Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

wtorek, 30 sierpnia 2016

Książka, która śni się po nocach


takie sobie spokojne miasteczko w otoczeniu górskim



Już dawno nie byłem tak wstrząśnięty po przeczytaniu książki. Zadaję sobie pytanie, dlaczego tak mocno reaguję na powieściowe losy wydawałoby się fikcyjnych osób i zdarzeń ?

Przypominam sobie burzliwe emocje moich młodych lat po zetknięciu się wielką literaturą polską, a potem światową. Wtedy równie mocno jak dziś przy czytaniu powieści o których powiem za chwilę, przeżywałem z przejęciem perypetie ich bohaterów. A potem śniły mi się po nocach.  Z upływem czasu stałem się bardziej odporny uczuciowo i wybredny, choć wciąż odkrywam takie, które zwalają z nóg.

Tak też się stało z książką, która jeszcze nią nie jest, bo czytam ją w maszynopisie, a w całym tego słowa znaczeniu stanie się po wydrukowaniu i po dokonaniu jej „chrztu”. Ta uroczystość, o czym miałem okazję już napisać będzie miała miejsce 9 października Anno Domini 2016 roku. A stanie się to w sanktuarium naszej miejskiej kultury, zwanej, by było poważnie – Centrum Kultury, Miejska Biblioteka Publiczna w Głuszycy.
Oczywiście, chodzi o książkę wrocławskiej powieściopisarki Jolanty Marii Kalety, a jej tytuł „Riese”.Tam gdzie śmierć ma sowie oczy”.

Próbuję więc wyjaśnić sobie, skąd takie emocje związane z opowieścią, że zakłóca ona mój zazwyczaj spokojny sen.

Jest rzeczą zupełnie zrozumiałą, że o szczególnym zainteresowaniu tą książką decydują względy osobiste. Akcja powieści rozgrywa się w moim mieście – Głuszycy, a jej treść związana jest ściśle z tematem, który obok promocji turystycznej ziemi wałbrzyskiej stał się dodatkową moją pasją na emeryturze. Zagadkowa poniemiecka inwestycja militarna znana jako kompleks „Riese” czyli „Olbrzym” w naszym górskim masywie Włodarza, części tajemniczych Gór Sowich, stała się moją obsesją, gdy znalazłem się w przepastnych podziemiach Osówki już jako burmistrz Głuszycy, podejmując w 1995 roku karkołomną decyzję zagospodarowania turystycznego tej niebywałej atrakcji. Rok wcześniej udało się to zrobić Józefowi Piksie, wójtowi  Walimia w Rzeczce pod góra Ostrą. Był on potem moim zastępcą i głównym inspiratorem tego przedsięwzięcia. O tym wszystkim pisałem w książkach „Niezwykłości Osówki” i dwóch częściach „Głuszyckich kontemplacji”.

W autorce książki, pani Jolancie, znalazłem pokrewną duszę. Podobnie jak ja uległa fascynacji zagadką „podziemnego miasta”, ale Ona potrafi to oddać po mistrzowsku, wplatając w historię wydumane lecz bliskie autentycznym losy ludzkie. „Riese”. Tam gdzie śmierć ma sowie oczy” to druga książka, której akcja jest związana z  powojennymi dziejami Głuszycy, Jedliny-Zdroju i Walimia. Wcześniej ukazała się równie dramatyczna i budząca podobne emocje powieść „W cieniu Olbrzyma”.



Ale nie tylko względy osobiste spowodowały, że czytałem te książki z wypiekami na twarzy. Zupełnie inaczej odbiera się treści  z podręczników historii lub naukowych rozpraw, nawet wtedy gdy dotyczą one tragicznych losów ludzkich w czasach wojny lub na skutek prześladowań politycznych, a całkiem inaczej, jeśli dzieje się to z bohaterami książki, których zdołaliśmy polubić i docenić,  skutkiem czego stali się nam bliscy.

Akcja książki „Riese. Tam gdzie śmierć ma sowie oczy” rozgrywa się w czasie, który jak to nazwała autorka w tytule jednego z rozdziałów, tylko z nazwy był pokojem. Pierwsze lata powojenne na „dzikim zachodzie”, w tym wypadku na ziemi wałbrzyskiej, to jak się okazuje czas niezwykle ponury, zagmatwany  i przerażający.  Z chwilą przejęcia władzy przez żołnierzy sowieckich, a w kilka miesięcy potem delegatów polskich, zapanował tu chaos i rozprzężenie. Trudno było zaprowadzić ład i porządek, zwłaszcza że ziemie te zaludniły się przybyszami z różnych stron, różnej narodowości i mającymi różne interesy, najczęściej takie, by jak najszybciej się wzbogacić drogą zawłaszczenia dóbr pozostawionych przez  byłych niemieckich gospodarzy. Znaleźli się tu agenci Wehrwolfu, tajnej niemieckiej organizacji zbrojnej, której celem było ukrycie i zabezpieczenie dokumentów zbrodniczej działalności hitlerowców, ale także nie lepsi od gestapo i esesmanów zwyrodnialcy sowieckiego NKWD i polskiego SB.

Poznajemy w książce tragiczne losy wielu osób, które zostały wprzęgnięte w wojenno-polityczne rozgrywki toczącej się, morderczej walki o władzę
.
Książka nie jest łatwa w odbiorze, nie da się jej przeczytać „po łebkach”. Łatwo zgubić się w meandrach zagmatwanych, pełnych zagadkowości losach głównych bohaterów. Z rozdziału na rozdział rośnie napięcie i emocje, dość często poruszające do granic wytrzymałości, gdy czytamy o torturowaniu niewinnych osób przez „organa bezpieczeństwa”.

Autorka książki jest mistrzynią dialogów. Jest ich niezliczona ilość, bo książka liczy sobie ponad 300 stron i z nich poznajemy najlepiej realia codziennego życia społecznego w  trudnym okresie powojennym, a także w czasach współczesnych.

Mam okazję podziwiać znakomitość pióra powieściopisarki, zwłaszcza w tej najnowszej książce o Riese. Widać jej dojrzałość artystyczną, ale trudno się dziwić, skoro jest to już dziesiąta, napisana przez nią książka. Żeby jednak nie być gołosłowym przytoczę dwa fragmenty opisowe, którymi co rusz okrasza autorka tok relacjonowanych wydarzeń. Obydwa z rozdziału „Wunderwaffe”, w którym dwaj bohaterowie książki udają się na nocną eskapadę do zamku Książ, by poznać tajemnicze podziemia zamkowe, gdzie miały być prowadzone pod koniec wojny przez niemieckich wojskowych eksperymenty z najnowocześniejszą bronią:

„Gdy pozostawili w tyle dzieciarnię, ich oczom ukazał się widoczny z daleka, stojący na wzgórzu potężny zamek, którego wysoka wieża niewyraźnie odcinała się na tle ciemniejącego z minuty na minutę nieba.  Swoim wyglądem mógł budzić grozę, a kto znał jego dzieje, tym bardziej się bał, choć jego początki zapowiadały się zgoła niewinnie. Sięgały końca XIII wieku, kiedy to Bolko Surowy, jeden z Piastów świdnickich, zamek pobudował. Jego historia toczyła się w rytmie wydarzeń dotyczących całego Dolnego Śląska, co skutkowało przechodzeniem z rąk do rąk. Dopiero w 1509 roku stał się własnością rodu Hochbergów i trwał przy nich do czasu konfiskaty przez nazistów w 1941 roku. Był to odwet na książęcej rodzinie za udział w wojnie po stronie aliantów synów ostatniej pani na zamku, księżnej Daisy. W 1943 roku w Książu zagnieździła się Organizacja Todt, włączając go w skald projektu budowlano-górniczego, realizowanego w Górach Sowich.”

„Pośród zapadających ciemności weszli na drogę wiodącą pod górę, wprost do zamku. Noc zapowiadała się jasna, księżycowa i mroźna. Śnieg skrzypiał pod ich butami i zerwał się wiatr. Gnał po granatowym, rozgwieżdżonym niebie kłęby czarnych chmur, świszczał pomiędzy ogołoconymi z liści drzewami, naginał do ziemi długie gałęzie świerków, strącając długie płaty białego puchu. Gdy z daleka, na tle nieba, ujrzeli zarysy budynków oficyny, Morel skręcił wprost do lasu otaczającego zamkowe wzgórze. Leżący wokoło śnieg swoją bielą rozjaśniał mrok, a przedzierający się raz po raz spoza chmur księżyc służył za latarnię”.

Niestety, nocny wypad pozwalający odkryć tajemnice labiryntów podziemnych sztolni, kończy się tragicznie śmiercią jednego ze zwiadowców, zastrzelonego przez sowieckich wartowników, którzy mieli przez jakiś czas po wojnie  swoją siedzibę w zamku.

A oto jeszcze jeden przykład artystycznego talentu pisarki, dzięki czemu nie jest to sucha, sztampowa relacja wydarzeń, ale piękna, wzruszająca opowieść. Tym razem z rozdziału „Świadek” pod koniec książki, a związany z osobą jej głównej bohaterki:

„Dochodziła północ, gdy Laura nie mogąc usnąć w nowym miejscu, zarzuciła kurtkę na piżamę i wyszła na balkon. Od strony łąk niósł się zapach skoszonej trawy. Niebo, jak na początek września przystało, skrzyło się gwiazdami. Nagle jakiś meteoryt, ku uciesze Laury, spadł z nieboskłonu, znacząc jasną smugą swoją ostatnią drogę. Wokoło panowała błoga cisza, zakłócona jedynie przez cykające w szuwarach pobliskich stawów świerszcze. Do ich cichutkiego cych, cych, cych dołączał od czasu do czasu skrzekliwy rechot żaby kumkającej spóźnione zaproszenia miłosne. Na bezchmurnym niebie, nisko nad ziemią, jakby miała zamiar wpaść w ramiona świerków i buków, wisiała czerwona tarcza księżyca. W jego blasku, na tle granatowego nieba, rysowały się czernią łańcuchy Gór Sowich. Chyba odgadując myśli Laury, z szumem skrzydeł, poderwał się do lotu ogromny puchacz, oznajmiając głośno, charakterystycznym dla siebie dźwiękiem u-chu, u-chu, u-chu, że właśnie wyruszył na polowanie…”

To są klejnociki książki, która w gruncie rzeczy jest wiernym, choć osobistym odczuciem historii przez powieściopisarkę. Widać wyraźnie na każdej stronie jak wiele trzeba było poznać różnego rodzaju źródeł i dokumentów, opracowań naukowych i popularno-naukowych, artykułów prasowych i filmów, a także odbyć wycieczek by z autopsji i wnikliwych obserwacji wypracować w swej wyobraźni w miarę autentyczny obraz tego, co mogło się dziać w tych smutnych i tragicznych czasach rodzenia się naszej, polskiej rzeczywistości na ziemiach zachodnich.

Nie piszę już nic więcej, bo tej książki nie da się opisać kilkoma okrągłymi zdaniami. Trzeba i to koniecznie ją zdobyć i przeczytać, po to byśmy wiedzieli, że żyjemy na ziemi, która po raz kolejny w swej historii, tym razem tuż po wojnie, była zroszona krwią, bardzo często zupełnie przypadkowych i niewinnych ludzi.

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Olga Tokarczuk - naszą dumą i zaszczytem



kwiaty dla Olgi



Trzy dni słonecznej pogody, upragnione lato, w domu trudno usiedzieć, a na spacerze jeszcze gorzej. U nas w górach mamy ten komfort, że wieczorem robi się chłodno. Można ochłonąć po upalnym dniu. Siadam więc z ulgą  przy monitorze i piszę kolejnego posta, ryzykując czy ktoś go przeczyta w te upalne dni. Ale ten post jest szczególnie ważny, bo dotyczy wydarzenia, które zapisze się w historii miasta Wałbrzycha złotymi głoskami.

Motto:
O Oldze Tokarczuk na melodię „Karuzeli z madonnami” Ewy Demarczyk:

Słuchajcie madonny, madonny,
kreatorki ludzkich marzeń dozgonnych,
ludzie prości ciągle żyją nad ziemią
tam uroki i fantazje ich drzemią,
wszystkie barwnie malowane
w przepstrokate pąki
od spichlerza
od sadu
od łąki

Słuchajcie madonny, madonny,
jej głos czysty niczym klejnot koronny,
póki śpiewa pieśni dzienne i nocne,
czuje dźwięki krystaliczne i mocne,
każda nuta wypełniona blaskami zenitu
od południa
od zmierzchu
od świtu…”

Słuchajcie madonny, madonny,
w jej olszynce zalśnił klejnot koronny,
tak jak pierwszy promyczek nad Pietnem
wnet ozłocił to miejsce sławetne
teraz tłumy tu szukają od nocy do świtu
zapomnienia,
wytchnienia,
zachwytu …

(Stanisław Michalik, Wałbrzyska Szopka Wielkanocna, Tygodnik Wałbrzyski, nr 16 z 2000 r.)


Wiadomość o przyznaniu Oldze Tokarczuk tytułu Zasłużony dla Miasta Wałbrzycha podnosi na duchu. Świadczy, że władze miejskie potrafią docenić osiągnięcia swoich byłych mieszkańców na polu kultury. Olga Tokarczuk na taki honor zasługuje ze wszech miar. To powieściopisarka o skali krajowej, nasza chluba, powód do dumy i szacunku, a jej imię dodawać będzie splendoru Wałbrzychowi po wsze czasy. Dobrze, że znakomita powieściopisarka zgodziła się przyjąć ten tytuł i zagościła podobnie jak wielu innych zacnych gości na uroczystych obradach Rady Miejskiej. Dotąd szczyciliśmy się Marianem Jachimowiczem, teraz mamy Olgę Tokarczuk, a także Joannę Bator. To nie przesada, jeśli powiem, że niewiele jest w kraju miast zbliżonych wielkością do Wałbrzycha, które mogą się chlubić takimi osobistościami. O protestach garstki PiS-owskich ignorantów spośród radnych nie będę pisał, bo szkoda słów.

O tym zaszczytnym dla Wałbrzycha wydarzeniu czytam w facebooku:


- Jestem tym wyróżnieniem naprawdę poruszona. Nie jest dla mnie nagrodą i aplauzem za to co zrobiłam, ale zobowiązuje mnie wobec Wałbrzycha i jego mieszkańców – mówi Olga Tokarczuk. – Pierwszy raz widziałam Wałbrzych na początku lat 80. z okien pociągu. Miałam wówczas 20 lat, byłam punkiem i jechałam na festiwal do Lubania. Wałbrzych mnie zachwycił, bo przypominał Liverpool lub Manchester. Z jednej strony osiedla domków jednorodzinnych, a z drugiej kopalnie i zakłady przemysłowe. Po skończeniu studiów w Warszawie zakochałam się w facecie z Wałbrzycha i tak tutaj trafiłam. Na mieszkanie we Wrocławiu nie było nas wówczas stać, więc zamieszkaliśmy w dużym mieszkaniu babci mojego męża na wałbrzyskiej Piaskowej Górze.
 

Olga Tokarczuk wspomina, że nim zaczęła pisać książki, pracowała jako młodziutka psycholożka w wałbrzyskiej poradni zdrowia psychicznego. Ma dużą satysfakcję z tego, że w tamtym czasie zakładała pierwsze w Wałbrzychu kluby AA skupiające anonimowych alkoholików, którym pomagała wyrwać się ze szponów nałogu. W Wałbrzychu Olga Tokarczuk urodziła również syna, który jest już dorosłym człowiekiem po studiach. Po zakończeniu pracy w poradni zdrowia psychicznego, zaczęła pracować z mężem Wojewódzkim Ośrodku Metodycznym, gdzie szkolili nauczycieli.
 

– To właśnie wtedy zaczęłam pisać książki i uznałam, że to jest to czym chcę się zajmować – wyjaśnia Olga Tokarczuk. – Później kupiliśmy z mężem dom do remontu koło Nowej Rudy i przez pewien czas krążyliśmy pomiędzy nim i Wałbrzychem. Mieszkając tu na przełomie lat 80. i 90. byłam świadkiem zmian, które zachodziły w mieście po likwidacji górnictwa. To właśnie Wałbrzych wzbudził we mnie wtedy rodzaj wrażliwości, której wcześniej nie miałam. Jestem szczególnie wrażliwa na krzywdę ludzką.

Swego czasu opisałem w blogu wydarzenie, którego nigdy nie zapomnę. Myślę, że to jest dobry moment, by powrócić do wspomnień, choć minęło już od tamtego czasu sporo lat i powtórzyć to, co wtedy napisałem.

To było bardzo intrygujące, najpierw sygnał mailowy od Sebastiana Linka, założyciela strony internetowej miłośników Głuszycy, potem telefon Grzegorza Czepila, prezesa Stowarzyszenia Przyjaciół Głuszycy: przyjeżdża do nas w połowie października 2007 roku Filip Springer z Poznania, dziennikarz pisma „Magazyn Turystyki Górskiej npm”, interesuje go Pietno z powieści Olgi Tokarczuk „Dom dzienny, dom nocny”, miejsce gdzie słońce kryje się jesienią za górami na całą zimę i można je ponownie zobaczyć dopiero na wiosnę, czy mogę mu pomóc w poszukiwaniach? 
Odpowiedziałem, że tak, bo znam Krajanów, miejsce zamieszkania pisarki, przejeżdżałem tamtędy wielokroć skracając drogę do Polanicy-Zdroju przez Włodowice, Ścinawkę, Wambierzyce i za każdym razem powracały w mej wyobraźni niczym w kalejdoskopie fascynujące obrazy życia bohaterów tej książki. Usiłowałem odnaleźć  „zaczarowany”, pełen melancholii dom, w którym spełnił się cud tworzenia, a w przechodzących kobietach doszukiwałem się chociażby perukarki Marty, zapracowanej, niezmordowanej półanalfabetki, zdumiewającej mądrością życiową. To właśnie ona była elementem natury, odprawiającej swój rytuał powtarzających się niezmiennie pór roku. Być może zapadała nawet w sen zimowy, by zbudzić się jak słońce w Pietnie dopiero na wiosnę.

A było to w parę lat po ukazaniu się w 1998 roku w wałbrzyskim wydawnictwie „Ruta” powieści, za którą Olga Tokarczuk otrzymała nagrodę literacką Nike od Czytelników.

Gość z Poznania miał się pojawić za kilka dni, miałem więc czas by przygotować mu niespodziewaną marszrutę. To fakt, że ukryty w głębokiej kotlinie u podnóża Wzgórz Włodzickich - Krajanów, ma swój niepowtarzalny urok i specyfikę, ale podobnych miejsc zatopionych w górach, gdzie słońce zimą się chowa, jest więcej, także w naszej gminie Głuszyca. Może uda się namówić go na krótki rekonesans do Łomnicy, Sierpnicy lub Rybnicy Małej.

Filip Springer zjawił się w uzgodnionym terminie jak na turystę przystało pieszo z ogromnym plecakiem. Obok odzieży, przyborów toaletowych i sprzętu fotograficznego miał ze sobą jak się okazuje książki Olgi Tokarczuk, wśród nich ostatnio wydaną powieść „Bieguni”. Czekaliśmy na niego z Grzegorzem i samochodem, by nie tracić czasu, więc nasz plan podróży spotkał się z jego akceptacją. I takim oto sposobem znaleźliśmy się w głuszyckim Pietnie, u Jerzego Marszała w górnej Łomnicy, na początku drogi prowadzącej do Ustronia, skąd po półgodzinnej wspinaczce można dotrzeć do przejścia granicznego z Czechami i nowo zbudowanej, czeskiej wieży widokowej na Szpiczaku.

To nie jest żaden przypadek, wybór tego miejsca. Już sam stylowy budynek w drewnie ozdobiony płaskorzeźbami może wzbudzić zainteresowanie przechodniów. Ale to co przy słonecznej pogodzie budzi zachwyt, powala z nóg, znajduje się obok budynku. To piękny ogród nad stawem i bystrym potokiem górskim, a w nim pod rozłożystymi kasztanami – otwarta pracownia rzeźbiarska, bo Jerzy Marszał rzeźbi w pniach i konarach drzew wizerunki ludzkie tu właśnie w plenerze i porozstawiał część swoich prac w różnych miejscach, gdzie się tylko dało. Wszystko jest bardzo naturalne, wtapia się i harmonizuje z przestrzenią przełomu górskiego, wąskiej i krętej kotlinki na dnie której z trudem starczyło miejsca na drogę, potok i kilka zabudowań. A poza tym jest to miejsce, o którym zapewne myślała powieściopisarka, Olga Tokarczuk, rysując obraz  tajemniczego Pietna.

Najwyższy jednak czas, aby oddać głos naszemu gościowi, bo jak łatwo się domyśleć, ukazał się niezwykle interesujący plon jego wyprawy reporterskiej w grudniowym numerze „NPM” pt. „Szukając Pietna”:

„Tu słońce najwcześniej pojawia się na drodze przed domem, około 16 lutego zagląda przez okno w kuchni i wtedy Jerzy Marszał, artysta rzeźbiarz, patrzy na te pierwsze promienie i nachodzi go wielka ochota na rzeźbienie. Potem świetlista plama pełznie przez ogród, z każdym dniem jest coraz dalej. W końcu przekracza strumyk i zabiera się za lód, który co roku skuwa niewielki stawek. Pod koniec lutego dociera do pracowni i dalej pnie się po stoku…

„Jeszcze będąc w wojsku wymarzył sobie pokój, w którym wszystkie ściany pokryte będą jego rzeźbami. Pracował w Bielsku, składał tam syrenki w Fabryce Samochodów Małolitrażowych. Miał książeczkę mieszkaniową, odkładał na nią każdy grosz, aby potem mieć swoje „M” w bloku w Nowej Rudzie, a może nawet w Wałbrzychu. A gdy już prawie uzbierał, pomyślał o Łomnicy i wiedział, że wróci do cienia.

- Bo ja kocham ten cień i życia sobie bez niego nie wyobrażam. To jest cały mój świat – zaciągnie się jeszcze raz papierosem, popatrzy w niebo i poklepie kolejnego drewnianego świątka po lipowym czole.”

Jerzy Marszał, głuszycki Wit Stwosz, jak go niektórzy nazywają, zasługuje na bliższe poznanie. W maleńkiej Łomnicy zaszył się w ustronnej głuszy wraz ze swoimi ludzikami i zgodnie z porzekadłem – „nikt nie jest prorokiem w swoim kraju”, znalazł jak dotąd wzięcie w Stanach Zjednoczonych, Niemczech, Holandii, odwiedzają go chętnie zagraniczni turyści i kupują za grosze jego rękodzieła. W samej Głuszycy poznał się na jego talencie tylko Andrzej Indrian i wykorzystał do ozdobienia drewnianymi ludzikami placu przy wejściu do fabrycznego biurowca. Centrum Kultury urządziło swego czasu wystawę jego rzeźb, bywa też zapraszany na coroczne Festiwale Pstrąga. Ludzie przychodzą, oglądają rzeźbione figurki, których Jerzy Marszał ma niezłą kolekcję i na tym się to zwykle kończy.

Filip Springer dotrzymał słowa. Obiecał, że napisze o Jerzym Marszale w swoim piśmie i tak się stało. Być może wybierze się jeszcze nie raz w te strony w poszukiwaniu tematów do swych reportaży, bo zarówno zetknięcie się z miejscem, twórczością i osobą Jerzego Marszała, jak i w dalszej kolejności z Walerianem Urbaniakiem i jego niezwykłym Pensjonatem w Rybnicy Małej, a wreszcie obejrzenie znakomitej kolekcji widokówek i fotografii Głuszycy Grzegorza Czepila, wywarły jak sam to stwierdza, duże wrażenie. Pisze o tym wszystkim w swoim artykule. Warto go przeczytać i znaleźć asumpt do refleksji w ślad za licznymi refleksjami autora.

Czytelników blogu być może  interesuje główny wątek artykułu, gdzie jest Pietno? Czy udało się dziennikarzowi poznańskiego „NPM” odnaleźć zagadkowe miejsce z powieści Olgi Tokarczuk. Zrobiłem wszystko co możliwe, by ułatwić to zadanie. Zawiozłem go do Krajanowa, tam niżej kościółka wskazałem miejsce, gdzie należałoby pójść, pytając miejscowych o dalszą drogę. Trzeba było się śpieszyć, bo już zmierzchało. Na szczęście nasz gość był w pełni przygotowany do noclegu w tutejszym gospodarstwie agroturystycznym. Mogłem pozostawić go samego. Jaki był skutek tej niezwykłej peregrynacji?

Oddaję głos ponownie Filipowi Springerowi:

„Tuż za kościołem trzeba odbić w prawo z głównej drogi. Szosa pobiegnie pod górę, między szpalerami drzew, a my zostaniemy na rozstaju. Szutrową drogą możemy zejść łagodnie w dół, z lewej popluska zarośnięty pnączami potok. Wyżej na szczytach Wzgórz Włodzickich będzie widać rude drzewa o zmierzchu zahaczane o ostatnie promienie słońca. Trzeba mocno zadzierać głowę do góry, żeby to zobaczyć. Samego słońca próżno jednak szukać na niebie. W dolinie od dawna będzie panował cień. Można iść tak drogą, szukać pomrowików w trawie i ślizgać się w rudym błocie. Wystarczy przejść „niezwykły kamienny, łukowaty mostek” i już będzie się w Pietnie… Gdzieś tu jest też dom Olgi Tokarczuk… Dzwonię do Olgi,

- Mówiła pani, że Pietna nie ma, żeby go nie szukać?

- Znalazł Pan? Prawda, że tam pięknie.”

Zachęcam z gorącym sercem wybierzcie się na wycieczkę do Krajanowa. Ale wcześniej koniecznie przeczytajcie Olgi Tokarczuk „Dom dzienny, dom nocny”, poszukajcie śladów tej wybitnej pisarki, to będzie wspomnienie na całe życie.

niedziela, 28 sierpnia 2016

O godności posłów



ostatnie błyski nadziei



Na początek oddam głos Natanowi Tenenbaumowi, związanemu z Głuszycą poecie i bardowi „Solidarności”. W Sztokholmie, gdzie wyemigrował w latach 80-tych, napisał on w 1990 roku, w wierszu „Impresja polska na motywach Ernesta Brylla”, co następuje:

„Stare dęby jesienne pożarem się złocą,
znów mi kurant kolejną dekadę wydzwania
i powracają do mnie jak zawsze pytania.
Zanim ogarnie wszystko zmierzch brzemienny nocą
Siebie pytam, bo kogóż, gdy dzień gaśnie w blaskach:
Czemu smutny Pan Jezus na świętych obrazkach?
Polska – czy to choroba, przekleństwo, czy łaska?

Dlaczego się nie lubią dawni przyjaciele?
Czy wolności za mało ludziom?  Czy za wiele?
Kto nam znów myśli mąci i słowa koślawi?
Czemu krzyżyk na piersi, a w piersi nienawiść?

Czy kadzidło człowieka do Boga przybliża?
Czy starczy w Polsce Żydów, by rozpiąć na krzyżach?
Jak mam nazwać tę otchłań, niżej dna rozpaczy?
Czy w godzinie ostatniej człek Bogu przebaczy?
Kiedy przyjdzie ta chwila?... I co będzie później?
Czemu wątpię, miast wierzyć? … I dlaczego bluźnię ?

Przypomniałem sobie ten wiersz obserwując zdarzenie, które miało miejsce swego czasu na naszej sali sejmowej w dzień po kijowskiej masakrze na Majdanie. Apel premiera D. Tuska o jedność polityczną i zgodę na zastosowanie sankcji wobec rządu Wiktora Janukowicza został przyjęty zarówno przez koalicję jak i opozycję, a prezes PiS-u, Jarosław Kaczyński wraz z innymi posłami opozycji bił Tuskowi brawo. To samo zrobił Tusk po deklaracji poparcia wypowiedzianej przez Kaczyńskiego.

To było wydarzenie bez precedensu. Myślę, że dla większości Polaków, tak samo jak dla mnie wydawało się rzeczą niewiarygodną. Dwaj najwięksi na naszej scenie antagoniści biją sobie brawo. Czy nie mogło by być tak częściej. Czy taka zgoda jest możliwa tylko i wyłącznie w sytuacji wyjątkowej? Okazało się, że ten wyjątek, jaki miał miejsce w Sejmie był niestety tylko ewenementem.


Nie będę więcej rozwijał tego wątku. Sprawa jest prosta jak drut. Zwykłych obywateli tego kraju, którzy mają dość tej beznadziejnej wojny medialnej jest coraz to więcej.  Wieczne bitwy na słowa, wulgarne kłótnie, gesty i okrzyki, a w rezultacie brak zgody i wzajemnego poszanowania posłów w parlamencie przynoszą Polsce dużo więcej szkody niż pożytku, bo pogłębiają tylko wewnętrzne podziały polityczne. Nie ma to nic wspólnego z  zasadami etyki i religii Kompromituje zarówno władzę państwową jak i nasz kraj w oczach świata.

Niestety, mam tę świadomość, że moje lamenty to przysłowiowe walenie grochem o ścianę. Ile już podobnych słów padło z ust wybitnych, nieprzeciętnych ludzi przy różnych okazjach. Jesteśmy zainfekowani niepojętą dla normalnego człowieka zarazą, nosi ona nazwę – partyjność posłów. Oznacza ona, że po wyborach poseł staje się zakładnikiem swego klubu partyjnego i nie ma prawa głosować tak jak mu nakazuje sumienie, wolna wola, uczciwość wobec samego siebie, a często też wobec wyborców. W obronie władzy, a tym samym ogromnych profitów, jakie ona przynosi nasi wybrańcy są zdolni do każdej podłości w słowach, gestach i czynach. Nie chcę rozwijać tego wątku. Jest on powtarzany  jak mantra przy okazji każdych wyborów. Czy na tę epidemię współczesnej demokracji nie ma lekarstwa, czy rzeczywiście nie ma ratunku?

Okazuje się, że są podejmowane kroki w samym Sejmie, by nasz najwyższy organ władzy ucywilizować. Czytam o tym w wywiadzie, który znalazłem na stronie internetowej gazety.pl p.t. „Bagno”. Joanna Scheuring-Wielgus mówi jak jest w Sejmie. I idzie na wojnę z chamstwem.

Na pytanie dziennikarki Angeliki Swobody, czy chce pani wychowywać polityków, posłanka Nowoczesnej odpowiada:

- Absolutnie nie. Nie mam misji wychowywania kogokolwiek. Ale powołałam zespół parlamentarny ds. przeciwdziałania mowie nienawiści i ochrony praw człowieka. Przyszłam do Sejmu zajmować się swoimi obszarami: kulturą i miastami, ale jak zobaczyłam tę arogancję, butę, brak kultury i mowę nienawiści na każdym kroku, nawet w kuluarach, wymyśliłam, że trzeba coś z tym zrobić. Do zespołu zaprosiłam wszystkie opcje polityczne, PiS także. I mam ich.
Spotkaliśmy się i ustaliliśmy, że my jako parlamentarzyści powinniśmy szanować język i nie używać mowy nienawiści.

Co w tym odkrywczego?
 
- Wiem, że to powinno być oczywiste, ale jeśli tego nie ma, to trzeba to zmienić  To powinno wychodzić od nas. Zrobiliśmy dużą konferencję w Sejmie, na którą zaprosiliśmy też przedstawicieli organizacji zajmujących się mową nienawiści. Oni musieli mnie na początku obwąchać, bo przecież politycy zwykle kłamią i nie dotrzymują słowa. I nie są z tego powodu rozliczani.
Udało mi się przekonać tych działaczy, bo do Sejmu przyszło 130 osób, także z mniejszości ukraińskich i żydowskich, LGBT, z Facebooka, z Google'a, prawnicy. Do tego posłowie z różnych partii.
I co ustaliliście?
 
- Zaczynamy monitoring przestępstw z nienawiści. Będziemy prowadzić dla posłów warsztaty o mowie nienawiści. Złożyliśmy projekt ustawy rozszerzającej ochronę prawną ze względu na wiek, płeć, tożsamość płciową i niepełnosprawność. Chcemy także zachęcać samorządy, by wprowadziły w szkołach zajęcia z tolerancji, bo ich nie ma.
Chciałabym również włączyć w te działania media i zachęcić do negacji mowy nienawiści i niekulturalnych zachowań. Prosty przykład - dziennikarz zaprasza gościa i jest świadkiem, jak ten gość obraża inną osobę. Powinien mu wtedy zwrócić uwagę, żeby tak nie robił. Będę również namawiała wydawców, by blokowali niecenzuralne, pełne nienawiści treści na forach internetowych.

Naprawdę pani wierzy, że coś się zmieni?
 
- Ktoś mi powiedział, że to walka z wiatrakami. Ale niech pani poczeka. Byłam sama, a zebrałam kilkanaście osób do zespołu, potem przeszło setka przyszła na konferencję, a kilkadziesiąt organizacji podpisało się pod projektem ustawy. Ziarnko do ziarnka. Jestem cierpliwa, konsekwentna i nie odpuszczę. Wie pani dlaczego? Bo boję się sytuacji sprzed roku, kiedy 14-latek się powiesił się, ponieważ koledzy nazwali go „pedałem". Iwan Turgieniew napisał kiedyś: „Nie można robić niczego tylko dlatego, że nie można zrobić wszystkiego”. Tłumaczę wszystkim, że mowa nienawiści nie dotyczy tylko posłanki Nowoczesnej. Dotyczy wszystkich. Andrzeja Dudy i Jarosława Kaczyńskiego też. Nie można przyzwalać i przymykać oczu, widząc takie zachowania.


Przytoczyłem fragment obszernego wywiadu. Żenujące jest to, że w takim organie jak Sejm Rzeczpospolitej trzeba organizować się do walki z własnym chamstwem. Co mają powiedzieć zwykli obywatele, którzy jak mnie uczono w PRL-owskiej szkole, powinni brać przyklad z wybrańców narodu, jakimi są posłowie.

Czekają nas kolejne wybory. Można się spodziewać, że stanie się to, co przewidywał w  wierszu „Błędne koło” Natan Tennenbaum:

„Powtarza się historia stara.
To przeciw czemu zrywasz gardziel
na dwóch opiera się filarach:
na nienawiści i pogardzie.

Błędnym się kołem toczą dzieje,
po raz kolejny  -  to już który?
W świetle poranka który dnieje
dojrzysz jak znowu rosną mury...”

Dodam jeszcze, że Natan Tennenbaum jest autorem śpiewanej m.in. przez Przemysława Gintrowskiego, „Modlitwy o wschodzie słońca”, która stała się czymś w rodzaju hymnu „Solidarności”:

„Każdy Twój wyrok przyjmę twardy
Przed mocą Twoją się ukorzę,
Lecz chroń mnie, Panie, od pogardy,
Przed nienawiścią strzeż mnie, Boże...”

Wszak Tyś jest niezmierzone Dobro,
Którego nie wyrażą słowa,
Więc mnie od nienawiści obroń
I od pogardy mnie zachowaj

Co postanowisz  -  niech się ziści,
Niechaj się wola Twoja stanie,
Ale mnie zbaw od nienawiści,
Ocal mnie od pogardy Panie.

Szkoda, że w naszym Sejmie, w którym z takim pietyzmem powieszono symbol wiary chrześcijańskiej, Krzyż Święty, a partia rządząca obecnie uznaje się za reprezentanta Kościoła katolickiego i spadkobiercę ideałów „Solidarnośći”, każde z posiedzeń sejmowych nie zaczyna od chóralnego odczytania powyższej modlitwy.