Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

niedziela, 27 lipca 2014

Mamy Jerozolimę, mamy też Betlejem



Anioł pasterzom mówił: Chrystus się wam narodził w Betlejem, nie bardzo podłym mieście. Narodził się w ubóstwie Pan wszego stworzenia.”


Tak właśnie śpiewamy w znanej kolędzie „Anioł pasterzom mówił”, zgodnie z powszechnie utrwaloną legendą o narodzeniu dzieciątka Jezus w lichej stajence, na peryferiach małego miasteczka Betlejem, w Ziemi Świętej, w Palestynie. I mamy utrwalony w naszej wyobraźni mniej więcej podobny obraz szopki betlejemskiej z nowo narodzonym Maleństwem położonym w żłobie na sianie, Maryją Panną i Świętym Józefem pochylonymi nad Jezusem, a obok zadziwione twarze pasterzy i zwierzęta stajenne, towarzyszące temu nadzwyczajnemu wydarzeniu. Betlejem okazało się niezbyt dobre, bo nie udzieliło schronienia przybyłym tu z Nazaretu, brzemiennej Maryi i Józefowi. Wszystko to wiemy z przekazów ewangelicznych Apostołów, a ponieważ nie są one zbyt szczegółowe i jednoznaczne, znalazło się więc miejsce do zbudowania barwnej i sugestywnej legendy. Ale nie to jest tematem tego postu.


Do Betlejem, jak się okazuje, mamy bardzo blisko. Nie musimy wyprawiać się w daleką podróż morską lub lotniczą do Ziemi Świętej. Wystarczy przybyć do Krzeszowa, a stąd parę kroków i możemy wesprzeć naszą imaginację konkretnymi obrazami, tak jak to wyobrażali sobie twórcy naszej, dolnośląskiej stajenki betlejemskiej.


Niestety, to Betlejem, położone u stóp Anielskiej Góry w Górach Kruczych, w małym przysiółku Krzeszowa, nie jest dostatecznie wypromowane. Większość wycieczek i indywidualnych turystów, jeśli nawet są zachęcani przez przewodników do skorzystania z możliwości odwiedzenia zabytkowego miejsca, to pod wrażeniem tego, co zobaczyli i przeżyli w Sanktuarium Krzeszowskim, odkładają tę wycieczkę na raz następny. Tymczasem to miejsce jest warte zachodu i może dostarczyć niezapomnianych wrażeń.


Od strony Krzeszowa do Betlejem wiedzie aleja lipowa ze starodrzewem, w samym przysiółku mijamy staw, zasilany wodami Cedronu oraz źródła, którego wody uchodziły kiedyś za lecznicze, a dalej miniaturę palestyńskiego miasteczka, w którym maleńki Jezusek ujrzał światło dzienne.


Betlejem Krzeszowskie powstało w latach 1674-80, a zbudował je opat krzeszowski Bernard Rosa, wzorując się na podobnym obiekcie w klasztorze augustianów w Pradze. Wówczas to miejscowy potok otrzymał nazwę Cedron. Po drodze Krzeszów – Przedwozów, prowadzącą do Betlejem, powstała droga męczeńskiej śmierci Jezusa Chrystusa - Kalwaria. Składają się na nią kaplice w ilości 32 stacji. Szczególnie interesującą jest stacja VIII, czyli Dom Annasza, który znajduje się w odległości 1 km od centrum Krzeszowa . Kaplica posiada 2 kondygnacje. We wnętrzu jej górnej części uwagę przykuwa ołtarz ze świetną płaskorzeźbą, przedstawiającą scenę Naigrywania się z Jezusa. Dzieło pochodzi z końca XVII w. W ciasnej piwniczce Domu Annasza, za przepierzeniem ze stalowej siatki, znajduje się rzeźba uwięzionego Chrystusa. To oryginalna i bardzo udana próba ukazania Jezusa oczekującego w samotności na sąd. Syn Boży siedzi w celi ze smutnym obliczem i związanymi rękami. Półmrok piwniczki rozpraszają ogniki płonących zniczy. Panuje tu sprzyjająca kontemplacji cisza. Można w nieskrępowany sposób chłonąć aurę miejsca - kaplica stoi otworem dla przechodniów. W nowo zbudowanej kaplicy cystersi krzeszowscy odprawiali tradycyjną pasterkę.

Duże zainteresowanie budzi również kaplica betlejemska, przy której powstała drewniana pustelnia. Pierwszym pustelnikiem w latach 1681-1720 był franciszkanin E. A. Leonhard, a po nim mieszkał tu Tadeusz Matulewicz z Litwy. W sąsiedztwie kaplicy opat Rosa wzniósł na stawie drewniany pawilon letni. Pawilon służył jako kąpielisko ze względu na lecznicze właściwości wód. Po sekularyzacji dóbr klasztornych w 1810 roku cały zespół podupadł, a kaplicę zamieniono na magazyn, a potem piwiarnię. W XIX wieku przebudowano wnętrze kaplicy, odrestaurowano zabytek i stał się on miejscem wycieczek z Krzeszowa. Wówczas to wzniesiono obszerną gospodę z ogródkową restauracją.

Po 1945 roku Betlejem straciło swą funkcję sakralną, zamknięto restaurację, a jej obiekt stał się ośrodkiem wczasowo-kolonijnym. Dopiero w ostatnich latach trwają próby przywrócenia pierwotnego charakteru zespołowi. Trwają też próby ożywienia Kalwarii, gdzie odbywają się inscenizacje widowisk pasyjnych Męki Pańskiej.
Zespół Betlejem składa się z kaplic, pawilonu opackiego, budynków mieszkalnych i gospody.
Szczególnie ciekawy pod względem architektonicznym jest pawilon opacki z drewnianym mostkiem nad stawem. Obok pawilonu stoi najokazalsza kaplica betlejemska. Jej budowniczym był M. Schuppert, a wyposażenie wnętrza było dziełem tych samych artystów, którzy ozdobili świątynie Krzeszowa.
Letni pawilon opacki jest budowlą drewnianą. Centralną salę otacza bogato zdobiony, drewniany ganek połączony z dwuprzęsłowym mostkiem. Ściany salki zdobią malowidła będące dziełem samego Michała Willmanna lub jego pracowni.


Zachęcam do odwiedzenia Krzeszowskiego Betlejem, to bardzo ciekawe miejsce, wprawdzie nie tak okazałe jak Sanktuarium Matki Boskiej Łaskawej w Krzeszowie, ale potwierdzające tezę, że małe może być też piękne i interesujące.

piątek, 25 lipca 2014

Śląska Jerozolima - wczoraj i dziś

U góry - Bazylika, niżej centrum miejscowości


To była i jest miejscowość nadzwyczajna. Taką sobie wymarzył W. W. Daniel Paschasius Osterberger von Osterberg (1634-1711), bogaty kupiec ostrawski, później radca cesarski, stając się właścicielem tych ziem. Jego ideą stało się odtworzenie przynajmniej części Jerozolimy, tej związanej z życiem Jezusa Chrystusa. Już znacznie wcześniej, bo w 1218 roku zdarzył się tutaj cud, gdy podczas modlitwy pod figurą Matki Boskiej, zawieszonej na przydrożnej lipie, niejaki Jan z Raszkowa odzyskał wzrok. Odtąd drzewo z figurką stało się miejscem kultu maryjnego. W początkach XV wieku zbudowano tu pierwszy kościół, którego fundatorem był Ludwig von Pannwitz ze Starej Łomnicy. Miejsce cudami słynące przyciągało pielgrzymów z różnych stron. Wojny husyckie w XV wieku, a jeszcze bardziej walki religijne w II połowie XVI i w początkach XVII wieku zahamowały ruch pątniczy. Dobre czasy nastały dopiero wtedy, gdy w 1674 roku wspomniany powyżej kupiec von Osterberg zakupił dobra w Ratnie Dolnym i z dużym rozmachem przystąpił do odbudowy kościoła w sąsiedniej Albendorf.
Nie będę już dłużej ukrywał, o jaką miejscowość chodzi. Spodziewam się, że wielu Czytelników już się domyśliło. To nasze niezwykłe Wambierzyce (niemiecka nazwa Albendorf), duża wieś nad Cedronem (ta sama nazwa rzeki, co w Krzeszowskim Betlejem, bo nawiązująca do Doliny Biblii, symbolicznego miejsca przyszłego Sądu Ostatecznego), wieś mająca charakter małomiasteczkowy u podnóża Gór Stołowych w Kotlinie Kłodzkiej.
Otaczają ją malownicze wzgórza porośnięte częściowo lasami świerkowo - sosnowymi. Wzgórza mają znane z Biblii nazwy związane z charakterem miejscowości, a nadane przez jej fundatora: Syjon , Mnich, Bogatka, Toreb, Synaj, Tabor, Kalwaria, Wzgórze Kwarantanny.
Niewielkie centrum u stóp okazałej świątyni , dziś Bazyliki Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny, nosiło nazwę Doliny Józefata. Wszystkie te nazwy gór i dolin oraz ich zagospodarowanie miało na celu jak najdokładniejsze odtworzenie miejsca męki Jezusa Chrystusa, czyli kalwarii. Jeszcze za życia wspomnianego założyciela udało się wiele zbudować oprócz kościoła parafialnego. Odkryto przed kościołem źródło wody mineralnej, które stało się dodatkowym magnesem przyciągającym pielgrzymów. Na Kalwarii wzniesiono kilkanaście kaplic stacyjnych, gdzie na wzór Oberammergau w Alpach Bawarskich odbywały się misteria pasyjne. Oprócz kaplic zbudowany został szpital i dom pustelnika. Kalwaria Wambierzycka zyskała sławę w całej Europie.
Wambierzyce stały się najbardziej znaną miejscowością pielgrzymkową na Śląsku, nazwaną Śląską Jerozolimą.
W XVIII wieku zmieniali się właściciele Albendorf, ale zarówno hrabia von Götzen z Sarn jak i hrabia von Magnus z Bożkowa dbali o rozwój miejscowości pielgrzymkowej. Również księża proboszczowie troszczyli się o to, by ośrodek kultu maryjnego był znany nie tylko na Śląsku i w Czechach, ale także w Polsce. Szczególnie z Czech przybywało dużo pielgrzymów, zwłaszcza że pobliski Broumow był również szeroko znanym sanktuarium.
W wieku XIX Wambierzyce były już miasteczkiem o rozbudowanej strukturze usługowo-handlowej. Obok kościoła z kalwarią był w miasteczku zamek, trzy folwarki, szkoła katolicka, szpital, dom ubogich, no i także browar, gorzelnia, cegielnia, 3 młyny wodne, garbarnia i mydlarnia. Było też 17 warsztatów bawełnianych i 30 produkujących wstążki, dewocjonalia, ozdoby. Znaczna część mieszkańców trudniła się handlem i usługami.
Wambierzyce położone w pobliżu Gór Stołowych z atrakcyjną, przyciągającą turystów trasą spacerową na Szczeliniec, były miejscem odwiedzanym przez słynnych ludzi. W 1800 roku odwiedził je i opisał późniejszy prezydent Stanów Zjednoczonych John Quincy Adams.
Od 1882 roku dodatkową atrakcją Wambierzyc stała się ruchoma szopka, niezwykle precyzyjnie wykonane dzieło miejscowego rzemieślnika. Również ustawicznym odnowom i przebudowom podlegały kalwaryjne kaplice, których liczba znacznie się zwiększyła. Umieszczono w nich nowe drewniane figurki wykonane głównie przez Tyrolczyków. Na frontonie kościoła założono iluminację, złożoną z 1400 żarówek. Na przełomie XIX i XX wielu w Wambierzycach było 10 hoteli i gospód, a liczba zwiedzających sięgała 150 tysięcy rocznie. W 1936 roku papież Pius XI podniósł kościół w Wambierzycach do rangi bazyliki mniejszej.
Po roku 1945 Wambierzyce nadal pozostały jedną z głównych atrakcji turystycznych ziemi kłodzkiej. Kościół i Kalwaria znalazły się pod opieką Ojców Jezuitów. W całym zespole zabytkowym, zaliczanym do najpopularniejszych w kraju przeprowadzano liczne prace remontowe i restauracyjne. Utrzymał się masowy ruch pielgrzymkowy, odtworzono też misteria pasyjne.
W moim poście blogowym skupiłem się na historii Wambierzyc. Opis walorów architektury, bogactwa wnętrza głównej świątyni, okalających ją kaplic, struktury kalwaryjnej i zabudowań wzgórz otaczających wieś jak również całej niezwykle urokliwej miejscowości, wymagałyby osobnej notatki. Dość obszernie jest to wszystko spisane w „Słowniku geografii turystycznej Sudetów” nr 15 pod redakcją Marka Staffy, z którego korzystałem przy sporządzanie tego tekstu.
Nic nie zastąpi jednak osobistego doznania, nawet powiedziałbym - olśnienia, bo Wambierzyce, święte miejsce pielgrzymek, robią duże wrażenie, nawet wtedy, gdy się je odwiedza kolejny raz. Dziś niestety, nie ma już na górce kalwaryjnej pustelnika, a jego domek zamieniono na muzeum. Kiedyś, sporo lat temu, gdy gościłem w Wambierzycach u swojej rodziny, miałem okazję odwiedzić pustelnika w jego zaciszu. Nie zapomnę tego wrażenia jakie na mnie zrobił człowiek inteligentny, oczytany, pobożny, ale nieco inaczej niż widać to w naszym Kościele i jego skłonności do przepychu, szukający prawdy w słowie bożym zapisanym w księgach, a tam jak mówił pustelnik jest zapisane ubóstwo, unikanie zbytku, wystawności, życie w zgodzie z naturą, miłość do Boga, stwórcy wszystkiego i do Jego dzieła, a więc szanowanie wszystkich istot żyjących, w tym każdej roślinki, każdego stworzenia. Domek pustelnika wypełniony był płodami ziemi w jej naturalnym, nie przetworzonym kształcie, a sam pustelnik szczycił się tym, że nie spożywa mięsa.
Dziś taki pustelnik byłby zbyt rażącym przykładem rozbieżności przesłań Pisma Świętego z praktyką codziennego życia jego wyznawców. Dlatego chyba nie ma już w Wambierzycach pustelnika. Ale co rusz odbywają się pełne przepychu uroczystości religijne, które jak widać odpowiadają bardziej potrzebom współczesnych pątników, niż średniowieczny ideał życia w ascezie. Warto więc się osobiście o tym przekonać.


czwartek, 24 lipca 2014

Jeszcze raz o Książu


Książański salon z widmem księżnej Daisy
Mam przed sobą  duży, kolorowy album „Miejsca niezwykłe” z serii wydawniczej „Cuda Polski”. Jego autorką jest Zuzanna Śliwa, absolwentka historii i dziennikarstwa, z zamiłowania etnograf, autorka książek, opowiadań i artykułów o polskich zwyczajach i obrzędach, tajemniczych miejscach, ukrytych skarbach, a także tomiku wierszy „Błękitna łąka aniołów”. W 1998 roku wydała bogato ilustrowaną książkę „Dom polski. Zwyczaje rodzinne, a w dwa lata później „Dzieje siedzib polskich”. Album „Miejsca niezwykłe” jest kontynuacją tematyki tych książek, artystyczną kompensacją nagromadzonych legend i opowieści związanych z najcenniejszymi zabytkami architektury i kultury polskiej.
W bogato ilustrowanym albumie znajdujemy mrożące krew w żyłach historyjki o duchach i zjawach, widmach i straszydłach, tajemniczych zdarzeniach towarzyszących  naszym najsłynniejszym zamkom i pałacom, poczynając od Kórnika, poprzez Golub-Dobrzyń, Krasiczyn, Malbork Łańcut, Wilanów, Nieborów, Nidzicę, Niepołomice i wiele, wiele innych miejscowości rozsianych po całym kraju  z  Wawelem na czele.
Wśród tej plejady rezydencji arystokratycznych poczesne miejsce zajmuje nasz rodzimy Książ, a jedna z reprezentacyjnych fotografii zamku zdobi nawet okładkę albumu.
Co takiego mogła napisać i pokazać na obrazkach autorka albumu mając na uwadze sferę  niematerialną, duchową zamku Książ? Czy z naszym niezwykłym podwabrzyskim zabytkiem wiążą się jakieś nadzwyczajne opowieści, mity, legendy?

Okazuje się, że tak. Książ nie jest w tej dziedzinie odosobniony. Osobą ponadzmysłową, legendarną, nieomal mityczną okazuje się Maria Teresa Oliwia Cronwalls-West, znana jako księżniczka Daisy, czyli Stokrotką. 

Nie będę w tym poście pisał wiele o księżniczce Daisy. Zrobiłem to już dwukrotnie w moim blogu w tekstach: „O księżniczce, która odważyła się być piękna i mądra” (maj 2011) i „Książka tak piękna i ciekawa jak jej autorka i jej życie” (lipiec 2011).
W albumie czyni to bardzo zręcznie Zuzanna Śliwa, opisując jej życie i zasługi dla pałacu niemieckiego rodu Hochbergów, z chwilą kiedy jako młoda i piękna Angielka stała się żoną  księcia Jana Henryka XV, czyli także współgospodarzem tej rezydencji.
Rozdział albumu nosi tytuł  -  „Zjawa pięknej Daisy” i już sam tytuł mówi za siebie. Księżna Daisy, według opowieści krążących wśród ludzi związanych z Książem, powraca po swej śmierci w 1943 roku do komnat pałacowych jako zjawa.  Tu i ówdzie, znienacka pojawia się mglista postać urodziwej księżniczki, leciutko stąpa po parkietach salki Maksymiliana lub innych miejscach, gdzie kiedyś była szczęśliwa. Nie budzi obaw, nie obwieszcza nieszczęść. Jest zjawą dobrotliwą. Wszak taką była przez całe życie.

A dalej w albumie czytamy:

„Książ ma szczęście do duchów. Oprócz Daisy ukazuje się tu myśliwy z psami i dziewczyna w białej sukni. Kiedy wschodzi księżyc, wyłania się ona z zamkowych murów i wędruje po okolicy. Za życia była młodą narzeczoną, która zginęła od uderzenia pioruna w dniu swego ślubu. Wieść niesie, że jej pojawienie się zwiastuje nie tylko burze, ale i nieszczęścia dla mieszkańców zamku”.

A może zjawa tej dziewczyny w białej sukni, to po prostu duch Elizy Radziwiłłówny, córki Antoniego Henryka Radziwiłła i  jego żony, księżnej pruskiej Luizy Hohenzollern. Ta niezwykle urodziwa, siedemnastoletnia pannica, przeżyła w Książu cudowny romans z Wilhelmem Hohenzollernem, synem króla pruskiego Fryderyka Wilhelma III. „Czarująca Eliza”, „Anioł z Cieszycy”, jak ją nazywała berlińska prasa była o krok od zawarcia związku małżeńskiego z późniejszym cesarzem Niemiec, ale na przeszkodzie stanęło litewsko-polskie pochodzenie ojca Elizy, Antoniego Radziwiłła. Dziewczyna brutalnie odrzucona przez rodzinę jej przyszłego męża, zakochanego w niej zresztą po uszy, nie wytrzymała psychicznie i w parę lat po romantycznym przeżyciu umarła z tęsknoty i osamotnienia. Opisałem to wyjątkowo wzruszające wydarzenie w moim blogu p.t.  „Cesarski romans w Książu” (maj 2011).

Z albumu „Miejsca niezwykłe” warto jeszcze przytoczyć krótką notatkę o samym zamku Książ, a warto ze względu na  trafny, syntetyczny opis tego zabytku:
„Osadzona na skalnym wzgórzu warownia Książ, zwana „kluczem do bram Śląska”, była najpotężniejszą w systemie twierdz północnosudeckich, wzniesionych w latach 1288- 1292, jeszcze za panowania Bolka I, księcia świdnicko-jaworskiego. Rozbudował ją znacznie wnuk Łokietka, Bolko II. Po jego śmierci Książ przejęła bratanica, córka Henryka II, żona cesarza Karola V . Piastowska warownia znalazła się tym samym w rękach dynastii Luksemburskiej. Przez blisko dwa kolejne stulecia zmieniała właścicieli, by na początku XVI wieku przejść w posiadanie Hochbergów, wywodzących się od piastowskich książąt Śląska. Zamek powiększono i umocniono - ostatnia przebudowa miała miejsce w 1908 roku. W czasach Daisy było to około czterystu komnat, sama służba zajmowała aż osiemdziesiąt pomieszczeń”.

Znawcy tematu mogą mieć poważne zastrzeżenia do tego opisu, bo autorka pomieszała w nim historię Starego Książa z Nowym, ale można jej wybaczyć z powodu troski o zwięzłość notatki. Natomiast cieszyć może to, że nasz Książ znalazł w tej publikacji poczesne miejsce. Dla rozwoju turystyki na ziemi wałbrzyskiej każda dobra promocja Książa ma duże znaczenie.
Może uda się odnaleźć jeszcze w zbiorach bibliotecznych lub księgarniach kolorowy album „Miejsca niezwykłe”, szczerze zachęcam do obejrzenia lub kupienia.

poniedziałek, 21 lipca 2014

W zakolu Nysy Kłodzkiej



Góry, las, rzeka i cud miasteczko

„Starożytne” Bardo już przed wojną  w 1816 roku uzyskało status miejski. Po wojnie do 1954 roku pozostawało wsią gromadzką w powiecie ząbkowickim, potem osiedlem. 1 stycznia 1969 roku stało się ponownie miastem. Położone jest w przewężeniu pomiędzy stromymi grzbietami gór Brony i  Kalwarii na południu, a Różańcowej na południowym wschodzie, którędy dołem wyżłobiła swe koryto Nysa Kłodzka. Zasadnicza część miasta leży na lewym brzegu zakola rzeki i należy do wyjątkowo malowniczych pod względem krajobrazowym. Otoczenie miasta stanowią lasy świerkowo-bukowe i mieszane porastające strome zbocza. Jesienią stanowią one niezwykle barwną, urozmaiconą mozaikę. Bardo jest niewielkim ośrodkiem administracyjno-przemysłowym. Leży przy bardzo ruchliwej szosie i linii kolejowej z Wrocławia do Kłodzka. Liczy sobie niespełna 3 tysiące mieszkańców.
Miasto od dawien dawna jest miejscem pielgrzymkowym do słynnej figurki Matki Boskiej Bardzkiej, umieszczonej w kościele, a także na Kalwarię, gdzie odbywają się misteria  pasyjne. Są w Bardzie cztery zgromadzenia zakonne (1 męskie i 3 żeńskie), dom pomocy społecznej, zwany zamkiem, dom wczasów dziecięcych i inne ośrodki kolonijne. Jest duży, pięknie położony szpital. Ale najważniejszym obiektem, newralgicznym dla miasta, jest monumentalny kościół Nawiedzenia NMP wraz z barokowym klasztorem redemptorystów, największy zespół architektoniczny w centrum Barda i najcenniejszy zabytek
Bardo należy do najstarszych miejscowości w tej części Sudetów. 

Historia Barda, to zarazem miniatura dziejów całego Dolnego Śląska, w której jak w soczewce odbijają się wszystkie najważniejsze wydarzenia historyczne. Zaważyło na tym strategiczne położenie Barda na słynnym „szlaku bursztynowym”. Ożywiony ruch odbywał się tędy już w I-II w. n.e. Na przełomie IX i X wieku na terenie Barda istniał gród plemienny Ślężan, zniszczony dwukrotnie podczas najazdów książąt czeskich Brzetysława I (w 1039 r.) i Brzetysława II ( w 1096 r.). Przy tej okazji nazwa grodu – Brido - została wzmiankowana w słynnej kronice Kosmasa. Istnieją przypuszczenia, że przejeżdżał tędy biskup Bambergu, późniejszy św. Otto, a także św. Wojciech Sławnikowic w swej wyprawie na Prusy.  Dopiero w 1137 Bardo powróciło do Polski i stało się grodem granicznym położonym przy ruchliwej drodze handlowej, zwaną „Drogą Królewską”, łączącą Wrocław z Pragą.

Podobnie jak w Krzeszowie „kołem zamachowym” rozwoju osady stali się cystersi z Lubiąża, którzy przejęli całe dobra kamienieckie i znacznie rozbudowali klasztor w Kamieńcu Ząbkowickim. W 1299 roku nabyli oni od wójta Ząbkowic całą osadę położoną na tzw. Górze Zamkowej, stając się posiadaczami Barda aż do kasacji zakonu w 1810 roku. Zakonnicy wybudowali tu w XIV wieku klasztor i kościół przyklasztorny. Podobnie jak w Wambierzycach już od 1270 roku szerzył się w Bardzie kult maryjny związany z cudowną figurą Matki Boskiej. Bardo rozwijało się dzięki korzystnemu położeniu przy trakcie handlowym, dla  pielgrzymów wybudowano w mieście pierwsze gospody.

W średniowieczu miasto rozwijało się dzięki korzystnemu położeniu na szlaku handlowym i coraz liczniej przybywającym tu pątnikom. Ale to położenie miało też złe strony. Bardo było celem łupieżczych napadów i zniszczeń we wszystkich przetaczających się przez Śląsk zawieruchach wojennych. Tak było w czasie wojen husyckich w 1425 roku, kiedy husyci zniszczyli obydwa kościoły („czeski” i „niemiecki”), a także zamek na zboczu Kalwarii. Figurkę Matki Boskiej udało się uratować. Kolejne rabunki i zniszczenia miały miejsce jeszcze kilka razy w czasie przemarszu husytów. To samo spotkało Bardo w czasie walk o tron czeski pomiędzy Jerzym z Podiebradu, a Maciejem Korwinem w 1457 roku. Podobnie splądrowano świeżo odbudowane oba kościoły.
Bardo znalazło się pod panowaniem czeskim w granicach hrabstwa kłodzkiego i był to korzystny okres dla rozwoju cieszącego się rosnącą popularnością ośrodka kultu maryjnego. Początek kultowi dało cudowne objawienie w 1400 roku Matki Boskiej, która pozostawiła na szczytowej skałce ślady swych stóp. Stąd chyba mówi się o Bardzie do dziś jako mieście cudów. Ciekawostką jest to, że pierwsze coroczne pielgrzymki do tego miejsca od 1472 roku organizowali duchowni z odległego miasta na Opolszczyźnie  -  Głuchołaz.
Pod koniec XV i w  XVI wieku w Bardzie  miały miejsce ponowne pożary kościołów, powodzie i inne kataklizmy. Ruch pielgrzymkowy podupadł na tyle, że trzeba było figurkę MB przenieść do Kamieńca Ząbkowickiego.

Bazylika królująca nad Bardem


Na początku XVII wieku kościół w Bardzie przejęli jezuici z Kłodzka, którzy w 1606 roku uroczyście wprowadzili do kościoła odzyskaną, cudami słynącą figurkę MB.
Kolejny czas łupieży i zniszczeń miał miejsce w czasie wojny 30-letniej w I połowie XIX wieku. Dopiero po ustaniu działań wojennych cystersi przystąpili do odbudowy kościołów, a  kontrreformacja sprzyjała ponownemu rozkwitowi ruchu pielgrzymkowego. Szczególnym powodzeniem cieszyła się Kalwaria, na którą prowadziły trzy drogi („Biała Droga”, „Czeska Ścieżka”, „Polska Droga Krzyżowa”). W 1686-1704 z inicjatywy opata Augustyna Neudecka z Kamieńca Ząbkowickiego i opata Bernarda Rosy z Krzeszowa, wzniesiono  nową okazałą świątynię i ukończono budowę klasztoru. Przy wystroju kościoła zatrudnieni byli m. in. artyści z pracowni Michała Willmanna. W XVIII wieku ruch pielgrzymkowy osiągnął niebywałą siłę. W czasie wojen śląskich pomiędzy Austrią i Prusami Bardo stało się znów teatrem działań wojennych, ale nie spowodowały one tak wielkich strat jak to miało miejsce w przeszłości. Zespół cysterski budził podziw i cieszył się rosnącą sławą. Przyciągały wiernych wspaniałe organy i kaplica na Kalwarii. W 1777 roku przebudowano kamienny most nad Nysą Kłodzką, co usprawniło ruch pojazdów.
Z początkiem XIX wieku, jak już wspomniałem, Bardo stało się miastem. Wcześniej uległo ponownemu zniszczeniu w czasie wojen napoleońskich, a przeprowadzona w 1810 roku sekularyzacja dóbr klasztornych przerwała okres prosperity miejsca świętego. Usunięto zakonników, zamieniając klasztor na szpital i szkołę .Ale nie zahamowało  to na dłużej ruchu pielgrzymkowego, który nadal trwał, a miasto leczyło rany i kwitło, m. in. skutkiem rozwoju uzdrowisk kłodzkich, do których prowadziła z Dolnego Śląska droga przez Bardo. W 1815 roku przebywał w Bardzie znany podróżnik i badacz, J. Morawski, który nazwał je „Małą Częstochową”. Przejezdnym gościem Barda był również Fryderyk Chopin.
Wyraźny rozwój ruchu turystycznego był skutkiem doprowadzenia w latach 1871 – 75 linii kolejowej z Wrocławia przez Kamieniec Ząbkowicki do Kłodzka. Budowa linii kolejowej wiązała się z wykonaniem tunelu długości 270 m. pod Górą Tunelową, co znacznie uatrakcyjniło przejazdy pociągiem. Przy budowie tunelu i mostu kolejowego przez rzekę pracowało wielu fachowców, m. in. z Włoch. Trzeba było ich zakwaterować. W Bardzie  funkcjonowało 6 większych gospód-hoteli, a kroniki zanotowały ok. 80 tys. pielgrzymów rocznie.
W 1900 roku klasztor przejęli redemptoryści, którzy dbali o rozwój Barda jako ośrodka kultowego. Zagospodarowali także górę Różańcową wznosząc tam 13 kaplic i wytyczając trasę procesyjną.
W okresie I wojny światowej w klasztorze mieścił się szpital wojskowy, później w części klasztoru urządzono pokoje gościnne. W 1916 r. w Bardzie osiedliły się ss. urszulanki, a w 1919 r. ss. marianki. W 1924 r. było w Bardzie 6 hoteli, 10 gospód, pensjonaty, schroniska młodzieżowe, restauracje, poczta, apteka, szkoła i szpital. Ok. 1930 r. wzniesiono ogromny gmach szpitala, górujący nad miastem, a liczba pątników odwiedzających co roku miasteczko wzrosła do 150 tys.
II wojna światowa nie przyniosła miastu zniszczeń, jedynie wycofujące się wojska nienieckie wysadziły most. Wojska radzieckie wkroczyły do miasta 8 maja 1945 roku.


Środmieśćie Barda dziś

Bardo utraciło prawa miejskie i chyba z tego powodu, że od wieków pełniło rolę ośrodka kulowego, a zarazem siedziby licznych zakonów, przez wiele lat PRL-u przeżywało okres stagnacji. Dopiero odzyskanie praw miejskich w 1969 roku spowodowało, że w miasteczku pojawiły się nowe inwestycje i nastąpił przełom  w dziedzinie turystyki i wypoczynku. Z nową siłą począł się rozwijać ruch pielgrzymkowy. Moc cudami słynących miejsc i piękno architektury zespołu klasztornego z kościołem NMP wyniesionym przez papieża do stopnia Bazyliki Mniejszej przyczyniają się do tego, że Bardo znów, jak to dawniej bywało, powraca do roli jednego z bezcennych „klejnotów” Dolnego Śląska.


PS. W sporządzeniu notatki korzystałem ze „Słownika geografii turystycznej Sudetów” cz. 12 pod red. Marka Staffy.
Fot. ze strony internetowej.

niedziela, 20 lipca 2014

Gościnne Bardo


Bardo  -  widok ogólny


Mój stały komentator Henryk z Jugowa zachęcał w ostatnim poście na wycieczkę do Barda. On sam wybiera się tam na spływ kajakowy Nysą Kłodzką, która wokół Barda zatacza łuk, czyniąc pływanie po niej niezwykle atrakcyjnym. Pomyślałem, ze warto przypomnieć to, co swego czasu napisałem o Bardzie, które wciąż, mimo licznych inwestycji i pozytywnych przemian w turystyce pozostaje w cieniu innych klejnotów Dolnego Śląska.

Malownicze miasteczko otwierające drogę z Wrocławia przez Łagiewniki, Niemczę, Ząbkowice Śląskie w Kotlinę Kłodzką i Sudety, położone na wzgórzach nad zakolami głębokiego przełomu Nysy Kłodzkiej, mogłoby być już od dawna miejscem niekończących się pielgrzymek, wycieczek autokarowych, indywidualnych wypraw turystów pieszych, zmotoryzowanych lub kolejowych. Piszę o mieście, jednym z najstarszych na Dolnym Śląsku, posiadającym udokumentowany swój rodowód słowiański i piastowski, urzekającym pięknem krajobrazów, bogactwem zabytkowych budowli i obiektów kultu maryjnego, o miasteczku, które można uznać za swego rodzaju alter ego bliższych Wałbrzychowi Wambierzyc. Powinno się już od dawna uznać je za rezerwat kulturalno – krajobrazowy. Niezależnie od atrakcyjnego układu urbanistycznego miasta, w którym centralne miejsce zajmuje monumentalny, barokowy kościół Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny, mamy tu majestatyczny, wzniesiony na wysokim wzgórzu zamek, liczne zespoły klasztorne, kaplice, stacje Męki Pańskiej na Kalwarii i Różańcowej, rozległe, dwuczłonowe grodzisko, położone w zakolu Nysy Kłodzkiej oraz inne zabytki. 

Oczywiście do Warty Śląskiej, jak nazwano to miasto zaraz po wojnie, a następnie Barda Śląskiego, obecnie zaś tylko Barda, przybywają coraz liczniej turyści i pątnicy, ale miasto miało czas zastoju w PRL-u, zamiast się rozwijać z trudem ratowało się przed całkowitym zubożeniem i zabiegało o pomoc w ratowaniu zabytków i promocję turystyczną.
Nie zapomnę wrażenia z któregoś słonecznego, jesiennego exodusu moim niezawodnym „maluchem”, gdy znalazłem się na drodze z Ząbkowic Śląskich do Kłodzka. To było po południu, teren równinny, pola uprzątnięte przed zimą, wstążka drogi prościutka, gdzieniegdzie połyskujące w słońcu kępy drzew i krzewów. I nagle pojawiła się przed oczami ściana wznoszących się pod niebo gór i lasów. W mgnieniu oka zostałem wchłonięty w ich ramiona, znalazłem się w głębokim jarze nad bystrą, szeroką wstęgą płynącej rzeki, pojawiły się porozrzucane gdzie się tylko dało kolorowe domostwa, tonące w poszyciu krzewów i kwiatów. Po obydwu stronach drogi wyrastały niebosiężne, różnokolorowe wzgórza, jechałem przez wysoki most nad rzeką, wokół zabudowania kaskadowo pnące się wzwyż. To było coś, czego nie potrafię opisać, takie wrażenie jakbym znalazł się w świecie fantasmagorii. Nic dziwnego, że już w XVIII wieku nazywano to miejsce - „złotą bramą hrabstwa kłodzkiego”.
Bardo Śląskie, znane mi było od dziecka, bo przypominam sobie, że z matką i starszym bratem byliśmy tutaj niejeden raz na Kalwarii. Ale wtedy nie robiło to na mnie takiego wrażenia. Zapamiętałem, że bolały mnie nogi i chciało mi się pić, bo trzeba było się wspinać pod górkę w tłumie rozlicznych pielgrzymów, a po drodze nie było nawet kulawego sprzedawcy z saturatorem. Gdy podrosłem był taki czas, że jeździłem pociągiem romantyczną trasą z Kamieńca Ząbkowickiego przez Bardo do Kłodzka. Mogłem wtedy podziwiać w Bardzie przez okno wysoką górę, gdzie znajdowała się kaplica na końcu drogi krzyżowej. Teraz po latach zobaczyłem to miasto innymi oczami. Dostrzegłem urzekające piękno położenia, krajobrazów, wkomponowanych w przyrodę iście wysokogórską, alpejską zabudowań sakralnych i świeckich. Genialny chirurg przeciął skalpelem masyw Gór Bardzkich, ale przyrząd zawirował mu w ręce, więc powstało zakole, wypełnione przez rzekę i drogę, a wokoło po obu jej stronach od dołu do góry urosło miasto. To jest cudowne miejsce, nie dziwię się, że dzieją się tam cuda, że cudami słynący obraz Matki Boskiej Bardzkiej przyciąga tłumy pielgrzymów.
I jeszcze jedna paralela mi się nasuwa, ale to głównie z powodu esowatych zakrętów jakimi płynie tutaj Nysa Kłodzka. Podobne widziałem w czeskim Krumlovie, średniowiecznym miasteczku nad wijącą się w tym miejscu jak wąż Wełtawą. Ale Krumlov, to sztuka dla sztuki, to perła w koronie czeskich zabytkowych miast, zachowana przez całe stulecia w nienaruszalnym kształcie, zadbana z czeską pedanterią i perfekcją po to, by ściągać tu turystów z całego świata , by mieli co podziwiać i  mogli mile spędzić czas
.
Bardo, małe miasteczko zagubione w głębokim kanionie, ma jeszcze przed sobą daleką drogę, by sprostać wymogom dzisiejszej turystyki zagranicznej. Ale w kraju jest znane jako miejsce pielgrzymek, funkcjonuje na rynku turystycznym, rozwija się i pięknieje. Nie tak dawno znalazło się w granicach administracyjnych województwa wałbrzyskiego, ale nie trwało to zbyt długo i nie przyniosło spodziewanego renesansu. Dziś w gąszczu atrakcji turystycznych Dolnego Śląska jeszcze trudniej się wypromować.
Zadaję sobie pytanie, ilu Wałbrzyszan tam pielgrzymuje lub jeździ w celach turystycznych? To przecież niedaleko. Ilu zna i docenia Bardo, ilu dostrzegło wyjątkowość położenia i niezwykłość tego miejsca?
To jeszcze nie koniec mojego pisania o Bardzie. W kolejnym poście postaram się pokazać bogactwo historii i walory współczesne tego nadzwyczajnego miasteczka. Może uda mi się zachęcić do jego bliższego poznania. Ale żeby bliżej poznać, trzeba się tam koniecznie wybrać.

piątek, 18 lipca 2014

Jugów - rajska dziedzina ułudy


urok ogrodów

Znamy wszyscy to powiedzenie – potrzeba jest matką wynalazków. Nasunęło mi się zupełnie przypadkowo w związku z moją niespodziewaną przejażdżką samochodową do osławionej Srebrnej Góry. Tym razem nie była to wycieczka turystyczna, bo chodziło o sprawę rodzinną, ale wiadomo że przy takiej okazji nie da się pominąć zainteresowania tym, co się zmieniło od ostatniego rekonesansu. Srebrna Góra wyraźnie pięknieje. Przy takiej pogodzie jak tego lata, potrafi oczarować najbardziej odpornych na piękno przyrody malkontentów. To szczególnie atrakcyjnie położona na samym krańcu łańcucha Gór Sowich turystyczna wieś, która w centrum przypomina miasteczko, a znana jest z wyjątkowej atrakcji, jaką są fortyfikacje obronne króla pruskiego Fryderyka II z drugiej połowy XVIII wieku. Zachowała się do dziś główna twierdza złożona z Donjonu i otaczających go fortów, baterii, bastionów oraz dział obronnych, wzniesiona na grzbietach Warownej Góry, Chochoła Małego , Stawnej i Chochoła Wielkiego. Warto je zwiedzić ze względu na walory architektoniczne i historyczne, ale też z powodu malowniczych widoków, jakie rozpościerają się z tych gór, zarówno na okoliczne wierzchołki Gór Sowich i Bardzkich jak i na rozległą panoramę kotliny Ząbkowic Śląskich.
O Srebrnej Górze pisałem już swego czasu w moim blogu, zamieszczając urokliwe fotki. Ale to nie Srebrna skojarzyła mi się z powiedzeniem o matce wynalazków. Odnosi się to do innej wsi, która olśniła mnie bez reszty i ponownie potwierdziła przekonanie, że żyjemy w malowniczej krainie rajskiej ułudy, że tylko trzeba to dostrzec i docenić. Na szczęście okazuje się, że coraz więcej jest takich ludzi, którzy to czynią.
Otóż w drodze powrotnej ze Srebrnej Góry do Głuszycy jechałem przez Jugów z nadzieją, że uda mi się odnaleźć dom dobrze nam znanego komentatora moich blogowych postów, Henryka G. Sądziłem, że nie sprawi mi to kłopotu, bo przecież ludzie na wsi się znają. Zapomniałem, że przecież wieś wsi nierówna, szczególnie u nas na Dolnym Śląsku. Okazuje się, że Jugów jest tego znakomitym przykładem.

Dawna niemiecka wieś Husdorf bei Neurode już w czasach przedwojennych stanowiła coś na kształt przedmieścia Nowej Rudy, będąc dobrze rozwiniętą osadą przemysłowo-rolniczą, przekształcającą się coraz bardziej w letnisko. Były tu liczne gospody, schroniska i pensjonaty. Od 1887 roku połączono Jugów Dolny i Górny w jedną wieś. Wyznaczono specjalne trasy zjazdowe i szlaki narciarskie.
Po roku 1945 Jugów pozostał dużą wsią, największą w Górach Sowich, ale funkcja przemysłowa, a z czasem też rolnicza zupełnie podupadła. Wieś stała się typowym osiedlem górniczym, zamieszkałym głównie przez reemigrantów z Francji, którzy podjęli pracę w kopalniach nowej Rudy, a po przemianach 1989 roku jest Jugów modnym osiedlem mieszkaniowym Nowej Rudy. Tutaj młodzi ludzie kupują działki i budują domki jednorodzinne, albo też odnawiają stare gospodarstwa rolne, rozwijając rzemiosło, usługi lub handel.

Co skłania inwestorów do osiedlania się w Jugowie? Jeśli miałbym w tej sprawie jakiekolwiek wątpliwości, to moja ostatnia wizyta całkowicie je rozwiała. Przecież ta wieś, to raj na ziemi, to prawie miasteczko utopione w aureoli bajecznie zielonych lasów i gór. Rozciąga się w rozległej kotlinie Jugowskiego Potoku, na przestrzeni pięciu kilometrów z licznymi odnogami wszerz, z budynkami rozsianymi kaskadowo na stokach górskich. A trzeba przyznać, że im wyżej, tym widoki są coraz bardziej oszałamiające. Jugów leży na wysokości 430-630 m. pomiędzy grzbietem Gór Sowich z Słoneczną i Kalenicą, a Wzgórzami Wyrębińskimi z Włodyką, skupiając wokół liczne przysiółki i kolonie domków jednorodzinnych. A domki w powodzi drzew, krzewów, kwiatów i rozmaitej roślinności, co jeden to ładniejszy, a sporo z nich spełnia rolę gospodarstw agroturystycznych,. Wszystko to świadczy o nowoczesności, o tym że idziemy do przodu. Miejscem szczególnie atrakcyjnym jest Przełęcz Jugowska prowadząca do Pieszyc i Dzierżoniowa, a po drodze słynne schronisko górskie „Zygmuntówka” z wyciągiem narciarskim.
Jugów stał się miejscem o jakim można marzyć, jeśli szukamy spokojnej przystani na łonie przyrody i górskich krajobrazów.

Okazało się, że nie powiodły się moje plany odszukania Henryka. Jugów to rozległa miejscowość z licznymi przysiółkami. Zagadnięci przeze mnie mieszkańcy wskazywali różne miejsca, nie potrafiąc w ogóle określić, gdzie jest ulica Małachowskiego i gubiąc się ze wskazaniem domu mojego wirtualnego kolegi. W ogóle oznakowanie przysiółków, ulic i numerów domów jest w Jugowie „piętą Achillesową”. Faktem jest, że byłem w Jugowie pod wieczór i nie miałem czasu na dłuższe poszukiwania. Ale nie uważam wcale, że moja przejażdżka poszła na marne. Dawno już nie byłem tak wzruszony, gdy spojrzałem  na rozległą panoramę Jugowa i okolic, spod położonego dość wysoko pensjonatu "Pod Kalenicą".  To widok, którego długo nie zapomnę.

Mało tego, w każdej podróży do Srebrnej Góry pojadę teraz przez Jugów, koniecznie też pospaceruję po Przygórzu, to są dla mnie miejsca magiczne, o czym pisałem wcześniej w moim blogu.

Zachęcam też na wekendową wycieczkę do Jugowa, a przy okazji odszukanie tajemniczej Myszołapki w  Ludwikowicach Kłodzkich.

niedziela, 13 lipca 2014

Niedziela 13-tego


dobrze się znaleźć w opiekuńczych ramionach


W tą właśnie niedzielę zaplanowałem sobie wycieczkę samochodem w góry nie przewidując, że mogą mnie spotkać zaskakujące perturbacje.

To jeszcze nie jest najbardziej pechowe zrządzenie losu – niedziela 13-tego. Gorzej byłoby, gdyby to był piątek 13-tego i jeszcze do tego gdyby czarny kot nam przebiegł drogę. Wyrocznia głosi, że w takiej sytuacji jest to fatalny omen. Lepiej wracać z drogi do domu i uważać na siebie do końca tego pechowego dnia. W każdym momencie może zdarzyć się coś złego, co nam wyraźnie dowiedzie słuszności feralności tej daty i tego czarnego kota.
Dlatego też w tę niedzielę byłem nadzwyczaj ostrożny przy wyjeździe z garażu bezpośrednio na ulicę, przeżegnałem się trzy razy, biorąc przykład ze świątobliwych, mundialowych piłkarzy Brazylii, wzniosłem oczy w górę, w niebiosa i w tym momencie zdałem sobie sprawę z tego, że znów zapomniałem wziąć ze sobą słonecznych okularów. Nie, bez okularów nie pojadę, póki co jest pochmurno, a tu nagle pechowo pojawi się słońce, buchnie mi perfidną złocistością w oczy i oszołomi na tyle, że nie będę w stanie dostrzec czarnego kota, a to przecież przestroga by nie jechać dalej.
Byłem nadzwyczaj ostrożny, z czego się cieszę, bo nie należę do ryzykantów, którzy jak coś chcą osiągnąć, to stawiają wszystko na jedną kartę. Zawsze starałem się podchodzić do życia pragmatycznie, jeśli ktoś zarzucałby mi że jestem konformistą, to przyjąłbym to z pobłażliwością, bo nie uważam konformizmu za wadę, lecz zaletę. Ale to jest moje osobiste zdanie wynikające z doświadczeń naszego życia politycznego. Nie mam zamiaru szukać szczególnych przykładów, bo przed oczyma mi stoi najświeższy obrazek z okienka TV na sobotnim kongresie PiS-owskim, gdzie nieskazitelny orzeł prawicy, była sztandarowa ozdoba ZCHN , a potem Samoobrony, mój ulubiony Rychu Czarnecki, mizdrzy się do wybitnego krążownika szos, Jacka Kurskiego, który zdecydował się jak syn marnotrawny rzucić ponownie w ramiona Jarosława. Okazuje się, że wszystko jest w porządku, bo tylko krowa nie zmienia poglądów, a politycy na ogół są pod każdym względem elastyczni, za wyjątkiem jednego – przywiązania do koryta. To zwykle stanowi constans
.
Zdecydowałem się wrócić do domu po okulary mając pełną świadomość, że to przecież jest 13-tego. Wprawdzie nie jestem przesądny, ale jak to mądrze mówią, strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Na szczęście okulary leżały na stole, na wszelki wypadek założyłem je od razu na uszy i już miałem gnać do samochodu, ale dobra żona powstrzymała mnie wskazując na sofę: Usiądź na chwilę. Broń Boże byś teraz bez tego wyszedł z domu. To by się mogło źle skończyć zwłaszcza, że mamy dzisiaj 13-tego.
Cóż było robić, usiadłem. Po co mam się narażać na niebezpieczeństwo. A po chwili wróciłem spokojnie do auta, zapuściłem silnik i z wolna ruszyłem znaną mi jak własna kieszeń ulicą Adolfa Warskiego. Ulica niczego sobie, tylko jej nazwa, przywołująca postać warszawskiego komunisty, a ponadto jakby temu nie było zadość, to jeszcze to imię – Adolfa. Aż człowieka skręca.

Ulica jest krótka, nie było powodów by dalej się skupiać na jej patronie, gdy nagle przez moje różowe okulary dostrzegłem przemykającą przez nią czworonożne stworzonko. Na Boga, toż to nic innego tylko kot. Na szczęście, tak mi się na moment zdawało, nie był to kot czarny, tylko rudy. Czy jednak dobrze to widziałem w moich różowych okularach. Nie byłem pewien. Ogarnęły mnie wątpliwości, czy on na pewno nie był czarny?

Na wszelki wypadek zwolniłem jazdę i pobiegłem po rozum do głowy. Trzeba sprawdzić jaki to był kot. Bez wahania nawróciłem samochód i wolniutko jechałem z powrotem. Ale kota ani widu, ani słychu. Znalazłem się pod domem, więc postanowiłem poradzić się żony. Co robić w takiej sytuacji?
Moja ślubna okazała się w sprawie kotów na naszej ulicy wszystkowiedzącą. Zna dobrze koty sąsiadów, więc są wśród nich dwa koty czarne, jeden żółty i jeden szaro-biały. Ten którego widziałem mógł być żółty, ale mógł być czarny, tylko w porannym świetle mógł się wydawać rudawy. Najlepszym wyjściem jest dać sobie spokój z niedzielną wycieczką w góry, zwłaszcza gdy to jest taka trefna niedziela 13-tego. Gdy się nic nie stanie złego, to łatwo będzie o tej eskapadzie zapomnieć, ale niechby coś się stało, sprawa jasna jak słońce, to przez tę niedzielę i czarnego kota.
Czy w takiej sytuacji warto ryzykować?
Oczywiście, że nie. Zdałem sobie sprawę z tego, że jestem pragmatykiem. Jeśli czegoś nie jestem pewien, to nie ryzykuję. W niedzielę 13-tego wolę zostać w domu.

Rzecz jasna, że nie jestem przesądny jak wielu innych moich bliskich, ale w ten oto sposób zyskałem pewność, że 13-tego nie należy nic ważnego planować, bo to jest dzień feralny, czego dowodem ta przygoda.

I dobrze się stało, Dzięki temu mogłem o tym wszystkim napisać, ku przestrodze moich oddanych Czytelników.

czwartek, 10 lipca 2014

O przypadkowośći, czyli - rzecz o Mundialu

Trzeba mieźć fart


Człowiek nie musi rozumieć świata, wystarczy że znajduje w nim swoją drogę - powiedział Albert Einstein. Nikt tak jak on nie mógł powiedzieć, że wie coś więcej o tym świecie, na którym przyszło nam żyć. Ale niemiecki uczony mimo głębokiej wiedzy i osiągnięć w badaniach naukowych potwierdzał to, co dostrzegł znacznie wcześniej starogrecki myśliciel Sokrates - „wiem, że nic nie wiem”.

Skoro nie da się wyjaśnić nawet przez największych uczonych zagadki sensu istnienia, to rzeczywiście wskazanym jest pokusić się przynajmniej o odnalezienie w życiu swojej drogi.
Okazuje się, że nie jest to takie łatwe. Rzecz w tym, że życie ludzkie determinuje w znacznej mierze przypadkowość zdarzeń i sytuacji. Nie zdajemy sobie z tego sprawy na co dzień, jak kolosalną rolę w naszym bytowaniu ziemskim odgrywa element przypadkowości. Przypadek decyduje o życiu nie tylko jednostek, ale całych społeczeństw.

Mógłbym wynajdować i mnożyć przykłady z historii, ale także z biografii wielu znanych osobistości, w których jak na dłoni wyłania się rola przypadku w losach ludzkich. Z przypadkowością stykamy się nieomal na co dzień chociażby w komunikacji drogowej. Co rusz docierają do nas informacje o wypadkach drogowych, w których wiele, a często wszystko zależy od przypadku.

Refleksja o przypadkowości w życiu ludzkim nasunęła mi się w kontekście tego, co się stało na Mundialu w półfinałowym meczu Brazylia - Niemcy. Wystarczyło 30 minut tego meczu, by cała nasza wiedza i wyobraźnia o walorach piłkarzy gospodarza mistrzostw świata, Brazylii, runęła w gruzy. Wcześniej byliśmy pewni, że w tym meczu grają ze sobą równorzędne drużyny, a o wyniku meczu może zadecydować przysłowiowy łut szczęścia. To co się stało było po prostu nie do pomyślenia. To przypadek zadecydował o tak szybko strzelonej przez Niemców pierwszej bramce, a w chwilę potem - drugiej. Spadło to na nas, widzów, jak grom z jasnego nieba. Sparaliżowało do reszty piłkarzy brazylijskich, którzy nie byli w stanie się otrząsnąć. Popełniali kolejne błędy w obronie, a skutek był taki, że po paru minutach padły dalsze bramki, a na tablicy po pierwszej połowie meczu widniał wynik 0 : 5.

Druga połowa meczu rozpoczęła się od huraganowych ataków Brazylijczyków. Gdyby ktoś nie oglądał pierwszej połowy i nie znał jej wyniku, mógłby sądzić, że w tym meczu lepsi są piłkarze „canarinhos. To oni nadawali ton grze, ale tylko do czasu. Wystarczyły dwa kolejne zrywy niemieckich napastników, by strzelić kolejne dwie bramki i definitywnie pogrążyć wielką Brazylię. Ostateczny wynik 1:7, to nie tylko fatalna klęska faworyta tych mistrzostw, ale także obalenie mitu o wyższości futbolu południowoamerykańskiego nad europejskim i sromotna kompromitacja gospodarza Mundialu.
 
Takie opinie pojawiają się we wszystkich mediach, ale dla mnie to co się stało, to tylko dzieło przypadku. Nie znaczy to wcale, że brazylijska piłka nożna jest gorsza od niemieckiej. Jeden mecz nie świadczy o wszystkim. Nie przesądza o tym, że Brazylijczycy nie umieją grać w piłkę nożną, że nagle stracili to wszystko, czym zachwycali kibiców od wielu wielu lat. Być może, że gdyby nie dwie tak szybko zdobyte bramki przez Niemców, losy meczu byłyby podobne do kolejnego meczu półfinałowego Argentyny z Holandią. Tylko że ten mecz był nudny jak flaki z olejem, wlókł się ponad dwie godziny i ostatecznie o zwycięstwie Argentyny zadecydowały rzuty karne.

W ogóle o wynikach meczów mundialowych bardzo często decydował przypadek. Być może to jest właśnie urok tego sportu, choć nie wiadomo do końca, co się jeszcze kryje w zanadrzu tej gigantycznej imprezy. Wiadomo, że nie tylko piłka jest w tej grze ważna, że chodzi w niej o olbrzymie pieniądze i wpływy.

Niestety, sport współczesny, to gra o wielkie pieniądze. Do tej gry wciąga się miliony kibiców, bo przecież oni nabijają kasę. By pozyskać udziałowców tej gry najlepszym sposobem jest wykorzystanie poczucia więzi patriotycznych i narodowościowych. Przed każdym meczem międzynarodowym odbywa się spektakl patriotyczny, odgrywane są hymny państwowe, a potem chłopcy ruszają do boju w imię obrony honoru ojczyzny. Gdy walczą ze sobą Polacy z Ruskimi, obojętnie w jakiej dyscyplinie sportu, to przecież traktujemy to nieomal jak wojnę polsko-rosyjską. Mamy okazję się odegrać za wszystkie klęski i nieszczęścia, choć dość rzadko nam się to udaje.
Tym razem jeśli chodzi o Mundial mamy spokój. Polaków tam nie było wcale, a Ruscy odpadli w eliminacjach. Kibicujemy Niemcom, bo jak wygrają Mundial, to i tak będziemy się cieszyć, że jednym z najlepszych piłkarzy w ich lidze jest nasz Janusz Lewandowski , od teraz „dziewiątka” w Bayernie Monachium.
A przecież najlepszym „strzelcem” mundialowym wszech czasów jest nie kto inny, ale chłopak z Opola, zawłaszczony przez Niemców, Miroslav Klose. I to nie jest żaden przypadek, ale dowód, że my Polacy jesteśmy kimś i trzeba się z nami liczyć.

Mistrzostwa Europy 2012 przegraliśmy przez przypadek. Najwyższy czas by to właśnie przypadek zadecydował o awansie do następnych Euro, a wtedy pokażemy światu, gdzie raki zimują. Zaczynajmy od 7 : 1 z Gibraltarem, a dalej pójdzie jak po maśle. Jesteśmy coraz lepsi w niemieckiej lidze, a Niemcy - to jest to .

P.S.  W najnowszym piątkowym wydaniu "Gazety Wyborczej" czytam w  felietonie Daruisza Wolowskiego  "Okrągły obłęd" co następuje:
"Nie mam wrażenia, że Brazylia zwariowała. To swiat dostał kompletnego kręćka... Patrzę od miesiąca na skalę igrzysk - piłkarski mundial - i nawet mnie, dziennikarzowi sportowemu, który kocha tę dyscyplinę, zaczyna wydawać się to wariactwem. Tym 11 ludziom, którzy wychodzą śpiewać hymn, a potem toczą wojnę na boisku w imieniu swych rodaków, zaczęliśmy nadawać taki prestiż, że część z nich zapomina, na jakim świecie żyjemy. My chcemy zapomnieć razem z nimi. Przeżyć z nimi zwycięską batalię. Te złudzenia nie są mi  obce... Ten obłęd jest międzynarodowy, daleko stąd, daleko od Sao Paulo, można zobaczyć dokładnie to samo."