Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

piątek, 31 marca 2017

Dla relaksu - Góry Sowie



 Przypominam sobie  z ogromną satysfakcją, że egzotyczna Miss Nowego Jorku, Davina Reevers, która cztery lata temu znalazła się w Wałbrzychu ze względu na swego męża, Polaka – Wałbrzyszanina, nazwała ziemię wałbrzyską demoniczną. W jej ustach był to oczywiście komplement i miał na celu zjednanie sobie  publiczności, zwłaszcza że osobami w  sztuce teatralnej wałbrzyskiego Teatru Dramatycznego, w której grała jedną z głównych ról,  są duchy przeszłości. Okazuje się, że epitet „demoniczna” w odniesieniu do tego miejsca na ziemi nie jest wcale taki przypadkowy.

Pisałem już wielokrotnie w moim blogu o napotykanych co rusz w naszym regionie niezwykłych rzeczach i zjawiskach, które czynią go jednym z najciekawszych na Dolnym Śląsku. Przypomnę tylko tajemne hasło „Rüdiger”, związane z planami podziemnej produkcji broni atomowej w kopalnianych sztolniach pod Wałbrzychem, czy też hasło „Riese”, a dotyczące największej inwestycji militarnej III Rzeszy w Górach Sowich.

Niezwykłością i tajemniczością zaskakuje też sama przyroda tutejszych gór i lasów  -   przykład: szczeliny górskie Wielkiej Lesistej. Mam na uwadze takie jej osobliwości, o których nie można mówić, że są skutkiem działalności człowieka. Najbardziej zadziwia to, że nieomal każda wyprawa w góry pozwala stykać się bezpośrednio z dziwami świata roślinnego, zwierzęcego, a także z zaskakującymi formami geologicznymi. Dzięki temu mamy do czynienia w naszym otoczeniu z przyrodą i  krajobrazami górskimi, które mogą oczarować każdego turystę i wycieczkowicza.

Miłośnicy pieszych wędrówek górskich mogą wskazać w Górach Sowich szereg miejsc chętnie odwiedzanych przez turystów poczynając od Wielkiej Sowy, Kalenicy, czy też Srebrnej Góry.

Szczególnie interesujące, bo pozostające w oddali od jakiejkolwiek ingerencji człowieka, w stanie nieomal dziewiczym, rzadko odwiedzane przez turystów, okazują się  niektóre mniej znane rejony najstarszych w Sudetach -  Gór Sowich.

Spróbuję wskazać dwa takie miejsca, a zarazem zachęcić do ich bliższego poznania, zwłaszcza że piesze wycieczki w te góry nie są zbyt forsowne, a dostarczają zupełnie nieoczekiwanych wrażeń.

Jednym z nich na pograniczu ziemi wałbrzyskiej i noworudzkiej, w części południowo-wschodniej Świerk, gdzie biorą swój początek Wzgórza Włodzickie jest  -  Włodzicka Góra (757 m npm.), zwana przez Niemców Königswalder. To najwyższy szczyt tego pasma górskiego, które otacza od zachodu i południa Nową Rudę, ozdabiając ją na koniec zalesionymi  wierzchołkami Góry Św. Anny (647 m. npm.) i  Góry Wszystkich Świętych (648 m. npm.).
Na zboczach Włodzickiej Góry znajdował się duży kamieniołom piaskowców i mniejszy - wapieni, po których pozostało  wyrobisko i szczątki urządzeń załadunkowych. Straszą one turystów jak upiory nocą, ale budzą też duże zainteresowanie i przyciągają poszukiwaczy skarbów. Ze Świerk jest tu blisko, a sforsowanie wzniesienia pieszo nie sprawia trudności. Za Niemców górę zdobiła postawiona w 1927 roku betonowa wieża widokowa. Z jej tarasiku można było podziwiać rozległą panoramę Gór Suchych, Sowich i Włodzickich, a nawet Bardzkich. Na dole znajdował się bufet. Po 1945 roku wieża podupadła w ruinę, a do dziś zachowały się tylko jej fragmenty.

Drugim takim miejscem osobliwym w Górach Sowich jest Grabina, znana głównie wytrawnym turystom i miejscowym miłośnikom pieszych wędrówek górskich.
Na Grabinę najbliżej jest z Sokolca, nad którym bryluje Grabina jak Chełmiec nad Wałbrzychem.
To nie jest taka sobie podrzędna górka, bo liczy 946 m. npm., jest więc tylko o 21 m. niższa od Kalenicy (964 m.), a w tej północno- zachodniej części Gór Sowich jest wyższa i od Koziej Równi, i od Koziołków. W kierunku pn.- zach. opada stromym stokiem ku dolinie Czarnego Potoku i Przełęczy Sokolej, zaś w przeciwnym kierunku ku Przełęczy Jugowskiej ze schroniskiem ‘Zygmuntówka”. Już samo to atrakcyjne położenie zachęca do górskiej wyprawy na Grabinę. Ale nie tylko. Najbardziej interesujące okazują się Lisie Skały, czyli kilkadziesiąt nieregularnych odkrytych wierzchołków skalnych o zadziwiających kształtach porozrzucanych przy zielonym szlaku z Sokolca na Kozie Siodło. Nie są one widoczne z dołu, bo zbocza i szczyt Grabiny pokrywają lasy świerkowo-bukowe z domieszką innych gatunków liściastych, choć ostatnio drzewostan został znacznie przetrzebiony skutkiem klęski ekologicznej.

Amatorom rowerów górskich proponuję przejażdżkę z Przełęczy Jugowskiej lub Pieszyc szlakiem rowerowym po  wschodniej stronie Gór Sowich w kierunku Końskiej Kopy. Tam również  znajduje się samotnie wyrastająca z podłoża masywna skałka wysokości 15 m. o bardzo dziwnym kształcie. Urozmaicony nagi grzbiet skalny zdobi wierzchołek Końskiej Kopy, niestety widok z tej góry zasłaniają rosnące wokół wysokie świerki. Wszystkie skałki, a jest ich więcej w tej części Gór Sowich, stanowią niezwykłe urozmaicenie krajobrazowe, świadcząc wymownie zarówno o starożytności masywu Gór Sowich, ale również sile i skali procesów górotwórczych.

Oczywiście, że w Górach Sowich podobnych miejsc jest więcej. Warto według własnego pomysłu wybrać się w te góry, a każda taka wyprawa okaże się interesująca. Koniecznie trzeba się o tym osobiście przekonać, do czego zachęcam, bo mamy już słoneczną wiosnę, a po niej gorące lato i złotą polską jesień, a więc dobry czas na piesze wędrówki.

Fot. Marzena Michalik




środa, 29 marca 2017

"Złoty pociąg" to preludium w odtajnieniu tajemnic wojennych Wałbrzycha





Chcę ponownie odtworzyć gorącą atmosferę sprzed niespełna dwóch lat, kiedy to wieść o próbie odkrycia w zasypanym tunelu kolejowym pod Wałbrzychem pociągu z wywiezionym przez Niemców pod koniec wojny „złotem Wrocławia” obiegła cały świat. To właśnie wtedy Wałbrzych stał się najważniejszym miastem w świecie medialnym. Zainteresowanie podjętą próbą odkrycia ukrytego pod ziemią „złotego pociągu” sięgało zenitu, kiedy to w październiku 2015 roku do Wałbrzycha przyjechał Piotr Żelazny, dziennikarz warszawskiej gazety „Rzeczpospolita”. Dokonał on wnikliwej, można powiedzieć laboratoryjnej analizy zjawiska pod nazwą „złoty pociąg”,  był wszędzie gdzie uznał to za konieczne, przeprowadził rozmowy z wieloma osobami związanymi z sensacyjną próbą odkrycia pociągu, a plonem jego penetracji okazał się sążnisty artykuł w „Rzeczpospolitej” pod tytułem „Dwa, może nawet cztery pociągi”.

Piotr Żelazny pokazał w swym artykule całą złożoność tematu. Znajdujemy w nim nie tylko interesujące szczegóły związane z poszukiwaniami ukrytego pociągu, ale przy okazji dowiadujemy się o wszystkich innych tajemnicach Wałbrzycha i ziemi wałbrzyskiej. Znaczące miejsce zajmuje w nim problematyka związana z kompleksem „Riese” w Górach Sowich jak również sukcesy odkrywcze Łukasza Kazka, jeśli chodzi o pamiątki z czasów wojny i pierwszych lat powojennych Walimia i okolic. Dziennikarz przeprowadził wiele rozmów z ludźmi zaangażowanymi w poszukiwania „złotego pociągu”, ale przy okazji postarał się pokazać Czytelnikom realny obraz Wałbrzycha, miasta które znalazło się na ustach całego świata. Wynika z nich, że próba odnalezienia "złotego pociągu", to preludium do odkrycia  tej i wielu innych tajemnic wojennych Wałbrzycha.

Wiem, że wielu z Czytelników mojego blogu nie miało okazji dotrzeć do tego interesującego materiału. Zacytuję więc dziś końcowe fragmenty tekstu, zwłaszcza że jak z niego wynika, miałem w tym swój maleńki udział. Mam nadzieję, że zainteresuje to moich Czytelników.

Oto końcowe fragmenty artykułu Piotra Żeleznego w „Rzeczpospolitej”:

„W Wałbrzychu i okolicach ludzie są przekonani, że komuś zależy, by tajemnice Gór Sowich, kompleksu Riese i zalanych kopalni nie zostały odkryte. – Nazywano ich strażnikami tajemnicy – zaczyna Gaik. – Po wojnie w okolicy zostało sporo Niemców. Wysiedlenia trwały do 1953 roku. Często się zdarzało, że ludność napływową kwaterowano razem z niewysiedlonymi jeszcze Niemcami. Szybko zawiązywały się znajomości, wódkę razem pito. To wtedy po raz pierwszy ludzie usłyszeli coś o Riese, o skrytkach. To od jednego z takich górników po raz pierwszy w latach 50. pan Tadeusz usłyszał o pociągu. Została jednak też i wierchuszka. Niemcy, którzy widzieli obozy koncentracyjne i obozy pracy, którzy współpracowali z NSDAP. Rosjanie takich od razu rozstrzeliwali, ale oni ryzykowali życie i nie opuszczali Wałbrzycha – Gaik bierze głęboki wdech. – Odpowiadali za dezinformacje, puszczanie w obieg fałszywych plotek i pilnowanie, by nic nie zostało znalezione. Znany jest przypadek Anthona Dalmusa, który był głównym energetykiem Riese. Musiał wiedzieć o tym kompleksie znacznie więcej niż inni. Po wojnie dostał posadę energetyka w zakładach przetwórstwa bawełny w Głuszycy. Oczywiście zajęło się nim UB, był wzywany na przesłuchania, coś pokazywał. Na początku lat 60. nagle się rozpłynął w powietrzu. Nie ma człowieka.
Zniknął też Władysław Podsibirski. W 1995 roku szukał „złotego pociągu", ale w okolicach Jeleniej Góry – w Piechowicach. Wszystko się zgadzało z opisem Słowikowskiego: bocznica, rozebrana zwrotnica, zlikwidowane tory. Podsibirski podpisał nawet umowę z rządem i ówczesnym premierem Józefem Oleksym. Miał dostać 45 proc. wartości znaleziska. Rozpoczęto kopanie, ściągnięto media, ale nic nie znaleziono. Podsibirski przepadł.

Swoje dołożyli też radzieccy żołnierze, którzy na tych terenach stacjonowali długo. Zamek Książ zajmowali przez półtora roku po zakończeniu wojny. Czego nie zniszczyła przebudowa zamku na kwaterę Hitlera, dokończyli Rosjanie. To oni mieli dostęp do podziemi i są tacy w Wałbrzychu, którzy twierdzą, że już niczego cennego się tam nie znajdzie. – Nie jest przypadkiem, że pod koniec kwietnia 1945 roku komendantem wojennym Wałbrzycha został ulubieniec Stalina, bohater bitwy pod Stalingradem Paweł Iwanowicz Batow. We Wrocławiu, który przecież był największym miastem regionu, jako komendanta ustanowiono jakiegoś majora. Do Wałbrzycha wysłano generała wraz z 17 tys. żołnierzy – mówi autor książki „Wałbrzyskie powaby" i miłośnik regionu Stanisław Michalik. – Co Rosjanie robili przez ten czas, gdy zajmowali zamek i mieli nieograniczony dostęp do podziemi, możemy tylko się domyślać.

W latach 1992–1998 okolicą wstrząsnęła seria kolejnych tajemniczych wydarzeń, które dziś są owiane złą legendą. – Na Wałbrzychu popełniono zbrodnię na początku lat 90. W bardzo krótkim czasie zlikwidowano praktycznie cały przemysł. Oczywiście byli też beneficjenci zamykania kopalni. W Boguszowie-Gorcach była jedyna w Polsce i Europie kopalnia barytu. Ktoś musiał mieć interes, by sprowadzać baryt z zagranicy. Trzeba pamiętać, że złoża wałbrzyskie były trudne do eksploatacji. Były dyrektor kopalni w Nowej Rudzie przekonywał mnie jednak, że złoże pod górą Chełmiec ma więcej węgla niż cała Jastrzębska Spółka. Te podkłady są trudne, ale tam są. Być może jeszcze węgiel będzie przyszłością miasta i okolicy – mówi Robert Radczak, właściciel i redaktor naczelny lokalnej gazety „DB 2010".

Z Radczakiem i Stanisławem Michalikiem spotkaliśmy się w małym browarze przy zamku Jedlinka, w oddalonej o 10 minut jazdy samochodem miejscowości Jedlina-Zdrój. Wokół Wałbrzycha jest wiele uzdrowisk i sanatoriów, piękne Góry Sowie. Widok nie pasuje do obiegowej opinii o Wałbrzychu – mieście brudnym, szarym, z problemami.

– Jedną z największych tajemnic i legend Wałbrzycha jest likwidacja przemysłu węglowego. Mówiono, że złoża są na wyczerpaniu, że węgiel jest niskiej jakości, a koszty wydobycia zbyt wysokie – wspomina Michalik. – A węgiel w Wałbrzychu i okolicach to w dużej mierze antracyt, jeden z najlepszych. Gdy zamykano kopalnie, akurat kończono wielką inwestycję górniczą: szyb Kopernik. Faktycznie było to połączenie trzech kopalni w jedną. Szyb miał usprawnić wydobycie, zmniejszyć koszty i zwiększyć bezpieczeństwo. Kosztował kolosalne pieniądze, dziś już nawet boję się spekulować, jak duże. To była tak naprawdę pierwsza inwestycja na taką skalę, bo wcześniej ograniczano się właściwie tylko do eksploatowania tego, co zostawili po sobie Niemcy.

Do Wałbrzycha przylgnęła więc opinia miasta zaniedbanego, o ogromnym bezrobociu, które na czołówki gazet trafiało nie z powodu legend, tylko biedaszybów. – Problemy narastały w miarę kurczenia się rynku pracy. Przełom wieków to był moment krytyczny. Biedaszyby rzeczywiście w Wałbrzychu funkcjonowały. I to na polu oddalonym o 500 metrów od centrum miasta – tłumaczy Radczak. – Osoby wydobywające w nich węgiel należy podzielić na trzy grupy. Pierwsza: bezrobotni z kręgu wykluczenia. Szli zarobić kilka groszy na wino. Druga: osoby, które kopały regularnie, sprzedawały węgiel hurtownikom przyjeżdżającym z całej Polski samochodami. To było ich źródło utrzymania, i to niezłego. Trzecia grupa to emeryci, którzy przychodzili dorabiać. Pierwszą osobą, która zginęła w biedaszybie, był starszy pan, który chciał zarobić na opony zimowe do samochodu.
W pewnym momencie mówiło się, że biedaszybami zarządza mafia. – Przede wszystkim należy jednak zwrócić uwagę, że węgiel wydobywało w nich 3,5 tys. ludzi. To cała armia. Tylu górników mają regularne kopalnie. Co świadczy tylko o jednym: węgiel wciąż w Wałbrzychu jest – mówi inny lokalny dziennikarz Jacek Zych.

– Od jakiegoś czasu miasto się jednak w niesamowitym tempie podnosi. Przez pięć lat wykonano ogrom pracy. Prezydent Roman Szełemej został wybrany na kolejną kadencję, dostał 82 proc. głosów. A lepszej promocji dla miast i regionu niż „złoty pociąg" nie można było sobie wyobrazić.

Zamek Książ i Stara Kopalnia – dwie najważniejsze atrakcje turystyczne miasta – przeżywają oblężenie. Zagraniczni dziennikarze, którzy nie mogą przecież codziennie podawać informacji o tym, że pociąg wciąż jest pod ziemią, zrobili już materiały o zamku Książ, rodzinie Hochbergów i księżnej Daisy, której jeden syn walczył w armii angielskiej, a drugi polskiej. Pociąg wciąż stoi zasypany na 65. kilometrze. Wszyscy w Wałbrzychu to wiedzą od dawna. W końcu jednak dowiedział się o tym także świat”.


wtorek, 28 marca 2017

Od "Wschodu" do "Zachodu"

mój podróżny bagaż


 „Zawsze chciałem jeździć i podróżować. Dlaczego podróż musi być daleka? Dlaczego do Kazachstanu albo Mongolii musisz jechać, by być w podróży? Podróż się zaczyna, jak z domu wychodzisz. Pamiętasz to uczucie, jak pierwszy raz z ogrodu za furtkę wyszedłeś? Przeżycie niebywałe! Masz dwa-trzy latka i oto wyszedłeś. Dom jest z tyłu, a przed tobą jest świat gigantyczny. I tak krok za krokiem idziesz. Dziesięć metrów, odwracasz się – dom jeszcze jest, jeszcze go widać… To jest wielka podróż tak naprawdę”  - tak pisze o podróżowaniu Andrzej Stasiak, prozaik, eseista z Beskidu Niskiego, autor kilkunastu książek.

Mam właśnie w ręce głośną jego książkę p.t. „Wschód”, niezwykły zapis podróży do Rosji, Chin i Mongolii. Czytam i ulegam melancholii, czuję nieprzemożoną siłę zafascynowania obrazami malowanymi słowem w niezwykle osobistej i przejmującej opowieści. Jakiż ten świat jest nie do opisania, niezmiernie bogaty, niepojęty, nieznany. W dalekiej i długiej podróży Andrzej Stasiak analizuje rozległość i nieograniczoność tego świata, a dzięki czujnej uwadze i spostrzegawczości wyłaniają się przed czytelnikiem  niepospolitości życia powszedniego napotkanych po drodze ludzi i zdarzeń. To co stanowi szczególnie cenną zaletę jego książki, to oryginalność odautorskich komentarzy. Wiele z nich budzi podziw i zaskakuje inteligencją, dowcipem i odwagą.

Nie, nie będę opowiadał o wschodnich doznaniach pisarza, zwłaszcza z przejazdu bezdrożami  syberyjskich przestworzy wielkiej Rosji. Tego się nie da opowiedzieć. Zbyt dużo jest w tej książce osobistych spostrzeżeń i przemyśleń autora. Fascynującym jest błysk nieznanego świata, który co rusz wzbudza zainteresowanie i zdumienie.  

Zachęcam jak najgorliwiej by choć na parę godzin sprzeniewierzyć się epidemii telewizyjnego okienka, zwłaszcza darować sobie kontakt z TVPiS, a także idiotyczne reklamy i panele naszych „z Bożej łaski” polityków.

 Dla zachęty przytoczę fragment z książki „Wschód” Andrzeja Stasiaka, by pokazać, że podróż może dostarczać zupełnie nowych estetycznych wrażeń i jak się okazuje jest ona immanentnym, pozazmysłowym libido każdego człowieka.

A oto subtelny obrazek z jego początkowej podróży samochodem po kraju:

„Wjechałem w to Podkarpacie i od razu zaczął się lód. Czterdzieści na godzinę i naprawdę nie dało się więcej. Ci, co próbowali, stali teraz z nosami w rowach i czekali na traktor. Wyprzedziła mnie straż pożarna na sygnale. Patrzyłem za nimi z podziwem. Była może ósma.

Szary, poranny lud stał na przystankach. Faceci palili. Miałem zamknięte okna, ale czułem ten zapach w zimnym, szklistym powietrzu poranka. Tak było po ósmej, bo w Radiu Maryja leciały godzinki. Ilekroć rano jadę gdzieś poprzez kraj, to słucham i śpiewam na cały głos:



Zacznijcie wargi nasze chwalić pannę świętą,

Zacznijcie opowiadać cześć jej niepojętą,

Przybądź nam Miłościwa Pani ku pomocy,

A wyrwij nas z potężnych nieprzyjaciół mocy…



Śpiewam, by przywołać pamięć swoich babek i dziadków. Tak robiłem i teraz, na tej gołoledzi. Przypomniałem sobie ich twarze. Były podobne do tych na przystankach. Ich domy były podobne do tych przy drodze. Ale zapamiętałem z dzieciństwa tę dziwną przemianę, gdy o poranku z ust dziadków zaczynały płynąć słowa pieśni. Zazwyczaj mówili ludową prozą, a raptem, nieoczekiwanie spływał na nich dar poezji:



Tyś krzak Mojżeszów boskim ogniem gorejąca,

Tyś różdżka Aronowa śliczny kwiat rodząca,

Bramo rajska zamknięta, różo Gedeona,

Tyś niezwyciężonego plaster miodu Samsona.



Dlatego gdy jadę przez kraj, rano, daleko od domu, zawsze tego słucham. Wyobrażam sobie swoich dziadków kiedyś i tych wszystkich ludzi o szarej godzinie poranka, teraz w domach, które mijam, wsłuchanych w pieśń, która zdaje się nie mieć końca…

Wyobrażam sobie, jak siedzą przy swoich radiach i kołyszą się lekko w tył, w przód, a ich usta bezwiednie podążają za modlitwą. W tył i w przód. W głąb  czasu, poza jego wyobrażalne granice nad Jeziora Gorzkie, nad Morze Trzcin, na pustynię Szur, na pustynię Sin, w cień Horebu i dalej aż na górę Niebo, z której otwierał się widok na Kanaan. W tył i w przód, szepcąc, powtarzając, śpiewając o Mojżeszu, Aronie, Gedeonie w połowie listopada minionego roku w Woli Rzeczyckiej, w Musikowie, Bąkowie, Chłopskiej Woli i w Podborku, Śpiewałem razem z nimi. W Stalowej Woli skończyła się gołoledź”.

Uchyliłem rąbka tajemnicy dla tych co nie mieli jak dotąd okazji rozkoszować się stylem pisarskim Andrzeja Stasiuka. Ale pierwsze strony jego opowieści to dopiero preludium, zapowiedź mistrzowskiej narracji, która wciąga czytelnika jak narkotyk w miarę podróży po Dalekim Wschodzie, Mongolii i przytłaczającym molochu – Chinach. Relacje z tych podróży są przeplatane wspomnieniami z krajowych wojaży na Podlasiu i Podkarpaciu, szczególnie atrakcyjnych, bo z kręgu nieznanego już ludziom młodym świata kołchozowego w PRL-u. Powieść Stasiuka to zręczny melanż refleksyjno-reporterski. Pokazuje jak pod wpływem frapujących doświadczeń z dalekiej podróży powraca pamięć o tym co miało miejsce wcześniej i stało się impulsem do poznania tego  egzotycznego dla nas dalekiego świata.

Dla Stasiuka fascynującym stał się Wschód skąd wyszły oddziały Czyngis – chana, a dziś świecą piekielnym blaskiem potęgi imperialne Rosji i Chin. I trudno się dziwić fascynacji pisarza wywodzącego się z obszarów wschodnich, gdzie promieniowanie azjatyckich kultur jest intensywniejsze niż na zachodzie Polski.

Dla nas Dolnoślązaków przede wszystkim liczy się Zachód. A ponieważ każdy z nas jest podróżnym, to w swych planach stawiamy na naszych zachodnich sąsiadów – Niemcy, Francję, Anglię, no i spełnienie wszystkich marzeń – Stany Zjednoczone.

A ja przy tej okazji chciałbym przełamać ten stereotyp i przynajmniej zachęcić moich wiernych Czytelników do lepszego poznania najbliższego sąsiada – Czechy. To zaskakujące jak mało o nim wiemy. Trudno nam się pogodzić z tym, że od Czechów możemy się wiele nauczyć, że są do przodu pod wieloma względami w gospodarce i kulturze, a przede wszystkim w turystyce.

Nie mówię o tym, że to przecież tuż „za miedzą”, że można tam dojść pieszo, a z dojazdem to już nie ma żadnego problemu. Czesi są bardzo gościnni i przyjaźnie nastawieni do Polaków. Miałem okazję wielokrotnie się o tym przekonać. Wyjazdy turystyczne dostarczają najlepszych wrażeń, bo Czechy są otwarte na turystów. 

Skoro, jak to dostrzegł Andrzej Stasiuk, każdy z nas jest podróżnym, wykorzystajmy ten potencjał. Wcale nie musi to być podróż daleka, a Czechy mogą zauroczyć każdego. Ale to już jest osobny temat.

Fot. Zbigniew Dawidowicz

niedziela, 26 marca 2017

W tył zwrot !


Batiuszka Antoni - symbol "dobrej zmiany"


O polskim sarmatyzmie napisano już wiele. Trzeba wracać do tego tematu, bo jest taka potrzeba, zwłaszcza w takim momencie, kiedy sejm zdominowany przez „przewodnią siłę narodu” o złudnej nazwie Prawo i Sprawiedliwość podejmuje kroki, które stanowią lustrzane odbicie czasów sarmackiej Rzeczpospolitej.

„Święty Jan Ewangelista mawiał: „Dziateczki, kochajcie jedni drugich”” - a ja wam to mówię, a raczej wymówię, że tak nie robicie. „Kochamy Ojczyznę” - mówicie, a między sobą w ciągłych swarach! Piękna to miłość, ojczyzny ziemię kochać, a z jej mieszkańcami się wadzić?

(Z kazania księdza Marka 4 listopada 1769 roku  w kościele Ojców Bernardynów w Kalwarii z udziałem całej świty ówczesnych możnowładców wspierających konfederację barską ).

To tylko jeden z interesujących wątków z historycznej książki „Pamiątki Soplicy”. Znajdziemy w niej 25 opowiadań znakomitego gawędziarza Seweryna Soplicy, cześnika parnawskiego, które zebrał i opracował do druku nieco później żyjący cioteczny wnuk po mieczu Radziwiłła Panie Kochanku, po kądzieli Tadeusza Rejtana  -  Henryk Rzewuski.

Podobnie jak w słynnych „Pamiętnikach” Jana Chryzostoma Paska mamy w tej książce z życia wzięty, realistyczny i wymowny obraz ówczesnej szlachty polskiej, przenikniętej do szpiku kości sarmackim duchem sobiepaństwa i prywaty. Do czego to doprowadziło wszyscy wiemy z lekcji historii. Ale o upadek olbrzymiej Rzeczpospolitej od morza Czarnego do Bałtyckiego skłonni jesteśmy winić  wszystkich innych, najczęściej naszych zaborców – Rosję, Prusy i Austrię, byle tylko nie siebie samych. Dokładne prześledzenie losów Polski od konfederacji barskiej do targowickiej może przyprawić o ból głowy i żołądka. Aż dziw bierze, że nikt temu co się działo na skutek wewnętrznej, ustawicznej, destrukcyjnej wojny o władzę nie potrafił postawić tamy.

A był to świat w każdym calu stanowy. Rządził nim egoizm warstw posiadających, które na swój użytek wykształciły prawa i obyczaje, normy moralne i reguły życia codziennego im właśnie służące. Liczyli się tylko „ dobrze urodzeni”, osoby herbowej kasty, „błękitnej krwi”, reszta to masa poddanych, wprawdzie już nie niewolnicy, ale wasale całkowicie zależni od swych mocodawców.

Skąd my to dzisiaj znamy? Czy w obserwacji współczesnej sceny politycznej nie widzimy z tamtym światem wyraźnych paranteli?

Rzetelny dziedzic nie obciążał nadmiernie poddanych. Ktoś musiał przecież mieć siły i motywację by pracować na dobrobyt powiatowych urzędników i bajeczne fortuny posłów i senatorów.
W ograniczonym do „urodzonych” świecie panowała pozorna równość. Mówi się o niej nieustannie, powtarza do znudzenia, zachłystuje się nią szlachecka „gołota”.  „Szlachcić na zagrodzie równy wojewodzie”. Nobilitacja tej równości (dziś byśmy dodali do tego  - wolności i  demokracji” ) przynosiła namacalne korzyści, pozwalała sterować masami wyborców pod dyktando własnych interesów.

Złudność ówczesnej równości szlacheckiej razi każdego myślącego obserwatora tak samo jak złudność naszej upartyjnionej demokracji. Dawniej pozwalała ona wyższemu stanowi czerpać korzyści i apanaże, dziś służy wąskiej grupie „arystokracji politycznej” rozgrywającej między sobą swe polityczne boje o władzę, a więc o płynące stąd zaszczyty i pieniądze.

Kariera Soplicy, który wspina się od zaścianka do zasobnej egzystencji na kilku tłustych folwarkach, jako żywo odzwierciedla kariery wielu naszych współczesnych polityków, usłużnych wobec liderów partyjnych. Rozpoczął Soplica od pokojowca Ogińskich, potem jako pełnomocnik sądowy i klient Radziwiłłów, był zawsze uległy i posłuszny, padający do nóg, ściskający za kolana swoich dobrodziejów i protektorów.

Seweryn Soplica, typowy sarmacki warchoł i gawędziarz jest klasycznym przedstawicielem mas szlacheckich ówczesnej Nowogródczyzny. Wszystko co o nim wiemy da się odnieść do środowiska, w którym żyje, które go ukształtowało i któremu pozostaje wierny. W przeciwieństwie do ówczesnych młodych romantyków, takich jak Zan, Mickiewicz, uważa on swój zastany i dobrze rozpoznany świat za wspaniały, nie widzi potrzeby „by ruszyć z posad bryłę świata”. Pomaga mu w tym ugruntowany światopogląd Polaka – katolika. Nic więc dziwnego, że był najgorętszym propagatorem  konfederacji barskiej. Nieskomplikowana mądrość życiowa zawarta w maksymie: „czyj się chleb je, tego bronić trzeba”, stanowiła  główną wskazówkę postępowania Sopliców wobec Radziwiłłów. I nie było to efektem cynizmu, czy wyrachowania. Gmin szlachecki, choć w teorii i we własnym mniemaniu  równy wojewodzie, w praktyce uważał magnata za istotę nieporównywalnie wyższą, szczerze go uwielbiał i równie szczerze ubierał w wyimaginowane cnoty.


Czy trzeba szukać ze świeczką  przykładów w naszym współczesnym świecie politycznym takiego płaskiego wazeliniarstwa. Tylko że dziś nie da się powiedzieć, że nie ma w tym cynizmu i wyrachowania.

Nasz współczesny ogół wyborców niewiele się różni od sarmackiego. Tak samo jest bezkrytyczny i naiwny, ulega zbyt łatwo propagandowym sztuczkom bilbordów, medialnym trikom i sloganom. Jako dobry Polak - katolik jest też ślepo posłuszny wskazaniom przewodników duchowych kościoła katolickiego.

Nie będę się rozwodził o ordynacji wyborczej, dokumencie perfidnie ułożonym przez naszych wybrańców, którzy okazali się na tyle inteligentni, by zbudować fundamenty do swojej nieusuwalności (aż do śmierci).

Najważniejszy obecnie w kraju poseł, Prezes partii rządzącej PiS, który od lat w sondażach opinii publicznej zajmuje czołowe miejsca polityka „cieszącego” się najmniejszym zaufaniem społecznym, ośmiela się publicznie nazwać „ludzkim panem”, a ci, którzy go nie popierają, to po prostu zdrajcy, albo też komuniści i złodzieje, słowem motłoch „drugiego sortu”. On panisko „pierwszego sortu” może mówić co mu się podoba i robić to co chce, bo jest „szarą eminencją” utożsamianą z I Sekretarzem PZPR, partii komunistycznej, którą potępia od lat, od której się odżegnuje. To jest w jego mniemaniu prawo i sprawiedliwość, to jest wolność i demokracja.

Z inicjatywy posłów PiS-u Sejm podjął pracę nad uchwałą zobowiązującą cały kraj do uczczenia rocznicy objawień fatimskich. Po co nam Polakom potrzebny cud fatimski skoro mamy u siebie święte miejsca kultu religijnego? A ponadto jest to domena Kościoła , a nie Sejmu, który konstytucyjnie winien być organem świeckim.

Dominikanin, Ojciec Paweł Gużyński, nie waha się określić tę  inicjatywę jako dewocyjny idiotyzm.
„Zaściankowość, przaśność, buraczaność jest naszą wadą w Kościele, społeczeństwie i polityce. Z braku ogłady próbujemy robić cnotę. Dlatego właśnie ktoś zaraz, mówiącemu te słowa, przyklei łatkę wroga Kościoła i zdrajcy ojczyzny. Trudno Polakom krytycznie spojrzeć na siebie - mówi ojciec Paweł Gużyński.  

Siedzę sobie przed telewizorem i jak kania dżdżu wyczekuję dobrej zmiany, przeglądam gazety, czytam komentarze, chłonę powiew nowego. I czuję jakbym znalazł się w PRL. Ten sam  styl wypowiedzi, pogardliwy sposób odnoszenia się do ludzi, traktowania poprzedników jak zdrajców, pozbawianie ludzi stanowisk, wyrzucanie na bruk, bezzasadne oskarżenia, deptanie ludzkiej godności. Ale równocześnie odżywają we mnie znane z historii obrazki dwudziestolecia międzywojennego. Najwyżsi przedstawiciele władzy z rękami złożonymi do Boga, na klęczkach przed hierarchami Kościoła, całujący ich po rękach i jak się okazuje nie szczędzących kasy państwowej na dalszy rozwój potężnej instytucji kościelnej.
Tak, to jest księżowski świat. Państwo PiS to państwo kościelne. Wypisz wymaluj. Osobliwy, ukryty przed obliczem wścibskich oczu świat stosunków wewnątrzkościelnych polskiego kleru. To oni tak się traktują, to u nich owa osobliwa hierarchia awansu, bezwzględna podległość przełożonym, zależność od ich łaskawości.
Tak więc lizusostwo z jednej strony, a z drugiej umiejętność korzystania z okazji, by milczeć, by się nie wychylić, stanowią fundament funkcjonowania obecnej władzy.
Świat karierowiczostwa a la PiS jest też imitacją pierwowzoru wziętego z życia sarmackiej Polski.
Okazuje się, że nic nowego, wszystko to, co było,  wszystko proste jak wojskowy rozkaz: W tył zwrot!
I to jest ta  PiS-owska „dobra zmiana”.
Nie próbuję rozwijać dalej tego tematu, blog internetowy nie jest najlepszym miejscem na  tego rodzaju dywagacje. Na temat Rzeczpospolitej szlacheckiej a także tej międzywojennej mamy obecnie mnóstwo interesujących książek. Zdumiewające jest to, że wciąż nie potrafimy z naszej historii wyciągać sensownych wniosków.

 P.S. W tym poście skorzystałem z książki wydanej w 1978 roku w Warszawie przez Bibliotekę Klasyki Polskiej i Obcej z  „Posłowiem” opracowanym przez Zofię Lwinównę.