Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

środa, 30 listopada 2016

Kurort, który był i jest romantyczny


Słynny deptak w Parku Zdrojowym

Zanim opowiem cos niecoś o „perle naszych uzdrowisk” - Szczawnie-Zdroju, spróbuję stworzyć odpowiedni nastrój, bo o szczawieńskim kurorcie nie da się pisać językiem podręcznika historii. Przypomnę więc romantyczne zdarzenie z przeszłości, które jak sądzę zachęci jeszcze mocniej do zainteresowania się jego historią.

Rozpocznę od fragmentu wiersza:

„Niechaj mnie Zośka o wiersze nie prosi,
Bo kiedy Zośka do ojczyzny wróci,
To każdy kwiatek powie wiersze Zosi
Każda jej gwiazdka piosenkę zanuci,
Nim kwiat przekwitnie, nim gwiazdeczka zleci,
Słuchaj  -  bo to są najlepsi poeci…”

Wytrawni znawcy naszej literatury odkryli od razu, że jest to początek wiersza  znakomitego wieszcza z epoki Romantyzmu, Juliusza Słowackiego i nosi tytuł „W pamiętniku Zofii Bobrówny”.

Wiersz pisany wczesną wiosną 13 marca 1844 roku do albumu Zosi, córki Joanny Bobrowej, z którą poeta przyjaźnił się w ostatnich latach swego życia był w dalszej swej części wyrazem przejmującej tęsknoty do ojczyzny, do której sam Słowacki nie mógł powrócić, tak jak zamierzała to uczynić jego znajoma z całą rodziną.

Dlaczego przypominam ten wiersz Słowackiego i wymieniam z imienia jego adresatkę, Zofię, a także jej matkę Joannę Bobrową. Czy mają one coś wspólnego z nasza ziemią wałbrzyską, której z reguły poświęcam moje opowieści? Okazuje się , że sam Juliusz Słowacki nie, ani też bezpośrednia właścicielka sztambucha, Zosia.. Natomiast jej mama, Joanna Bobrowa -  tak. Jest ona bowiem bohaterką niezwykle pięknego i wzruszającego romansu, którego miejscem było nasze podwałbrzyskie uzdrowisko – Szczawno Zdrój.

Gdyby tu chodziło tylko i wyłącznie o panią hrabinę Bóbr- Piotrowicką z Wołynia, zarejestrowaną wraz z córkami w maju 1838 roku w księgach pensjonatu „Pod Topolą” w Salzbrunn i jakiegoś jej przypadkowego amanta, można byłoby darować sobie ten incydent. Ale jej adoratorem był człowiek niezwykłej miary, trzeci z plejady naszych największych romantyków w literaturze polskiej, obok Mickiewicza i Słowackiego  - 26-letni wówczas autor „Nieboskiej komedii”  Zygmunt Krasiński.

Nie ma żadnej wątpliwości, że tutaj w szczawieńskim kurorcie miało miejsce utajnione spotkanie dwojga osób znających się już wcześniej i bardzo zakochanych w sobie. Problemem było to, że hrabina Joanna Bobrowa była już osobą zamężną, a jej adorator, młodszy od niej o kilka lat poeta miał pełną świadomość tego, że nie jest to miłość do zaakceptowania i ze względów moralnych i prestiżowych przez jego rodzinę.

Przyjrzyjmy się na moment temu, kim był Zygmunt Krasiński i kobieta która podbiła jego serce.

Zygmunt pochodził z jednego z najstarszych rodów magnackich w Polsce. Ojciec jego, Wincenty Krasiński był generałem początkowo w służbie napoleońskiej, a potem w wojsku Królestwa Kongresowego. Wówczas to przeszedł na służbę cara. Przed wybuchem powstania listopadowego w 1830 roku 18-letni Zygmunt wyjechał za granicę na dalsze studia. Nie mógł pogodzić się z tym, że ojciec jego stanął po stronie wojsk Wielkiego Księcia Konstantego. Efektem głębokich przeżyć poety, rozdarcia wewnętrznego i krytycznej oceny współczesnej rzeczywistości był jego dramat „Nieboska komedia” napisany w 1833 roku. Utwór ten należy do najwyższych arcydzieł dramaturgii polskiego romantyzmu, porównywany do III części „Dziadów” Adama Mickiewicza.

Młody 21-letni Zygmunt Krasiński zyskał więc dużą sławę w środowiskach polskiej emigracji popowstaniowej, zwłaszcza że nie zamierzał wracać do zniewolonej ojczyzny. W dwa lata później napisał kolejny dramat romantyczny p.t. „Irydion”. Wówczas to zaprzyjaźnił się z Juliuszem Słowackim, doceniając w pełni jego geniusz poetycki.

Zygmunt Krasiński wiele podróżował po Europie, mieszkał na zmianę w Genewie, potem w Rzymie. Zaglądał też od czasu do czasu do rodzinnej Opinogóry pod Ciechanowem.  Dla podreperowania zdrowia bywał częstym gościem głośnych w Europie kurortów.. Pozwalała mu na to pomoc materialna zamożnej rodziny magnackiej, zwłaszcza że ojciec i po powstaniu cieszył się wielkimi względami cara. Bywał też w słynnych Zahajcach w powiecie krzemienieckim na Wołyniu w dworku marszałka wołyńskiego Teodora Bóbr-Piotrowickiego, gdzie mógł w skrytości ducha podziwiać i adorować uroczą jego żonę  i matkę dwóch. córek, Zofii i Ludwiki.

Joannę Bobrową poznał  za granicą w Rzymie w 1834 roku i od razu zapłonął romantyczną miłością. Subtelna, egzaltowana, rozkochana w poezji dama wprawiała poetę w niezwykłą ekstazę, to jej dedykował pierwodruki „Nieboskiej komedii” i „Irydiona”. W miarę upływu czasu neurasteniczna, gotowa na rozwód z mężem Joanna stała się dla Zygmunta Krasińskiego ciężarem, bowiem miał on pełną świadomość, że takiego związku nie zaakceptuje jego ojciec, którego cenił i kochał i z którym musiał się liczyć.
Zanim spotkał się ze swoją wybranką w Szczawnie, dwa lata wcześniej w1836 roku w wierszu „Chciałbym anioła widzieć” pisał:

„Chciałbym anioła widzieć na tym grobie,
kędy sny nasze leżą pogrzebane,
co by mi czasem zaśpiewał o tobie,
jak śpiewa tułacz pamiątki kochane;

Ach, głos twój gdyby ponad moim czołem
Ozwał się, lecąc od dalekiej strony,
Choć raz się ozwał, wiatrami niesiony,
Ten głos twój byłby mi takim aniołem !”

Przyjrzyjmy się przez chwilę jak wyglądało tajemne spotkanie stęsknionych kochanków w  szczawieńskim zdroju.

Sanatorium "Gigant" w Szczawnie-Zdroju


Zygmunt Kraiński wraz z przyjacielem Konstantym Danielewiczem, z zawodu lekarzem, zamieszkał w hotelu „Korona” (dzisiejsza „Korona Piastowska”), miał więc do swej ukochanej parę kroków. Spotykali się kilka razy dziennie, starając się wykorzystać maksymalnie ten krótki, zaledwie dziesięciodniowy czas na spełnienie miłosnych uniesień. O takiej chwili marzył młody poeta przez cztery lata od momentu poznania, czemu dawał wyraz w wierszach lirycznych, podobnie jak ongiś Francesco Petrarka w sonetach „Do Laury”. A ponieważ „Laura” Zygmunta Krasińskiego była kobietą czułą i wrażliwą na piękno poezji, wydawało się że ta miłość przezwycięży wszystkie przeszkody.

Niestety, to właśnie tu w Szczawnie młodzieńcza miłość Krasińskiego znalazła swoje apogeum. Świadczy o tym  fragment listu pisanego ze Szczawna do przyjaciela:

„Nie kochać jej nie jest w mocy mojej. Im słabsza, im smutniejsza, im coraz bardziej tracąca piękność dawną, tym mocniej lgnie moje serce do niej. Dzień cały minął mi z nią, jak sen pełen tęsknoty… Wczoraj zeszło mi z nią, przy niej zejdzie mi dzisiaj podobnie…Nieszczęsny ten, kto z naiwnością dziecka, z marzeniem o szlachetności, targnął się na cudze prawa, żonę od męża oderwał, matkę od dzieci… Jam to uczynił, myśląc szalony, że na tej drodze poezja i wiosna.”

Pomimo miłosnego zauroczenia pojawiają się u Zygmunta wyrzuty sumienia, świadomość że ten związek nie ma przed sobą przyszłości.

Jakoż i tak się stało wkrótce potem, przy czym odbyło się to na skutek zdecydowanej ingerencji  jego ojca. Poeta wzbraniał się pokąd mógł, aż w końcu uległ. Ale jeszcze przez jakiś czas będzie żył ułudą, że uda mu się wrócić do swej bogini młodzieńczych natchnień.

Jak to często w życiu bywa ostateczną tamę tej egzaltacji postawiła inna kobieta. A była nią, sławetna „rusałka podleskich jarów”, rozwiedziona z synem znanego targowiczanina piękność, słynąca z talentów malarskich, wokalnych i muzycznych, wytworności, majątku i umiejętności łamania męskich serc – znana w literaturze i historii – niejaka Delfina z Potockich.

To nasza rodzima, polska femme fatale.

Kochał się w niej Juliusz Słowacki, a także Fryderyk Chopin, który zadedykował jej słynny koncert f-moll. Teraz dobił do tej plejady adoratorów także Zygmunt Krasiński. Romans Zygmunta i Delfiny ciągnął się  właściwie do lat pięćdziesiątych, kiedy to coraz bardziej Krasiński zapadał na zdrowiu. Uważał swoją wybrankę za typ „najpoetyczniejszej”, a zarazem najrozumniejszej kobiety i prowadził z nią obfitą artystyczno - intelektualną korespondencję, stanowiącą do dziś przykład polskiej romantycznej epistolografii.

Do niej adresował w 1844 roku wzruszający wiersz:

„Módl się ty za mnie, gdy przedwcześnie zginę
za winy ojców i za własną winę!
Módl się ty za mnie, by mnie i w mym grobie
nie opiekielnił żal wieczny po tobie!
Módl się ty za mnie, bym u Boga w niebie
po wiekach wieków kiedyś spotkał ciebie
i tam przynajmniej odetchnął wraz z tobą,
bo mi tu wszystko trudem i żałobą…
Módl się ty za mnie!  -  Jam cię kochał wiernie
I tak jak bezmiar bezmierny – bezmiernie…”


Ale wróćmy jeszcze na moment do tej pierwszej miłości Krasińskiego, Joanny Bobrowej. Musiała być równie niepospolitej urody, skoro mimo dostrzeżonej przez Zygmunta w cytowanym liście „traconej piękności”, potrafiła także zawrócić w głowie podobnie jak Delfina, samemu Juliuszowi Słowackiemu. Przez wiele lat była jego natchnieniem i uosobieniem kobiecości, stąd piękne liryki, jak ten do córki Zosi cytowany na wstępie mojej opowieści. Samej Joannie poświęcił Słowacki wiersz „Do pani Joanny Bobrowej” i w ten sposób wprowadził ją na trwałe do literatury polskiej

fasada wschodnia zamku Książ


Szczawieński exodus Zygmunta Krasińskiego znalazł swoje ucieleśnienie w relacji z wycieczki do zamku Książ, pierwszym w języku polskim opisie tej malowniczej warowni, cytuję:
„Wczoraj wieczorem poszliśmy z Konstantym do Książa, zamku starego, o milę stąd. Przystęp doń, okolony gęstym borem, przypominającym okolice, które zwykle opisuje Jean Paul. Nagle stajesz nad głębokim przepaścistym jarem, w dole strumień huczy, boki spadziste, nastrzępione jodłami. Pośrodku jaru wznosi się opoka równie odległa od brzegów. Na niej gniazdo arystokratyczne grafów Hochbergów, zachowane w całości zewnątrz i wewnątrz”.

Opis jest znacznie obszerniejszy, dotyczy nie tylko widoku zewnętrznego zamku, ale i wewnętrznych sal i komnat, włącznie z Aulą Maksymiliana. Można o tym dowiedzieć się więcej z książki naszego znakomitego wałbrzyskiego historyka i pisarza, Alfonsa Szyperskiego „Polacy w dawnym Szczawnie i Starym Zdroju”. Zdaję sobie sprawę z tego, że niełatwo dotrzeć dziś do tej książeczki, a ponieważ stanowi ona dla mnie inspirację do lepszego poznania przeszłości naszego regionu, mam nadzieję, że tą opowieścią zachęcę Państwa do bliższego kontaktu z tego rodzaju literaturą.

Zaś o przeszłości Szczawna-Zdroju coś niecoś w kolejnym poście.








poniedziałek, 28 listopada 2016

W drodze do dawnej świetności


dawny kurort  - w poszyciu leśnym


Dziś wskażę inny kierunek weekendowej eskapady w najbliższe okolice, równie obiecujący i  ciekawy, jak  proponowany wcześniej Walim, Jedlina-Zdrój,  czy Głuszyca. Opowiem  o zaszytym w lasach i górach, nieomal odciętym od świata uroczysku, którego przedwojenną sławę i znaczenie roztrwonili powojenni polscy gospodarze. Gdy wydawało się, że wszystko przepadło po przemianach sierpniowych w kraju dotarł i tu ożywczy prąd,  a od paru lat miejscowość ta przeżywa swoistą reinkarnację. Zanim jednak zdradzę tajemnicę, gdzie chcę Państwa zaprosić, pozwolę sobie na krótką, podnoszącą na duchu  płeć piękną, maleńką dygresję.

Zbyt mało się mówi i pisze o roli kobiet w historii regionu wałbrzyskiego. Wyjątek stanowi księżna Daisy, angielska arystokratka Mary Therese Olivie Cornwallis-West, poślubiona w 1892 roku przez dyplomatę i podróżnika, hrabiego Rzeszy Hansa Heinricha XV von Hochberga księcia von Pless, właściciela Pszczyny i Książa. Daisy, uważana za jedną z najpiękniejszych kobiet w księstwie Walii, to wybitna osobowość w dziejach zamku Książ.  Urządziła w nim na wzór angielski piękne ogrody, dbała o czystość i higienę pałacu, pobudowała gustowne łazienki przy pokojach gościnnych, organizowała bale charytatywne fundując sierociniec, przychodnię dla matek pracujących, szkołę dla ubogich dziewcząt. Jej działalność charytatywna w okresie II wojny światowej zasługuje na szczególny podziw i uznanie. Nie godziła się nigdy ze zbrodniczą polityką A. Hitlera. M. in. po kryjomu dostarczała do obozu Gross Rosen paczki żywnościowe dla więźniów.

O księżnie Daisy wiemy już wiele, jej postać wpisała się na trwałe w historię zamku Książ i Wałbrzycha. A w pobliżu Książa w lasach Lubiechowa jej imieniem nazwane zostało urokliwe jeziorko.

Coraz lepiej poznajemy historię okolicznych miejscowości wokół Wałbrzycha. Okazuje się, że  w ich rozwoju  kobiety odegrały niepoślednią rolę.

W ratowaniu zamku Grodno w Zagórzu Śląskim zapisała się złotymi zgłoskami w II połowie XIX wieku baronowa Emile von Zedlitz und Neukirch. To dzięki jej operatywności zbudowano obok zamku schronisko z gospodą i otwarto zamek do zwiedzania przez turystów.

Do powstania uzdrowiska w Jedlinie-Zdroju w 1723 roku przyczyniła się walnie Charlotta żona ówczesnego właściciela Jedlinki, generała barona von Seherr-Thossa, od imienia której wzięło nazwę miasto- uzdrowisko Bad Charlottenbrunn. To właśnie ona była inicjatorką zagospodarowania źródeł wody mineralnej i zbudowania sanatorium,  w którym była pierwszym zarządcą.

Podobnie ma się sprawa z przekształceniem w uzdrowisko zaszytej w zaciszu gór i lasów, spokojnej  wsi służebnej Görbersdorf (dzisiejsze Sokołowsko k. Mieroszowa), należącej  wcześniej do pobliskiego zamku Radosno.

Domyślacie się już Państwo, że jest to proponowany przeze mnie kolejny cel sobotnio-niedzielnej eskapady. A moja dygresja o roli kobiet w dziejach regionu wałbrzyskiego znajduje tutaj w Sokołowsku swoje apogeum.

Przełom w dziejach Sokołowska nastąpił bowiem w roku 1849, gdy zjechała tu na wypoczynek hrabina Maria von Colomb, siostrzenica feldmarszałka von Blüchera. Jako zwolenniczka nowatorskiej wówczas metody wodolecznictwa, zwróciła uwagę na czystość tutejszych wód i powietrza, łagodny mikroklimat, uległa też niezwykłemu urokowi krajobrazów. Otworzyła więc zakład wodolecznictwa. To właśnie ona skłoniła swego szwagra, dr Hermanna Brehmera do utworzenia tutaj uzdrowiska. Dr Brehmer był prekursorem nowej metody klimatycznego leczenia gruźlicy płuc, uznał to miejsce za idealne. W 1855 roku uruchomił pierwsze na świecie specjalistyczne sanatorium przeciwgruźlicze, w którym zastosował metodę leczenia klimatyczno-dietetycznego, osiągając zdumiewające wyniki. Sokołowsko zyskało później światową sławę jako „śląskie Davos”, chociaż powinno być odwrotnie, bo właśnie szwajcarskie Davos powstało na wzór Sokołowska.

W latach 1861-62 otworzono nowe, ogromne sanatorium, obecny „Grunwald”, utrzymany w stylu mauretańskim. Dr Brehmer propagował czynne leczenie: codzienne spacery, umiarkowany wysiłek fizyczny na świeżym powietrzu, zdrowe żywienie. Wokół sanatorium powstały parki z licznymi pawilonami, altankami, fontannami i rzadkimi okazami drzew. Dbano też o rozrywki dla kuracjuszy, m. in. spektakle teatralne, koncerty.

Najbliższym współpracownikiem dr Brehmera  w latach 1874-80 był polski lekarz, internista, który twórczo rozwijał, a potem kontynuował metody leczenia swego mistrza jako profesor Uniwersytetu Warszawskiego, założyciel Polskiego Towarzystwa Przeciwgruźliczego. Nazywał się dr Alfred Sokołowski To właśnie na jego cześć po wojnie w 1945 roku miejscowość ta otrzymała nazwę Sokołów Śląski, zmienioną następnie na Sokołowsko.

Wróćmy jeszcze do historii. W II połowie XIX wieku rosnąca sława uzdrowiska przyczyniła się do jego spontanicznego rozwoju. Wznoszono nowe pensjonaty, hoteliki, restauracje. Obok „Grunwaldu” cieszył się powodzeniem kolejny duży obiekt sanatoryjny, zwany dziś „Orzeł Biały”. Wspaniale zaprojektowany i   urządzony park przy „Grunwaldzie” sięgał aż powyżej pensjonatu „Villa Rosa”, gdzie znajdowała się sadzawka ze złotymi rybkami. Sokołowsko stało się kurortem zdolnym zachwycić przybyszów wrażliwych na piękno przyrody i architektury. Choć leczenie w sanatorium było drogie, przybywali tu chorzy z szerokiego świata. Z całych Niemiec, z ziem polskich, z ogromnej Rosji ( dla których zbudowano specjalnie małą cerkiewkę) i z Węgier, z zimnej Szwecji i wilgotnej Holandii, a nawet słonecznej Italii, czy odległej Ameryki Północnej. W 1887 roku przebywało tu 730 kuracjuszy. Dr Brehmer jako pierwszy w Sokołowsku udowodnił, że gruźlica płuc jest chorobą uleczalną. W okresie międzywojennym modne stało się narciarstwo biegowe, zbudowano też skocznię narciarską.

W Sokołowsku, podobnie jak w Szczawnie bywali słynni ludzie, m. in. z Zakopanego przybył Tytus Chałubiński z  ciężko chorym na gruźlicę synem Franciszkiem. Niestety syna nie udało się już uratować. Dr Chałubiński rozsławił ten górski zdrój, położony w balsamicznej kotlinie Gór Suchych, na obszarze całego Królestwa i Galicji, dzięki czemu z tutejszego leczenia uzdrowiskowego korzystali też chętnie Polacy. Przeniósł  też nowatorskie metody leczenia gruźlicy do Zakopanego.

Ze znanych postaci życia kulturalnego warto wspomnieć jednego z najwybitniejszych malarzy śląskich, prof. Johanna Maksymiliana Avenariusa, który pozostawił po sobie malowidła w kościele i sanatorium.

Sokołowsko szczyci się tym, że mieszkał w nim po wojnie przez kilka lat w związku z chorobą ojca słynny reżyser Krzysztof Kieślowski. Tu chodził do szkoły, tu zmarł jego ojciec i jest pochowany na mieroszowskim cmentarzu, tu nakręcił po latach film „Prześwietlenie” o chorych na gruźlicę, który na przeglądzie filmów dokumentalnych we Włoszech wzbudził duże zainteresowanie. Sam Kieślowski często wspominał ze wzruszeniem lata dzieciństwa i wracał chętnie do Sokołowska.

W pierwszych latach Polski Ludowej uzdrowisko przeżywało regres. Próbował go ratować od 1956 roku zasłużony dla Sokołowska, dr Stanisław Domin. Udało mu się odremontować sanatorium „Orzeł Biały” i „Chrobry” oraz szereg innych budynków uzdrowiska. Nie zdołał  uratować potężnego „Grunwaldu”, który z roku na rok ulegał dewastacji.

Od kilku lat coś drgnęło w próbach restaurowania dawnej świetności uzdrowiska. Powoli ale skutecznie dokonuje się proces rewitalizacji. Dowiadujemy się o tym z nadzieją i radością, że znalazło Sokołowsko swoich mecenasów i dobroczyńców. Wprawdzie droga jeszcze daleka, ale aktywna społeczność wiejska przy pomocy władz samorządowych Mieroszowa z zapałem i ofiarnością wspomagają wszystkie służące rozwojowi inicjatywy. Sokołowsko staje się coraz bardziej zadbane, odrestaurowane, piękniejsze.

Trudno przewidzieć w jakim stopniu dawna sława Sokołowska sytuuje miasto Mieroszów w gronie najbardziej operatywnych i skutecznych gmin turystycznych regionu wałbrzyskiego. Mieroszów jak przystało na miasto przygraniczne pracuje nad poprawą swego wizerunku już od lat. To właśnie w gminie Mieroszów można było znacznie wcześniej niż gdzie indziej znaleźć godziwe warunki do rozwoju wypoczynku, sportu i rekreacji Tu najwcześniej rozwinęła się przyjazna i na niezłym poziomie gastronomia. Wystarczy wymienić hotel i restaurację „Darz Bór” w Rybnicy Leśnej, pensjonat „Leśne Źródło” w Sokołowsku, hotel „Eden” w Kowalowej, nie mówiąc o schronisku górskim „Andrzejówka”. Mieroszów dał się poznać w całym kraju z masowej imprezy sportowo-rekreacyjnej „Bieg Gwarków” w narciarstwie biegowym, organizowanej od wielu lat na zmianę pod Waligórą na  Przełęczy Trzech Dolin obok „Andrzejówki”, albo też w Sokołowsku.

Sokołowsko powoli wkracza na drogę odbudowy. To ogromnie ważne dla reaktywowania uzdrowiska, a co za tym idzie – funkcji leczniczej, wypoczynkowej i turystycznej gminy. Takie szanse ma Mieroszów skutkiem otwarcia drogowego przejścia granicznego w Golińsku z Czechami, a także przejścia pieszego i rowerowego Mieroszów-Ždanov, które znacznie skróciło drogę do atrakcji turystycznych Gór Stołowych w Czechach i Gór Suchych w Polsce. Mieroszów ma do zaoferowania piesze i rowerowe wycieczki w okoliczne góry, punkty widokowe, turystyczne wiaty na szlakach, schroniska i kilkanaście punktów gastronomicznych. W samym mieście godne obejrzenia jest zabytkowe centrum z kaskadowym rynkiem i podcieniami, kościół parafialny św. Michała Anioła z XV w. i inne zabytki. Na terenie gminy warto zwiedzić starą kuźnię w Różanej, drewniany kościółek Św. Jadwigi w Rybnicy Leśnej, schronisko górskie „Andrzejówka”, ruiny zamku Radosno na drodze do Sokołowska, a także niewielką cerkiew prawosławną wraz z Galerią Słowiańską w Sokołowsku. Mieroszów utrzymuje przyjazne kontakty z czeskim, przygranicznym Meziměstí. Jak się dowiadujemy owocem tej współpracy w I etapie jest projekt budowy wspólnej dla obu miast hali sportowej, traktowanej jako kompleks rekreacyjno-turystyczny, ale projekt dotyczy także innych przedsięwzięć sprzyjających rozwojowi turystyki i rekreacji. 

No i Mieroszów ma obok siebie Sokołowsko, do którego nie dojedzie na szczęście żaden tir, bo nie zmieści się pod wiaduktem kolejowym, jedyną drogą prowadzącą do zdroju. Ile jeszcze wody popłynie rwącym nurtem Sokołowca zanim powróci dawna świetność „śląskiego Davos”, nim w stawie przy „Villa Rosa” pojawią się znów złote rybki, a  wałbrzyski baedeker doniesie, że Mieroszów, to urocze, turystyczne miasteczko koło Sokołowska, kurortu o światowej sławie ? 
    
Nie jestem pewien, czy udało mi się zachęcić Państwa, by spędzić weekend w Sokołowsku. Myślę, że warto spróbować. I koniecznie trzeba po przyjeździe odstawić samochód i wyruszyć na wycieczkę  pieszo, spacerkiem, bez pośpiechu. Warto przy okazji zwrócić uwagę na otaczające dawny zdrój ze wszystkich stron, majestatyczne krajobrazy lasów i  gór.  

Sokołowsko, to enklawa ciszy i spokoju w Górach Suchych, miejsce wyjątkowe o swoistym mikroklimacie, czystości powietrza i wody, wspaniałych warunkach do uprawiania malej turystyki, rekreacji i wypoczynku. A gdybyśmy przy okazji zawadzili też o coraz to piękniejsze miasteczko Mieroszów i poznali inne atrakcje turystyczne, o których wspomniałem wyżej, to takiej wycieczki nie zapomnimy przez długie lata.

sobota, 26 listopada 2016

O mojej wsi Trzeboszowice w gminie Paczków


ozdoba wsi - kościół Św. Jadwigi



Przeglądając stary numer „Literatury” z lutego 2000 roku (parę numerów z tego roku udało mi się przechować jako, że był to początek nowego stulecia) natknąłem na wiersz „Rada starego jogina” Łukasza Nicpana,  który natchnął mnie do wspomnień z dzieciństwa.

Oto pełny  tekst wiersza:

Tak w telewizji radził stary jogin:
jeśli chcesz dożyć sędziwego wieku
jeszcze raz przeżyj jeden dzień z dzieciństwa
godzinę po godzinie, minutę po minucie
odgrzebując spod gruzu wspomnień

wytężam pamięć, opuszczam powieki
przygasa światło w lożach półkul obu
cichnie dyskretne kasłanie lektorów
w czyjejś lornetce ćmi połysk ostatni
następnie ciemność z wolna się rozjaśnia

rozwibrowawszy mydliny w miednicy
babka z rozmachem w gąszcz pokrzyw je chluśnie
pokrzywy zasyczą się pianą w szeleście –
i na tym scena nagle się urywa

co było dalej?
co było na obiad?
prażuchy?
zupa ta czy może tamta?

nic nie pamiętam
tylko te mydliny
i szelest pokrzyw

nie dożyję setki


Wytężam pamięć. Usiłuję przywołać obrazy z dzieciństwa. Inny poeta, Tymoteusz Karpowicz, nazwał je pięknie  -  powidoki. Niestety, znalazły się już teraz za podwójną zasłoną. Jedna zasłona to upływ lat, wielu dziesiątków lat, druga, to zużycie pamięci. Obie działają jak gruba kurtyna, której nie można ruszyć.
Ale przy wzmożonym wysiłku coś tam się wyłania. 

To piękna, duża wieś na Ziemiach Odzyskanych. Nasz dom murowany, prawie że nowy, obok stodoła, obora, a za nimi ogród z drzewkami owocowymi, krzewami porzeczek i agrestu, grządkami warzyw i kwiatów. Ten powidok jest całkiem wyraźny, namacalny, nie uległ degresji czasu. Mam przed oczyma wieś nad rzeką i pola, i łąki, i pobliski lasek z boiskiem sportowym, gdzie kopaliśmy piłkę.

Moje wspomnienia, zdaję sobie z tego sprawę, są na dzisiejsze czasy tak anachroniczne, że aż wstyd o nich mówić. Jeśli  powiem, że w 1945 roku do pierwszej klasy szkoły powszechnej w mojej wsi poszedłem „uzbrojony” w tabliczkę ebonitową do pisania i specjalny rysik, to oczywiście nikt w to nie uwierzy. A moje okruchy wspomnień wskazują, że pełny kałamarz i obsadkę z metalowym piórkiem użytkowałem dopiero w klasie trzeciej. Podłogi w szkole były pokryte tak zwanym pyłochłonem, czyli były wymoszczone czarną mazią. Wchłaniała ona nie tylko kurz, ale była też odporna na rozlewany dość obficie atrament, cieknący strumykami z dębowych ław szkolnych. Na przerwach graliśmy na podwórku „szmacianką”, czyli imitacją piłki zrobionej z mocno związanej szmaty. W ogóle prawdziwa piłka skórzana była moim niedościgłym marzeniem. Skończyłem szkołę powszechną i dalej marzyłem o tym, że może kiedyś uda mi się zaimponować kolegom prawdziwą piłką. W szkole średniej było już lepiej, bo mogliśmy na „wuefie” i na zajęciach sportowych grać prawdziwymi piłkami.

Pognaliśmy niewyobrażalnie daleko do przodu. Dziś sześciolatki idą do szkoły też z tabliczkami, tylko one noszą nazwę tablety. Zamiast „Elementarza” Falskiego MEN powinien umieścić w Internecie pierwszą książkę do nauczania informatyki. A w ogóle nasza szkoła w porównaniu do postępów techniki na Zachodzie jest tak samo zacofana jak ta tuż po wojnie, nawet jeśli to było na Ziemiach Zachodnich.


Rozczuliłem się wspomnieniami z odległych jak Antarktyda lat mojego dzieciństwa i młodości. Ale się tego nie wstydzę. Mam ważny powód by dziś zrobić wyjątek i zaprzątnąć uwagę moich Czytelników miejscowością spoza  regionu wałbrzyskiego. Ale Opolszczyzna to nasze bliskie sąsiedztwo. Nasi wędkarze jeżdżą często nad jezioro Otmuchowskie, bo tam można liczyć na udane połowy. Po drodze mijają Paczków, typowe średniowieczne miasteczko, w którym można podziwiać mury obronne i zabytkowy kościół-twierdzę z głęboką studnią wewnątrz świątyni. Z Paczkowa jest już blisko nad jezioro, a zarazem do mojej wsi o nazwie Trzeboszowice. Okazuje się, że wsi, z której mogę być dumnym. A dlaczego?
Ze wzruszeniem czytam na internetowej stronie facebooku, co następuje:

Sołectwo Trzeboszowice zostało liderem programu Odnowy Wsi w konkursie rozstrzygniętym podczas Dni Powiatu Nyskiego. Kolejne miejsca zajęły Czarnolas i Charbielin, a wyróżnienia przyznano Hajdukom i Jasienicy Dolnej. Zwycięzca otrzymał nagrodę w kwocie 3,5 tys. zł.

Zdaniem Jacka Tarnowskiego - naczelnika wydziału rolnictwa w nyskim starostwie – Trzeboszowice, to wieś „kompletna”. Inicjatywa i solidarność mieszkańców są kluczem do sukcesu, czyli wspólnych, skutecznych inicjatyw. To przeważyło w ocenie komisji konkursowej.

- Ludzie wyszli z domów, otworzyli się na potrzeby swojej wioski, wspomagają dzieci, młodzież, to nasze największe osiągnięcie – mówi Katarzyna Motyka, sołtys Trzeboszowic, radna Paczkowa i lider Odnowy Wsi.

W ciągu kilku lat udało się mieszkańcom Trzeboszowic pozyskać od gminy i zrewitalizować park. Powstały alejki spacerowe, miejsca do spotkań, olbrzymi plac zabaw, wiata. Takich inicjatyw było wiele, wioska pięknieje.

Dodajmy, że wszystkie sołectwa powiatu nyskiego aktywnie włączyły się w obchody powiatowego święta. Gospodynie w ludowych strojach rozstawiły stragany na dziedzińcu muzeum. Były domowe ciasta, wędliny, pierogi, bigos i inne potrawy regionalne. Wszystko do bezpłatnej degustacji.

W internetowej Wikipedii czytam o mojej wsi: 

Założenie wsi przypada na 1293 rok, kiedy to powstała osada rolna pod nazwą „Swemenicz”, składająca się z 59 małych gospodarstw. W późniejszych latach trzy razy zmieniono nazwę wsi, tuż przed wojną – Schwamelwitz,  a obecna nazwa Trzeboszowice obowiązująca od 1947 roku. Według rejestru na listę zabytków wpisany jest dwór z 1800 roku oraz kościół pod wezwaniem  Św. Jadwigi, wybudowany w stylu neogotyckim z 1888 roku.

Cieszę się z tego sukcesu, bo moja wieś jest mi nadal bliska. Tam mam rodzinę i przynajmniej raz do roku jeżdżę na groby moich rodziców. Wieś Trzeboszowice jest mi bliska, podobnie jak wywodzącemu się z niej mojemu kuzynowi, Zdzisławowi Kurzei, długoletniemu konserwatorowi zabytków w Legnicy, który mnie powiadomił o bezsilności w próbach ratowania maleńkiej, barokowej kapliczki w Trzeboszowicach. Opolska konserwator uznała, że nie jest ona wpisana na listę zabytków i żadne argumenty i dokumenty będące w posiadaniu konserwatora z Legnicy nie potrafią jej przekonać. Kapliczka popada w ruinę, trzeba ją odnowić. A przecież nie jest to aż tak wielki wydatek. Ta kapliczka przy gospodarstwie p. Marczyka w Trzeboszowicach pełniła od lat swoją religijną i symboliczną rolę. Sam pamiętam jak robiliśmy porządki i składali kwiaty, gdy od czasu do czasu przybywał tam ksiądz i wierni na modlitwę. Wiem, że mój głos w tej sprawie nie na wiele się zda, ale spróbować trzeba, choćby dlatego:

„Gdy zawołasz bez wahania:
Nie to się nie uda,
To odpowiem: Bądź Polakiem!
Polak wierzy w cuda!

Może więc zdarzy się taki cud jeśli do pomocy w tej sprawie uda się przekonać arcybiskupa Alfonsa Nosala, znanego w kraju byłego ordynariusza diecezji opolskiej, który swego czasu przyczynił się do uratowania Krzyżowej.

Moim sędziwym słuchaczom proponuję, próbujcie odświeżać swoje wspomnienia z minionych lat. Nie poddawajcie się upływowi czasu i zamieraniu pamięci. Zróbcie taki test – jeden, dwa, trzy zapamiętane od początku do końca dni z dzieciństwa. Jeśli się uda, to będziecie mieli pozytywne poczucie, że jeszcze sporo lat życia przed wami. A jeśli to się działo tutaj, u nas, na ziemi wałbrzyskiej i macie w pamięci interesujące szczegóły z pierwszych lat powojennych, dajcie sygnał do powiatu i  bądźcie pewni, odwiedzi was Łukasz Kazek. Ten sympatyczny entuzjasta z Walimia poszukuje „eksponatów” do muzeum mówionego powiatu wałbrzyskiego. Podzielcie się z nim swymi wspomnieniami, utrwalicie je na taśmie. To bardzo ludzkie, nobilitujące. Pomyślcie, jeszcze za życia i już w muzeum. Miłych wspomnień i satysfakcji po spotkaniu z  Łukaszem!

A do wsi „kompletnej”, Trzeboszowic, wybiorę się na wiosnę, by przy ładnej pogodzie odświeżyć wspomnienia i nacieszyć się tym jak wioska pięknieje dzięki inicjatywom mądrych gospodarzy.