
Polska – czy to choroba, przekleństwo, czy łaska?


Dlaczego się nie lubią dawni przyjaciele?
Czy wolności za mało ludziom? Czy za wiele?
Kto nam znów myśli mąci i słowa koślawi?
Czemu krzyżyk na piersi, a w piersi nienawiść?


Czy kadzidło człowieka do Boga przybliża?
Czy starczy w Polsce Żydów, by rozpiąć na krzyżach?
Jak mam nazwać tę otchłań, niżej dna rozpaczy?
Czy w godzinie ostatniej człek Bogu przebaczy?
Kiedy przyjdzie ta chwila?... I co będzie później?
Czemu wątpię, miast wierzyć? … I dlaczego bluźnię ?


Przypomniałem sobie te słowa obserwując zdarzenie, które miało miejsce na naszej sali sejmowej w dzień po kijowskiej masakrze. Apel premiera D. Tuska o jedność polityczną i zgodę na zastosowanie sankcji wobec rządu Wiktora Janukowicza został przyjęty zarówno przez koalicję jak i opozycję, a prezes PiS-u, Jarosław Kaczyński wraz z innymi posłami opozycji bił Tuskowi brawo. To samo zrobił Tusk po deklaracji poparcia wypowiedzianej przez Kaczyńskiego.
To wydarzenie bez precedensu. Myślę, że dla większości Polaków, tak samo jak dla mnie wydawało się rzeczą niewiarygodną. Dwaj najwięksi na naszej scenie antagoniści biją sobie brawo. Czy nie mogło by być tak częściej. Czy taka zgoda jest możliwa tylko i wyłącznie w sytuacji wyjątkowej?
Nie będę więcej rozwijał tego wątku. Sprawa jest prosta jak drut. Zwykłych obywateli tego kraju, którzy mają dość tej wojny medialnej jest coraz to więcej. Wieczne bitwy na słowa, a w rezultacie brak zgody i wzajemnego poszanowania przynoszą Polsce dużo więcej szkody niż pożytku. Nie ma to nic wspólnego z zasadami etyki i religii Kompromituje zarówno władzę państwową jak i nasz kraj w oczach świata.
Spodziewam się, że ten wyjątek, jaki miał miejsce w Sejmie będzie niestety tylko ewenementem. Czekają nas przecież wybory. Stanie się to, co przewidywał w kolejnym wierszu „Błędne koło” Natan Tennenbaum:


„Powtarza się historia stara.
To przeciw czemu zrywasz gardziel
na dwóch opiera się filarach:
na nienawiści i pogardzie.
Błędnym się kołem toczą dzieje,
po raz kolejny - to już który?
W świetle poranka który dnieje
dojrzysz jak znowu rosną mury...”


Dodam tylko, że Natan Tennenbaum jest autorem śpiewanej m.in. przez Przemysława Gintrowskiego, „Modlitwy o wschodzie słońca”, która stała się czymś w rodzaju hymnu „Solidarności”:


„Każdy Twój wyrok przyjmę twardy
Przed mocą Twoją się ukorzę
Lecz chroń mnie, Panie, od pogardy
Przed nienawiścią strzeż mnie, Boże...”


Wszak Tyś jest niezmierzone Dobro
Którego nie wyrażą słowa
Więc mnie od nienawiści obroń
I od pogardy mnie zachowaj


Co postanowisz - niech się ziści
Niechaj się wola Twoja stanie
Ale mnie zbaw od nienawiści
Ocal mnie od pogardy Panie


Szkoda, że w naszym Sejmie, w którym z takim pietyzmem powieszono symbol wiary chrześcijańskiej, Krzyż Święty, każde z posiedzeń sejmowych nie zaczyna się od chóralnego odczytania powyższej modlitwy.


poniedziałek, 17 lutego 2014

"Życie jak w Madrycie"

Książ  - salon

„Lepiej przemilczeć” Daisy von Pless, to książka która może zachwycać, ale też zdumiewać. W najwyśmienitszych snach o życiu arystokracji nie byłem w stanie wyobrazić sobie tego, o czym opowiada w swym pamiętniku tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku, jego autorka.
Jest to po prostu skrupulatny rejestr setek, a może nawet tysięcy podróży po Europie i świecie, nieustannych wizyt na cesarskich, królewskich i magnackich dworach, wykwintnych przyjęć i bali, mnóstwa polowań, regat żeglarskich, wyścigów, na koniec imprez dobroczynnych, ale te ostatnie już tu na miejscu w Książu, Szczawnie-Zdroju, Wałbrzychu, bo obdarowywanie ubogich i ułomnych osób sprawiało księżnej Daisy dużą satysfakcję i przyjemność.
Na kartach książki przewija się liczna plejada najważniejszych ludzi ówczesnej Europy, a nawet i z innych kontynentów, tych wszystkich którzy czynnie uczestniczyli w europejskim życiu wyższych sfer, a udział w tym życiu był filarem arystokratycznego konwenansu. W pamiętnikach Daisy von Pless możemy odnaleźć wzmianki o nieomal wszystkich liczących się w świecie arystokratycznym i dyplomatycznym osobach, nie licząc dworów monarszych, na czele z ich głowami. Oczywiście prym wiodą dwory angielskie, niemiecko - pruskie, austriackie, francuskie, rosyjskie. Dla mniej wytrawnego czytelnika po prostu dwoi się w głowie od nazwisk, tytułów, powinowactw, zwłaszcza gdy korzystamy z pedantycznie sporządzonych przypisów.
Daisy jest osobą, która nigdzie nie może dłużej zagrzać miejsca. Gdyby sporządzić skrupulatnie harmonogram jej wojaży z każdego roku począwszy od 1902 do 1910, to uzbierałoby się na same podróże tysiące kilometrów i setki miejsc pobytu. Nie mówię o przyjęciach, balach, polowaniach, spotkaniach towarzyskich. Europę zjeździła Daisy wzdłuż i wszerz. Wszędzie gdzie się znalazła starała się jak najwięcej zwiedzić i zobaczyć. Oto fragment jej pamiętnika z 9 października 1905 roku:

Przez ostatnich kilka dni widziałam więcej Berlina, niż kiedykolwiek przedtem. Odwiedziłam kilka cudownych galerii z obrazami; podziwiałam Rubensa o wiele piękniejszego od jego płócien w Galerii Drezdeńskiej. Zatelegrafowałam do Eulenburga po specjalne pozwolenie na zwiedzanie Pałaców Królewskich: Pałacu w Berlinie (nigdy nie oglądałam jego sypialni), Charlottenburga, Nowego Pałacu, Pałacu Miejskiego oraz Sans Souci w Poczdamie. Wszędzie, podejmowani przez królewskich „zarządców”, spędzaliśmy przyjemnie czas”. 

Dopiero po 1910 roku następuje regres w światowym życiu Daisy, a jest to skutkiem zmęczenia przychodzącego z wiekiem, pogarszającej się sytuacji rodzinnej, a także politycznej przed I wojną światową.

Uwagę Czytelników chcę dzisiaj skupić na wydarzeniu z roku 1905, bowiem ilustruje ono dość wyraźnie stosunek księżnej Daisy do Polaków.
Otóż pod koniec października tego roku Daisy wybrała się do Łańcuta na zaproszenie hrabiny Elżbiety Potockiej. Po drodze zatrzymała się w swoim drugim pałacu, w Pszczynie.
Zamek Pszczyński, jedna z rezydencji zamożnej rodziny Hochbergów, stał się na wiele lat domem dla Angielki, podobnie jak podwałbrzyski Książ. W latach przed I wojną światową, Daisy i jej mąż prowadzili wystawny styl życia pełen dworskich uroczystości, przyjęć, polowań i podróży po świecie. Zarówno Książ jak i Pszczyna były miejscem gościnnym, otwartym dla osób bliskich i znajomych. Wielu przyjaciół Daisy należących do rodzin królewskich i arystokracji europejskiej, włącznie z księżną Elżbietą Potocką (z domu Radziwiłł) – małżonką ordynata łańcuckiego Romana Potockiego, odwiedzało ją na Śląsku. Księżna Elżbieta Potocka (zwana Betką) znała osobiście wielu ludzi z kręgu Daisy.
Księżna Daisy tak oto relacjonuje w swojej książce wrażenia z pobytu, najpierw w Pszczynie, a następnie w Łańcucie:


Oni tam bardzo mili i prawdziwie ich kocham, ale będąc Niemcami, nie wiedzą jak żyć... Vater zarządził specjalne strzelanie tylko dla mnie i dla siebie, aczkolwiek obecnych było na nim około tuzina Ober-Jagmeisters (nadleśniczych). Zostało tak starannie przygotowane, jakby było dla samego Cesarza. Odstrzeliliśmy dwieście zajęcy i parę innych zwierząt. Każdego ranka jeździłam konno z Anną, rozpędzając rumaki do szaleńczego galopu, z czego ona i - ku mojemu zdziwieniu – jadący za nami Ober-coś tam-rittmeister bardzo się cieszyli. Po drodze tutaj spędziłam noc w Solzie z Larischami. Robili wszystko by mnie zatrzymać, ale nie mogłam zostać, bo przyrzekłam stawić się w Łańcucie w oznaczonym dniu i nie chciałam zawiść uprzejmej Betki Potockiej, która odwiedza Książ każdego roku, podczas gdy ja byłam u niej ostatnim razem bardzo dawno temu z Shelagh i wujkiem Patem.
Abstrahując od wszystkiego innego, jest to naprawdę piękny dom ze ślicznymi przedmiotami i kwiatami. Niektórzy myślą, żę Polacy są prymitywni. Nie rozumiem dlaczego, ale tak jakoś się utarło na świecie. W rzeczywistości są błyskotliwi i inteligentni, z dobrą znajomością obcych języków, a ich kobiety są jak Austriaczki tryskające życiem, ubrane w Paryżu i szeroko podróżujące. Łańcut jest zapełniony obrazami i porcelaną przywiezioną przez hrabinę Branicką, której rodzina miała powiązania z Marią Antoniną. Miejsce to jest cudownie utrzymane przez Betkę i jej męża, którzy posiadają zarówno dobry gust jak i pieniądze.
Polowaliśmy wczoraj i dzisiaj. Jest tu około dwunastu gości...”

Już ten drobny fragment z pamiętnika Daisy jest dowodem jej pozytywnego stosunku do Polaków, czego potwierdzenie znajdziemy w innych miejscach książki, a także w losach jej synów w czasach II wojny światowej. W książce co rusz znajdujemy przykłady wydawałoby się niebywałego przepychu i komfortu życia ówczesnej arystokracji, jak się okazuje nie tylko angielskiej lub niemieckiej, ale też i polskiej. Można by o nim powiedzieć - „życie jak w Madrycie”. Jak się jednak okazuje to życie wymagało jednak ogromnego hartu i poświęcenia. Podróże wtedy były czasochłonne i męczące. Obowiązujące konwenanse życia dworskiego wymagały ustawicznej czujności i uwagi nad tym co się robi i mówi i cierpliwości w dotrzymywaniu towarzystwa. Mnóstwo czasu pochłaniały zakupy odzieży i strojów, do czego przywiązywano dużą wagę w kręgach towarzyskich. A w ogóle taki styl życia był niezwykle kosztowny. W miarę upływu lat Daisy coraz wyraźniej dostrzegała małostkowość i próżność życia arystokracji, niestety nie miała ani sił, ani możliwości, aby się z tego uwolnić.

Jest w książce Daisy na ten temat wiele zaskakujących spostrzeżeń i refleksji, ale by je poznać i docenić najlepiej zajrzeć do źródła. Gorąco polecam.

niedziela, 16 lutego 2014

Czego nam brakuje do szczęścia?

jest miejsce na wypoczynek


O, właśnie. Zastanawiałam się, czego nam do szczęścia brakuje, i już wiem: narodowo-polskich parków rozrywki. Nowoczesną sieć dróg, bezpieczne i szybkie koleje, skuteczną służbę zdrowia i posażną, wielodzietną rodzinę już nam wkrótce zapewni PiS z premierem Jarosławem Kaczyńskim, o czym dowiadujemy się z kolejnego programu wyborczego tej partii. Ale w kraju powszechnej zamożności trzeba mieć gdzie spędzać czas wolny od pracy i od myślenia. Ultranowoczesna kruchta nam nie wystarczy skoro jesteśmy wasalem Unii Europejskiej i chcąc nie chcąc ulegamy jej wpływom. Już w tej chwili corocznie ok. 150 tysięcy Polaków wyjeżdża do zagranicznych parków rozrywki. Najwięcej do Disneylandu pod Paryżem. Popularny jest też Europa-Park w Niemczech przy granicy z Francją, Heide Park między Hamburgiem a Hanowerem czy włoski Gardaland w okolicach Werony. A co będzie za parę lat jak staniemy się gospodarczą potęgą pod rządami PiS-u? Czy mamy nadal szukać frywolnej rozrywki tam, gdzie na każdym kroku grozi nam zło i zgorszenie, będące jak głosi najwyższy autorytet, ksiądz Oko, szatańskim produktem ideologii gender?
Paryski Disneyland jest z tych parków najdroższy! 1000 zł za jeden dzień dla czteroosobowej rodziny. Ludzie mimo wszystko chcą tam jeździć, bo jest najbardziej rozpoznawalny. Nasiąkli liberalną doktryną Kongresu Liberalnego Tuska, że człowiekowi wszystko wolno, zwłaszcza to, co mu sprawia przyjemność.

Polacy, którzy z natury są gotowi przyjmować bezkrytycznie zachodnie wzory, szukają więc rozrywki za granicą. Część z nich połknęła zachodniego bakcyla i chce spędzać czas wolny w takich parkach, które spełnią ich specyficzne gusty. Wiele parków bazuje na bohaterach z filmów fabularnych i animowanych oraz na postaciach popkultury. Przykładowo w parkach Disneyland czy Universal Studios można znaleźć i Harry'ego Pottera, i Indianę Jonesa, "Auta", Simpsonów, "Jurassic Park", a nawet Aerosmith. Takie atrakcje robią piorunujące wrażenie, nawet na największych malkontentach.
Trudno się dziwić, że znaleźli się inicjatorzy utworzenia naszego rodzimego parku rozrywki na stu kilkudziesięciu hektarach pięknej puszczy pod Grodziskiem Mazowieckim (park krajobrazowy!). Twierdzą oni, że w ten sposób przynajmniej las ocaleje przed wyrębem, czyli morderczą egzekucją realizowaną bezpardonowo i skutecznie przez samowładną instytucję biznesową o nazwie Lasy Państwowe.
Ideą naszego parku rozrywki winno się stać ograniczenie naśladownictwa wzorów zachodnich. To że zidiociali Francuzi mają swój kretyński park Asterixa nie znaczy że mamy ich małpować i trzeba mieć sieczkę w głowie żeby się podniecać plastikowymi krokodylami i kukłą Indiany Jonesa.
Nie wiemy dokładnie jakie pomysły wpadną do głowy inwestorom, którzy wydeptują ścieżki organów rządowych, by zdobyć koncesję na to oryginalne przedsięwzięcie. Dobrze byłoby urządzić taki park na kanwie znanej powieści dla dzieci i młodzieży, „O krasnoludkach i sierotce Marysi”, ale ostatnie odkrycia dotyczące skłonności lesbijskich jej autorki dyskwalifikują ten pomysł w zupełności. Można się spodziewać, że w tej sytuacji spróbują oni skorzystać skrzętnie z pomocy elit potencjalnej ( już za dwa lata) ekipy rządzącej. Wiele mądrego mogłaby podsunąć prawdziwa intelektualna tęcza Sejmu, wybitna posłanka PiS-u, Krystyna Pawłowicz, tylko zachodzi obawa, że może się zapamiętać i rzucić przy okazji niegrzecznymi epitetami. W odwodzie pozostaje na szczęście specjalista w zakresie samoobrony, doświadczony w boju, internacjonalista - europoseł Richard Henry Francis Czarnecki, który z niejednego pieca chleb jadł, zna się na wszystkim, bo stanowi kwintesencję partyjnego guru. On to właśnie z emfazą zaproponuje, żeby był to park pod wezwaniem Jarosława Wielkiego, żeby było w nim dziesięć karuzeli z imionami najwybitniejszych Polaków, czyli polityków z zarządu PiS-u, a dodatkowo mini-karuzelka na cześć, wszakże wyklętej, ale stojącej na czele krucjaty przeciwko gehennie gender, Beatki Kępy z SP. W całym parku zagrzmią megafony z audycjami radia Maryja, a przy karuzelach stać będą kapliczki - świątynie dumania, gdzie pobożni turyści z całymi rodzinami znajdą miejsce wytchnienia i modlitwy. To jest tylko zarzewie pomysłów na urządzenie narodowo-polskiego Parku Rozrywki jako antidotum na zło i zgniliznę moralną, którą niesie ze sobą zachodnia cywilizacja. Jest szansa, że ten projekt spotka się z aprobatą ministra kultury, bo park jest miejscem kultu najlepszych Polaków, można się więc spodziewać wsparcia pieniężnego na ten zbożny cel.
Nie będę snuł dalej rozważań nad projektem, zwłaszcza że nie chciałbym ograniczać inwencji osób kreatywnych. Myślę, że jednak trafiłem celnie w odpowiedzi na pytanie – czego nam brakuje do szczęścia? No właśnie – rodzimego, patriotycznego Parku Rozrywki.
Wiem że taki park powstaje w Wałbrzychu na bazie dawnej kopalni węgla kamiennego Julia, ale to nie to samo.


jest też miejsce na park rozrywki









wtorek, 11 lutego 2014

Książ - oczyma księżnej Daisy


Książ z dalszej perspektywy

urzekająca urodą Daisy
To niewątpliwie interesujące, jak widziała swój nowy dom na Śląsku młoda Angielka, świeżo poślubiona przez niemieckiego arystokratę, Jana Henryka XV z możnego rodu Hochbergów? Jakie wrażenie wywarło na niej monumentalne zamczysko „Fűrstenstein”, zawieszone jak dziupla na wysokiej skale nad urwiskiem, w otoczeniu lasów i gór?
W swej książce-pamiętniku „Lepiej przemilczeć” pisze o tym księżna Daisy, zwana od swej niepospolitej urody Stokrotką, z wyraźną szczerością i godnym podziwu talentem. Zdecydowałem się więc przytoczyć najciekawsze fragmenty z tej książki, mając pełną świadomość, że niewielu Czytelników mojego blogu zdołało do niej dotrzeć. Jestem pewien, że tym sposobem mogę jednakowoż zachęcić do jej przeczytania w całości, a myślę że warto.
Na początek Daisy zwraca na to uwagę, że Anglikowi lub Amerykaninowi trudno byłoby wyobrazić sobie życie jakie Hochbergowie wiedli w „starożytnym” Książu. Zamek należał do rodziny od ponad czterystu lat. Zbudowany na początku XIII wieku przez księcia śląskiego Bolka I, przebudowany w XV, a następnie w XVII wieku w stylu renesansowym, był rozległą budowlą, przekraczającą potrzeby jednej rodziny.
Nie lubię olbrzymich rezydencji – pisze księżna Daisy. Zawsze żywiłam pogardę wobec ograniczonych ludzi, przekonanych, że świat ich zignoruje, jeśli nie będą posiadaczami wielkich domów z całą świtą, etykietą i bezsensownym przepychem. Pod tym względem ja i mój mąż nigdy nie mogliśmy się zgodzić... Według mnie, to że dusza człowieka może być przytłoczona masą zwykłych kamieni, mebli, obrazów i innych bogactw jest rzeczą obrzydliwą i przygnębiającą. Jeśli przekroczona zostanie pewna granica i skromny stopień świetności, to dom przestaje być domem i staje się muzeum”.

Ale mimo wszystko księżna Daisy pokochała to miejsce od razu, bo jak pisze „Śląsk jest śliczną i romantyczną prowincją Niemiec, a piękno jego gór przebijają jedynie Bawarskie Alpy. Masywna grań, na której stoi zamek, zwisa nad głębokim wąwozem. Budynek prawie nieosiągalny z trzech stron, dostępny jest przez most przerzucony nad tą przepaścią”.

Wprawdzie Daisy przyznaje się do tego, że nigdy nie policzyła, ile w nim jest pokoi, ale chyba około sześćset, wie jednakowoż, że z okien każdego z nich rozpościerają się widoki zapierające dech :
Dziki, przestronny krajobraz tej części Śląska jest nie do opisania przepiękny. Może gdy czytelnicy moich pamiętników trafią w nich na jego opisy, docenią go i pokochają na równi ze mną. Wiosną, która przychodzi do wschodniej Europy później, niż gdzie indziej, eksplozja owocowych i innych kwitnących drzew jest oszałamiająco urocza; piękno lata leży w jego przemożnym bogactwie; jesienią lasy śpiewające nutami tysiąca kolorów przenoszą nas do niebios, a zima z kryształowymi drzewami wyskakującymi ze śniegowych pustyni, jest jedną niekończącą się krainą baśni”.

Oprócz podróżowania po świecie jej pasją stały się ogrody. Kreowała je wszędzie, gdzie się znalazła na dłużej. W Książu miała ich kilka, w każdym kwitły kwiaty tylko jednego koloru. Oczywiście Daisy była ich spiritus movens. Wszystkie sama zaprojektowała i czuwała jak dobry duch nad ich ukształtowaniem. Pod wpływem mody na Daleki Wschód nazwała je „Ogrodem Kamy”. Rozległy park otaczający zabudowania zamkowe w miejsce dotychczasowej nazwy „Schwarzengarben”, czyli „czarna mogiła” otrzymał nazwę „Ma Fantaisie”:

Ma Fantaisie” - jak pisze Daisy – zaprojektowana całkowicie przeze mnie i w pełni wyrażająca mojego ducha, była chyba jedną rzeczą w Książu, która należała wyłącznie do mnie. Spędziłam w niej wiele szczęśliwych chwil z dziećmi, rodzicami i wybranymi przyjaciółmi”.

W wydzielonej części parku zbudowała Daisy dla siebie uroczy domek, jak mówią Niemcy „wiejską chatę”. Umeblowała ją starymi dębowymi sprzętami, prostą ceramiką i ulubionymi drobiazgami przywiezionymi z różnych stron świata. To miejsce traktowała Daisy nieomal jak drugi dom. Był dla niej namiastką rodzinnego dworku w Newlands, za którym tęskniła niezmiennie mimo upływu lat. Pełne ciężkich mebli, złoconych sufitów i dekoracji, kryształowych żyrandoli, luster, rzeźb, salony Książa, czy bliźniaczego pałacu w Pszczynie, przytłaczały ją swoim przepychem i obcością. W miarę upływu lat żelazny rytuał dworskiego życia na zamku, ścisłe trzymanie się konwenansu, wspólne posiłki, obowiązkowe dotrzymywanie towarzystwa gościom, od których nie zamykały się pałacowe bramy przez cały boży rok, a poza tym wiele innych niedogodności, to wszystko złożyło się na coraz to silniejszą potrzebę ucieczki z pałacowych salonów na łono natury.
O swoim sekretnym ogrodzie w Książu pisze Daisy z niezwykłą skrupulatnością i pietyzmem jak by to był najcenniejszy skarb:

Po jego obu stronach i na końcu znajdowały się podwójne zielone rabatki, przedzielone pasami krótko przystrzyżonego trawnika, na których pośrodku stały stare zegary słoneczne. Gdzieniegdzie spoza przyciętego żywopłotu z cisów, wyskakiwały rzeźby. Na tyłach najdalszej rabatki posadziłam wszelkiego rodzaju bzy, azalie, złotokapy, wonne jaśminowce, japońskie pigowce, białe i różowe głogi oraz kwitnące drzewa i krzewy...
Z każdego rogu ogrodu wychodziła żwirowa ścieżka zwieńczona kwiecistymi łukami z róż, klematisów i dzikiego wina.
Na końcu ogrodu znajdowała się zielona skarpa, przekształcona później w rosarium, przez całą szerokość której biegły stopnie, albo raczej wąskie tarasy z różami na szczytach i bluszczem na przednich ścianach...
Lubię swój ogród, ponieważ przypomina mi dzieciństwo, a poza tym wiem doskonale, gdzie rośnie w nim każdy kwiatek”.

To oczywiście drobniutki wycinek zachwytów Daisy nad urządzonymi przez siebie ogrodowymi tarasami. W jej książce roi się od artystycznych opisów otaczającej zamek Książ przyrody i górskich krajobrazów, zmieniających się jak w kalejdoskopie w zależności od pory roku:

Stojąc na skale Riesengrab ( czyli Garb Olbrzyma, popularny wśród odwiedzających Książ punkt widokowy), patrząc w dół na dolinę z głębokim wąwozem rzeki, zamkiem z jego migotającymi światłami, mając nad sobą ciemnopurpurowe niebo z księżycem, połyskujący śnieg pod nogami i błyszczące gałęzie nad głową i przy twarzy, czułam się jak Księżniczka z Bajki. Tak zresztą nazywali mnie czasem inni ludzie. Uśmiechałam się wtedy, bo choć byłam młoda, wiedziałam już, że świat przemawia do nas swoim pięknem, ale czyni niewiele, by uratować nas przed samym sobą”.

Bardzo często barwne opisy przyrody lub zdarzeń, relacje z podróży lub z wizyt u wysoko postawionych osób okrasza Daisy różnego rodzaju subiektywnymi refleksjami natury filozoficzno- obyczajowej. Pozwala nam to znacznie lepiej ją poznać i docenić. To jest właśnie specyfika książki-pamiętnika, w której autor jest zarazem jej głównym bohaterem.
Oto na koniec klasyczny przykład takiej refleksji, świadczący o głębokiej nostalgii, która towarzyszyła jej w życiu, a wydawałoby się, że jako osoba mająca wszystko co dusza zapragnie, powinna być bez reszty szczęśliwą:

Życie w Niemczech przyniosło mi wiele radosnych i szczęśliwych przeżyć. Odniosłam tam wielki sukces towarzyski i być może, zrobiłam trochę dobrej roboty politycznej i społecznej. Urodziłam trzech synów. Spędziłam miłe i pogodne chwile z przyjaciółmi i rodziną. Jednakże, nie udało mi się nigdy uciszyć głębokiego bólu emigracji, jaki towarzyszy nieomal wszystkim Anglikom, którym przyszło żyć w obcym kraju. Ma on swoją przyczynę w niezaspokojonej tęsknocie za irlandzkimi moczarami, walijskimi górami i ciężarną ciszą angielskich ogrodów”.

Ten emigracyjny ból nie jest obcy innym narodowościom, znamy go i my Polacy jeśli nie z autopsji, to z literatury, tęsknimy na obczyźnie za tym miejscem, „gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała, gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała”.

Daisy von Pless w dalszych kolejach swego życia, o których nie wspomina w pamiętnikach, bo kończą się one wcześniej, miała okazję doświadczyć na własnej skórze wielu innych bolesnych przeżyć. Nękana nieuleczalną chorobą, opuszczona przez męża, rodzinę, bliskich i znajomych, pozbawiona środków do dostatniego życia, zdruzgotana tragiczną śmiercią najmłodszego syna, wysiedlona z zamku, umiera w samotności w 1943 roku w Wałbrzychu. Nie udało się jej powrócić do rodzinnych pieleszy w dalekiej Walii. Umarła w swojej drugiej ojczyźnie, na Dolnym Śląsku, który jednak jak to widzimy w jej książkach był bliski jej sercu.

niedziela, 9 lutego 2014

Rzecz, której nie wolno przemilczeć


fasada zamku Książ
 Takie odnoszę wrażenie, że nasze wałbrzyskie środowisko kulturalne i dziennikarskie potraktowało zbyt poważnie przesłanie wynikające z tytułu książki Daisy von Pless - „Lepiej przemilczeć”. Wydarzenie, które powinno być gromem z jasnego nieba i wywołać głośne, nieprzebrzmiewające echa, ucichło wkrótce po jego zaistnieniu Nie potrafię sobie tego wytłumaczyć, że tak świetnie wydana, intrygująca i mądra książka, w dodatku rzecz tak ściśle związana z nieodległą historią zamku Książ i jego niezwykłą pierwszą damą, księżną Daisy, stała się podrzędnym egzemplarzem wydawniczym do ułożenia na ozdobnej półce. Trudno sądzić, że została przez wielu nabywców przeczytana od deski do deski, bo wtedy książka wywołałaby żywszą reakcję, skłoniła do podzielenia się wrażeniami, obojętnie jakie by nie były, przyczyniła do szerszego nagłośnienia i promocji. Nie można takiego wydarzenia przemilczeć i przejść spokojnie do porządku dziennego.




księżna Daisy von Pless

Mówię o tym powodowany zachwytem i wzruszeniem wywołanym książką, być może dlatego, że księżna Daisy jest mi bliska już po lekturze pierwszej części jej pamiętnika „Taniec na wulkanie”, a losy zamku-pałacu Hochbergów w Książu interesowały mnie od dawna. A teraz mamy drugą część wciągającą w pompatyczny świat życia wyższych sfer jak bajki z tysiąca i jednej nocy. Ale ten świat jest prawdziwy, realny, a w nim ważą się losy wielu narodów i krajów ówczesnej Europy. Warto dodać, że rodzina Hochbergów była jedną z najbogatszych w ówczesnych Niemczech, a mąż Daisy książę Hans Heinrich XV von Pless, bliskim doradcą i totumfackim cesarza niemieckiego.
Obie części pamiętnika pisanego przez osobę obracającą się w wysokich kręgach wladzy, na dworach monarszych i w najświetniejszych salonach, to wierna kopia tego wszystkiego, co się działo w okresie ćwierćwiecza, przed wybuchem I wojny światowej.



Książka „Lepiej przemilczeć. Prywatne pamiętniki Księżnej Daisy von Pless z lat 1895-1914” przełożona z angielskiego przez Barbarę Borkowy jest dużym osiągnięciem wydawniczym młodej jeszcze Fundacji Księżnej Daisy von Pless, działającej przy zamku Książ. Ukazała się pod koniec 2013 roku, była zaprezentowana na spotkaniach promocyjnych w Książu, pojawiły się o tym wydarzeniu pozytywne informacje i recenzje w lokalnych mediach, a potem sprawa jakby przycichła. A szkoda, bo książka jest niewątpliwie osiągnięciem wydawniczym, do czego przyczynił się wydatnie prezes Fundacji Księżnej Daisy von Pless, a zarazem redaktor prowadzący Mateusz Mykytyszyn wraz z prezesem spółki Zamek Książ, Krzysztofem Urbańskim. Książka dużego formatu w twardej oprawie jest wzbogacona w cenne fotografie i przypisy oraz indeks miejsc i nazwisk jak przystało na solidne opracowanie o charakterze historycznym.
O swojej książce sama Daisy napisała, co następuje:

Jeżeli nie mogę się pochwalić, że żyłam w samym środku wielkich wydarzeń, to z pewnością mogę stwierdzić, że przebywałam w ich orbicie. Dlatego może to, co myślałam i powiedziałam było więcej niż prywatnym zdaniem. Wszyscy żywimy nadzieję lub ułudę, że to, kim jesteśmy i co robimy ma znaczenie. Pragniemy pozostawić po sobie pewien, jakkolwiek skromny, memoriał, który przetrwa próbę czasu i utrzyma o nas pamięć żywą i pachnącą jak kwiat, kiedy nie będzie już na ziemi tych, których znaliśmy i kochaliśmy. Jest to jeden z powodów publikacji mojej następnej książki.”

A jeszcze dalej księżna Daisy von Pless tak oto uzasadnia motywy parafrazy własnego pamiętnika w formie książkowej: Jedną ze znamiennych i niepodważalnych wartości prowadzonego przeze mnie dziennika, którego kartki przewracam, jest możliwość osądzenia samej siebie na podstawie własnego rejestru wydarzeń” .

O walorach książki pisze Barbara Borkowy we wstępie:

„Wraz ze śmiercią wybitnych osób żyjących w tamtych czasach historycy piszący ich biografie odkryli na nowo pamiętniki księżnej Daisy von Pless, znajdując w nich bezcenne źródło informacji. Jej książki dały im i ciągle dostarczają unikalną wiedzę na temat życia i charakteru ich bohaterów, nie mówiąc o możliwościach przytoczenia anegdot i odtworzenia kolorytu epoki o której wszyscy mamy przeświadczenie, że była niepowtarzalną. To że księżna Daisy, będąc naocznym świadkiem tamtych czasów, pozostawiła nam ich bogatą dokumentację, jest chyba największą po niej spuścizną”.

Przemienione w książki pamiętniki Daisy von Pless znajdowały ( zwłaszcza w Anglii) i znajdują czytelników, którzy czytają je jednym tchem. Obok barwnych opisów życia na zamku Książ i w europejskim świecie arystokratycznym niezwykle interesujące okazują się znakomite relacje z podróży po nieomal całym globie, a także ciekawe próbki literackie dotyczące zwłaszcza opisów egzotycznej przyrody.

O swojej pasji podróżniczej pisze Daisy, co następuje:

Moją życiową potrzebą były zawsze podróże. Pragnęłam ich tak bardzo, jak mężczyzna pragnie wina. Uwielbiałam przemieszczanie się na piechotę, koniem, automobilem, samolotem, ale chyba najbardziej statkiem. Ciągle tęskniłam za nieznanymi scenami, ludźmi i przeżyciami...”

Pociągały ją niezwykłe zjawiska przyrody i krajobrazów i to zarówno te wywołujące zachwyt w czasie poznawania wielkiego świata, jak i te w najbliższym otoczeniu Książa:

Lubię swój ogród, ponieważ przypomina mi dzieciństwo, a poza tym wiem doskonale gdzie rośnie w nim każdy kwiatek. Ale ku prawdziwej radości i upojeniu, proszę mi dać przestrzeń i nieskończoność; nie płoty, lecz wolność, w jakiej moje myśli zabłądzą do przepięknych ogrodów wyobraźni”.

„Najbardziej ulubionym artykułem, który napisała w kilka lat po ślubie i przesiedleniu się z rodzinnej Walii do zamku Hochbergów, był „Mój ogród w Książu”, opublikowany w „Księdze Piękna” z 1902 roku. Oto próbka jej talentu literackiego, a zarazem autentyczny dowód bystrej obserwacji i jej podziwu dla piękna przyrody:

Potem przychodziła jesień, z cudownymi odcieniami złota. Każda ściana i każdy balkon pokryte były liśćmi dzikiego wina: żółtymi,purpurowymi i brązowymi, harmonizującymi z czerwienią zachodzącego słońca i pomarszczoną poświatą, jaką rzucało ono na dolinę poniżej. Zamek wyglądał wtedy jak zbudowany ze ścian ognia, z jarzącymi się niczym małe, jasne płomienie oknami”.

A oto próbka refleksji na temat przyrody o charakterze filozoficznym:

Kiedykolwiek żywię jakieś wątpliwości, mam w zwyczaju zwracać się do natury po pomoc i wskazówki i prawie zawsze je tam znajduję. Drzewa i kwiaty mają swoje korzenie głęboko w ziemi, ale żeby przeżyć muszą posiadać własną wrodzoną siłę, bez względu na pochodzenie. Wyskakują z gruntu i natychmiast odwracają się w kierunku słońca po światło i życie tego dnia i tej godziny nie oczekując, że dawne promienie słoneczne, które grzały ich gatunek, będą częścią ich pokarmu.

Przytaczam urywki z książki Daisy von Pless „Lepiej przemilczeć” z cichą nadzieją, że potrafią one zachęcić do jej nabycia i przeczytania znacznie bardziej, niż jakiekolwiek moje osobiste peany. A jest to książka wyjątkowa na naszym lokalnym rynku wydawniczym, bo wciąż mamy za mało książek tak mocno związanych z historią ziemi wałbrzyskiej. I dlatego tej książki nie wolno przemilczeć.

P.S. Książka jest do nabycia na zamku „Książ”.


środa, 5 lutego 2014

Zamiast zapłaty opłaty wpłata kwoty tytułem opłaty


wieża nie do zdobycia


Powracam jeszcze do tematu z ostatniego postu, bowiem mój stały komentator WRC podrzucił mi adres ciekawego artykułu na stronie internetowej „wyborcza. biz”.

Od kilku tygodni w ramach prowadzonej akcji "Polska czyta umowy" przeglądane są urzędnicze knoty przesyłane przez czytelników.  Czytelnicy dzielą się z redakcją ciekawymi zapisami w umowach, narzekając na urzędniczy bełkot.

  Oto jeden z ciekawszych przykładów "czarnego humoru umów".
Czytelniczka z Krakowa przesłała pismo, jakie dostała z Urzędu Miasta. Wyjaśnia ono (ale czy to najlepsze określenie?) zasady dokonywania opłat za wywóz odpadów komunalnych:




Podmiot wpłacający (zwany posłańcem czy wyręczycielem) działa w tym przypadku jako podmiot umocowany do zapłaty zobowiązanego (w sensie technicznym). Podmiot ten nie dokonuje wówczas zapłaty opłaty, lecz wpłaty kwoty tytułem opłaty. Zapłata kwoty opłaty ma w tym przypadku wyłącznie wymiar techniczny".

A dalej czytam na stronie internetowej :

„Mamy jednak i głos z drugiej strony "barykady". Napisała do nas pani Katarzyna, która pracuje w urzędzie i przyznaje, że próby przygotowywania urzędowych pism zgodnie z zasadami zdrowego rozsądku i poprawnej polszczyzny spełzają na niczym. Przełożeni wymagają patosu, archaizmów i skomplikowanych struktur składniowych”.

Przełożeni wymagają języka urzędniczego, zapominając o tym, że został on stworzony tylko przez urzędników i dla urzędników, a nie dla prostego człowieka. Podobnie jest, gdy mamy do czynienia z językiem bankowym. Można z dużą dozą prawdopodobieństwa podejrzewać, że język ten został stworzony po to, by przeciętny klient bankowy nie był w stanie się do reszty zorientować ile faktycznie będzie go kosztowała usługa bankowa i jakie czyhają na niego „haczyki”. Dotyczy to zresztą wielu innych umów, także tych z telekomunikacją lub innymi świadczeniodawcami usług w gospodarstwie domowym.
Wciąż rodzi się więc pytanie, czy w naszym kraju istnieje siła, które jest w stanie wyeliminować te perfidne praktyki urzędnicze z naszego codziennego życia ?


niedziela, 2 lutego 2014

Bajkowy świat RP


żyję w wolnym kraju

A teraz zdecydowałem się trochę ponarzekać, ale przecież nie można dalej biernie przechodzić obok zjawisk, które staja się nagminne i potrafią coraz dotkliwiej uprzykrzyć nasze codzienne bytowanie.

W połowie stycznia nowego 2014 roku otrzymałem z PGNiG plik pism urzędowych, które postanowiłem, jak to w dawnej szkole uczono, przeczytać ze zrozumieniem. Z pierwszego z nich udało mi się wywnioskować, że uległy zmianie postanowienia „ogólnych warunków umowy kompleksowej dostarczania paliwa gazowego” i że nastąpiło to z dniem 1 listopada 2013 roku. Jeżeli w terminie 14 dni nie złożę wypowiedzenia umowy, to znaczy że godzę się na jej obowiązywanie już od dnia 1 listopada ubiegłego roku.
Następne pismo informuje mnie, że Prezes Urzędu Regulacji Energetyki wprowadził zmiany w taryfie dla paliw gazowych, a dalej są podane numery i daty trzech decyzji Prezesa w tej sprawie z września i października 2013 roku.
Kolejny druczek drobniutkim pismem zawiera nowe taryfy w zakresie dostarczania paliw gazowych, z których normalny śmiertelnik nie zrozumie nic, jeśli nie wie, w jakich znajduje się grupach taryfowych i z jaką stawką akcyzy, czy jest odbiorcą gazu ziemnego wysokometanowego, czy zaazotowanego, czy gazu propan – butan rozprężonego, czy propan-butan powietrza.
Na koniec PGNiG załącza czterostronicowy druczek ogólnych warunków umowy kompleksowej do stosowania z dniem 1 listopada 2013, druczek tak drobniutki, że jego odcyfrowanie wymaga zastosowania dobrej lupy nie mówiąc o zdrowych nerwach. Te nerwy, to z tego powodu, że zrozumienie czegokolwiek jest możliwe jedynie przez porównanie nowej umowy ze starą, a na to trzeba spokoju i czasu, jeśli w ogóle stara umowa zachowała się w domu.
Podejrzewam, że podobne pliki urzędowe otrzymali wszyscy inni odbiorcy gazu i to w tym samym terminie – w połowie stycznia br., czyli w dwa miesiące po terminie wprowadzenia nowej taryfy w życie. Ciekaw jestem jak wielu z nich potrafiło się zorientować w wydawałoby się najprostszej sprawie, o ile wzrosła cena za użytkowany gaz w ich domu lub zakładzie i co się jeszcze zmieniło w przepisach w porównaniu do dotychczasowej sytuacji. Ja w każdym razie nie dowiedziałem się tego. Może dowiem się dopiero wtedy, gdy otrzymam rachunki. Niestety, rachunki, to kolejna czarna magia, rzecz do rozszyfrowania tylko dla stałych odbiorców. Rzadki wyjątek stanowi moja żona, która śledzi to od paru lat i okazuje się, że coś z nich potrafi wydedukować.
Ale to jeszcze nie wszystko. Czytam ten straszliwy bełkot urzędowy i nadziwić się nie mogę, że wszystko to odbywa się w pozornie cywilizowanym kraju europejskim, w drugiej dekadzie XXI wieku. Wiem od osób mieszkających w różnych krajach na świecie, że jednak nigdzie nie jest tak, by nie można było zrozumieć faktur za gaz i za prąd, i nie wiedzieć ile i za co się płaci. Wszelkie zmiany wprowadzane są ze znacznym wyprzedzeniem Jedyne miejsce, gdzie jest inaczej, to Polska!!!
PGNiG daje mi szansę na 14-dniowe wypowiedzenie umowy i oświadcza, że oznacza to zaprzestanie świadczenia usług przez PGNiG SA po upływie terminu wypowiedzenia. Oczywiście monopolista nie jest skłonny poinformować, co w takiej sytuacji można zrobić, czy są inni dostawcy lub inne możliwości, czy ludzie biedni mogą się jakoś ratować przed utratą dostępu do tak ważnego nośnika energii jak gaz. Ale przecież zanim wypowiem umowę, muszę wiedzieć o ile wzrosła cena gazu i czy będę w stanie z niego korzystać dalej czy nie. Muszę więc czekać na rachunek. A rachunek uwzględni nowe ceny od 1 listopada 2013 roku, bo przecież wcześniej nie wypowiedziałem umowy. To jest istna pułapka, błędne koło, idem per idem !

Przesłany przez PGNiG plik pism dla zwykłego odbiorcy to klasyczna tabula raza, normalny śmiertelnik nie wiele z tego zrozumie. Do takiego odbiorcy wystarczyło napisać, o ile wzrosła cena gazu w porównaniu do ceny dotychczasowej i jakich rachunków może się teraz spodziewać oraz co robić by się ratować, jeśli nowa cena przekroczy możliwości finansowe odbiorcy. Niestety, takie luksusy przekraczają ramy kultury urzędniczej w naszym systemie, w którym chlubą większości urzędów jest system jakości ISSO. Koń by się uśmiał, gdyby był w stanie pojąć skalę naszych nonsensów.
Podobne sytuacje jak ta w opisywanym przeze mnie przypadku są u nas w kraju nagminne i dotyczą wielu innych instytucji. Z takim samym sposobem załatwiania interesantów spotykamy się w urzędach, sądach, bankach, telekomunikacji, telefonii komórkowej, w rachunkach za energię elektryczną, wodę, wywóz nieczystości, itp. A ile kłopotów mają u nas podatnicy przy corocznym wypełnianiu PIT-ów ?
Jakże nudny byłby świat, gdyby przepisy były jasne, proste i przejrzyste, gdyby nikt nie musiał korzystać z usług doradców prawnych czy podatkowych, gdyby nie było potrzeby ani nikomu nie chciało się w żaden sposób kombinować jak te przepisy obejść, gdyby nie trzeba było wystawiać osobno prognozy, osobno wyliczenia faktycznego zużycia, osobno faktury, osobno potwierdzenia zapłaty, osobno potwierdzenia wykonania usługi czy dostarczenia towaru... Nie mielibyśmy wtedy komfortu oglądania w „Polsacie” audycji „Państwo w państwie” i wielu innych podobnych audycji w radiu i telewizji.
Tak, to prawda. Są tacy, dla których ten zawoalowany świat administracyjnej fikcji jest konieczny, by w nim robić dobre interesy. Po co zaprzątać sobie głowę szarym człowiekiem, a zwłaszcza martwić się tym, czy on coś zrozumie. Tak czy owak zapłaci, bo jest postawiony pod ścianą. A jak nie chce, to nie musi. Żyjemy w wolnym kraju. Każdy ma prawo wyboru, czy chce mieć dostęp do gazu, czy nie.
Jestem człowiekiem „starej daty”, dlatego pamiętam „mroczne” czasy PRL-u. Przynajmniej w rachunkach za energię, wodę, telefony, czynsze mieszkaniowe, podatki, nie było takich sytuacji stresowych jak obecnie. Ale pozwólcie, że ja to między bajki włożę.
Dziś zamiast bajki mamy science fikcion, stąd też wiadomo, że nasz najwyższy organ władzy państwowej - Sejm i tak nie zajmie się sprawami, które nękają prostych ludzi, bo jego najważniejszym problemem są teraz zbliżające się wybory. Trzeba więc wyruszyć w Polskę i potencjalnym wyborcom, obiecać któryś tam raz z kolei: kochani, jak my dojdziemy do władzy, to wszystkie urzędy zaczną mówić ludzkim głosem. Wyobraźmy sobie pismo z PGNiG, napisane ludzkim głosem. To jest możliwe ale chyba w świecie fantasmagorii !