Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

sobota, 30 listopada 2013

W Głuszycy już zima

Głuszyca w śnieżnej  szacie spod Rogowca

Witold Pronobis na Rogowcu
Gdyby ktokolwiek miał wątpliwości, że w Głuszycy jest zima, to mogę w każdej chwili powołać się na najwyższy autorytet - Witolda Pronobisa. To oczywiście mój autorytet, bo jestem historykiem, a z książki Witolda Pronobisa wydanej w 1991 roku „Polska i świat w XX wieku” uczyłem się historii od nowa. Witold Pronobis, to osobny temat, do którego obiecuję powrócić w najbliższym czasie. W tej chwili w maszynach drukarskich znajduje się jego nowa książka. Dla ludzi interesujących się polską historią współczesną może okazać się bestselerem, chociaż najczęściej taką rangę osiągają książki zaliczane do beletrystyki lub kryminalno-sensacyjne. W tej książce możemy mówić też o sensacji, ale dotyczy ona realnych wydarzeń historycznych, a nie zmyślonych i jest oparta na żmudnych poszukiwaniach świadków i nieznanych dotąd materiałach źródłowych. I to jest najwyższą wartością książki.
Ale powróćmy do zimy, która wdarła się do nas o miesiąc za wcześnie. Przecież w kalendarzu wciąż mamy jesień, a do jesienno-zimowego przesilenia ma dojść dopiero 21 grudnia. Trudno się dziwić moim sąsiadom, Violi i Markowi Torbackim, że zdecydowali się zaprosić Witolda do złoto- jesiennej Głuszycy pod koniec listopada, zachęcając m.in. pieszą wycieczką w nasze góry. Na ogół nie ma u nas w tym czasie jeszcze zimy.
Ich bliska znajomość z Witoldem Pronobisem, to także osobny temat. Rzadko się zdarza, by trafić tak dobrze na wielką osobowość, a zarazem przyjazną duszę. Witold Pronobis mógłby z powodzeniem być na ołtarzach patriotycznych posolidarnościowej Polski, ale to jest człowiek zbyt skromny i daleki od gloryfikowania swoich zasług. Pogodził się z tym, że pojawiło się i zadomowiło w naszej rzeczywistości politycznej tysiące innych pseudo-bohaterów ruchu „Solidarności”. Oni dzisiaj dzierżą prym, oni piją miód, bo udało im się wykorzystać niedoskonałości systemu demokracji, który umożliwia wygrywać wybory i rozkoszować się dobrodziejstwem posiadania władzy. A Witold mając z uwagi na obojętność otoczenia i łatwiejszy dostęp do materiałów źródłowych, wyemigrował ponownie do Berlina.



Witold Pronobis należy do tej kategorii patriotów, dla których dobro ojczyzny jest wartością jedyną i bezinteresowną. To ono skłoniło go do tego, by jako doktor nauk historycznych uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu w 1982 roku opuścić kraj i pozostać za granicą, włączyć się w nurt walki z kłamstwem historii. Odtąd przez wiele lat odsłaniał kulisy zbrodni katyńskiej na falach radia Wolna Europa, a także bohaterstwo partyzantów Armii Krajowej i jej przywódców, z których gen. Stefan Rowecki „Grot” jest jego bliskim krewnym.

No właśnie, piszę o Witoldzie, a obiecałem pisać o zimie w Głuszycy. Być może są tacy Czytelnicy, dla których tytuł postu - zima w Głuszycy - kojarzy się z wynikami kolejnego referendum w celu odwołania burmistrz miasta, Alicji Ogorzelec. Nic z tego. Piszę o zimie tylko i wyłącznie dosłownie, a nie przenośnie, i piszę optymistycznie. Obligują mnie do tego znakomite zdjęcia Violi Torbackiej rejestrujące ten cud natury, który udało się utrwalić na kliszy. Oto właśnie pierwsze lśnienie zimy. Pojawiło się tak znienacka, że nie było w stanie odstraszyć i zmienić planów, a dotyczyły one pieszej wycieczki na Rogowiec. Znakomity gość Witold Pronobis nie zawahał się ani na moment. Oczywiście, idziemy w góry. No i poszli z samego rana, we wtorek 26 listopada...
 

Jak się dowiedziałem wieczorem o tej eskapadzie, nie należała ona do zbyt łatwych. Miejscami trzeba było brnąć po kolana w śniegu i wyznaczać świeże ścieżki pod Gomólnikiem, a następnie na zboczach Rogowca. Nie udało się spotkać po drodze, ani tam u góry na Rogowcu żadnego turysty. Za to pogoda okazała się nadzwyczaj gościnna. Poranne niebo zasnute chmurami przejaśniało i przez całe południe królowało na niebie słońce. Skutkiem tego można było nasycić oczy niezwykłymi urokami wczesnej zimy. Nie próbuję nawet tego opisywać, bo wszystko to widać w całej krasie na fotografiach Violetty i Marka.
Zapraszam więc do oglądania urokliwych przebłysków zimy w naszych górach, a najlepiej wybrać się tam na pieszą wycieczkę.

Fotografie – Violetta Torbacka

P.S. O Witoldzie Pronobisie i jego nowej książce napiszę wkrótce znacznie więcej.

piątek, 29 listopada 2013

Lubimy Księżną


Dziedziniec zamku Książ

Okazuje się, że jest nas więcej, osób oczarowanych walijską panią na Książu, „dobrym duchem” pałacu nad przełomem Pełcznicy. Dowodzi tego znakomity komentarz Pani Małgorzaty do mojego postu „Potrzeba autorytetów - Księżna Daisy”. Zdecydowałem się przytoczyć go w całości, bo byłoby szkoda, gdyby umknął uwadze moich Czytelników:

„Witam Pana serdecznie. Jakże miło jest zawitać na Pana blogu, tym bardziej, że pięknie i bardzo potrzebnie wspomina Pan Daisy...Księżną Daisy! Tak, rok 2013 ogłoszono rokiem Daisy von Pless. Miałam to szczęście, miałam ten zaszczyt być na premierze monodramu "Daisy błękitna tożsamość" Jest tam wszystko o czym Pan pisze. I tu mój krzyk...Dlaczego monodram był wystawiany tylko raz! Proszę mi wierzyć powinno obejrzeć go wielu! Miły panie Stanisławie pozwolę sobie podzielić się z Panem za pośrednictwem tego bloga moimi wrażeniami
11 października...

Odliczanie do tego dnia rozpoczęło się dość dawno. Miesiące, tygodnie, później dni i godziny.
11 października o godzinie 19.00 odbyła się premiera monodramu autorstwa Aldony Struzik i Zbyszka Niedźwieckiego "Daisy-błękitna tożsamość".
Ciepły, słoneczny dzień, park, kolory jesieni, Teatr Zdrojowy...wyjątkowe miejsce. Ileż to lat? Może sto, kiedy Księżna von Pless stała w tym samym punkcie co ja teraz, przed wejściem do okazałego, przykuwającego uwagę, starego budynku. Miejsce premiery monodramu wcale nie jest
przypadkowe. Ileż to razy przed wejściem do teatru słyszany był szelest jej sukni...
To co Księżno wchodzimy?

Lubię siedzieć blisko sceny. Odbiór sztuki wtedy jest dla mnie pełniejszy. Obok dociera do mnie szept lekkiego zaskoczenia ilością widzów. Spojrzałam za siebie. Sala wypełniona po brzegi. Uśmiecham się...dlaczego mnie to wcale nie dziwi?

Aldona Struzik...nasza, tak nasza, bo od wielu lat aktorka wrocławskiego Teatru Polskiego. Urzekające, oddające blask oczy,łagodne rysy twarzy, czarujący uśmiech. Ładnie brzmiący głos, bardzo staranna wymowa. Wypada, aby kobieta tak komplementowała kobietę? Tak wypada! Monodram to niełatwy do wykonania utwór dramatyczny. Tylko jeden bohater, tylko jeden aktor. Monolog trzeba tak prowadzić, by zainteresowanie widza nie słabło przez cały czas jego trwania.
Gdy aktorka lekko stremowana, z pewną dozą niepewności wchodzi na scenę mocno zaciskam kciuki i przesyłam myśli...Granice są w nas zatem możesz wszystko!

Na podeście lustro, a w nim wizerunek starej księżnej. Młoda Daisy jeszcze naiwna, romantyczna, ale już bardzo przyjazna, uczuciowa prowadzi rozmowę ze swoim lustrzanym odbiciem, wiekową, schorowaną, samotną Księżną Marią Teresą Oliwią Hochberg von Pless zwaną księżną Daisy. Ona już wie, przeżyła to z czym będzie się zmagać jej młodziutka rozmówczyni czyli ona sama sprzed kilkudziesięciu lat. Dyskusja jest często bardzo ożywiona, nawet przeradza się w ostrą wymianę zdań. Widz subtelnie wprowadzany jest w rozwój osobowy Daisy. Niedoświadczona, często rozbrykana, promienna Stokrotka z ubiegającym czasem zmienia się w dojrzałą z bagażem nierzadko bardzo smutnych i bolesnych doświadczeń kobietę. Arystokratka o ogromnym sercu, nieobojętna na los ubogiego człowieka. Piękna i mądra.

Ostatnia scena, jakże wymowna. Przejście do współczesności. Aktorka zrzuca suknię księżnej i wchodzi w postać współczesnej kobiety w t-shercie i dżinsach. Zupełnie inny strój, ależ czy wiele z nas nie ma podobnych myśli, starań? Czy nie mamy na koncie czynów,gestów pomocy? Czyż nie angażujemy się w działania dobra? Czyż nie chciałabym zobaczyć swojego odbicia w oczach Daisy?
Oklaski...przyłożyłam dłonie do twarzy. Nie jestem krytykiem teatralnym, nie jestem krytykiem literackim, nie jestem "tą z mediów", nie jestem feministką z problemem kobiecości, nie rewolucjonistką. Jestem w całości tą kim postanowił, że będę...kobietą bardzo empatyczną, kiedy zawsze piękno i wzruszenie dotyka mojego serca. Ja odbiorca sztuki, ja odbiorca poezji, literatury,
ja widz. Ogrom wzruszenia... za tą niecałą godziną dla publiczności ile skrywa się pracy, przeciwności, problemów...

Aldona Struzik, Zbigniew Niedźwiecki-Ravicz, Tomasz Struzik...Dziękuję!

Ciemno, ten sam Park Zdrojowy teraz rozświetlony latarniami. Deszcz... deszczu, deszczu nie uda ci się zmyć wrażeń!

Pozdrawiam serdecznie Małgorzata Bulska”


Pani Małgorzata ma wrażliwą duszę i gorące serce. Potrafi to wyrazić jak Joanna Bator. Przeczytałem ten komentarz z podziwem i wzruszeniem. Gdyby udało się spełnić Jej sugestię i powtórzyć monodram w olśniewającej scenerii zamkowej, tym razem nie przepuściłbym takiej okazji. I byłaby to zasługa Pani Małgorzaty. A księżniczka Daisy zasługuje na to, by ją poznać lepiej i podziwiać, bo tak bardzo potrzeba nam ideałów. I potrzeba nam ludzi czyniących dobro.


środa, 27 listopada 2013

Księżniczka z krwi i kości, cz. II






Podczas trwania małżeństwa Daisy i księcia na świat przyszło czworo dzieci: córeczka, która zmarła jako niemowlę i trzech synów: Jan Henryk XVII (Hensel), Aleksander ( Lexel, przeszedł na katolicyzm, przyjął obywatelstwo polskie, a podczas II wojny światowej był oficerem u boku generała Sikorskiego w armii Andersa), Konrad, zwany Bolkiem.

Niestety, szczęście małżeńskie nie trwało długo. Nadszedł okres pierwszej wojny światowej i w Pszczynie była główna kwatera cesarza Wilhelma II, a Jan Henryk był jego osobistym adiutantem. Tymczasem Księżna wraz z synami, ze względów bezpieczeństwa, przebywała w Berlinie. Prasa oskarżyła Daisy o szpiegostwo na rzecz Anglii, a mąż nie ujął się za swoją angielską żoną.


I wojna światowa wywarła duże wrażenie na księżnej, która nie mogła się pogodzić, że jej najbliżsi znaleźli się po obu stronach frontu. Stała się zdecydowaną pacyfistką, wysyłała dramatyczne apele do rządów o ludzkie traktowanie jeńców wojennych. Pracowała w pociągach sanitarnych na frontach serbskim, francuskim i austriackim, a także w szpitalu. Zwróćmy na to uwagę, księżniczka otoczona od rana do wieczora służbą, której w pałacu pszczyńskim nie wolno było samej nawet otworzyć okna, teraz z własnej woli pracuje jako sanitariuszka. To godna podziwu i uznania forma wyrzeczeń.

Po I wojnie światowej w 1923 roku Daisy ostatecznie rozwiodła się z mężem. Miała wówczas 50 lat. Książę Jan Henryk ożenił się z młodą arystokratką hiszpańską Klotyldą Silva y Candanamo.

Pełne pruderii i zakłamania życie rodzinne Hochbergów w pałacu pszczyńskim poznajemy w niezwykle sugestywnym filmie Filipa Bajona p.t. „Magnat”, ze znakomitymi rolami Grażyny Szapołowskiej, Jana Nowickiego, Bogusława Lindy. Film przeniesiony został na ekran telewizyjny jako serial p.t. „Biała wizytówka”. 


Podobieństwo urody, poglądów i kolei losów sprawia, że dziś ludzie porównują Daisy do księżnej Diany. Ale to nie jedyne wspólne cechy . Obie potrafiły sobie zjednywać sympatię ludzi całkowicie im oddanych, totumfackich i adoratorów. Obie błyszczały jak gwiazdy na firmamencie w zakompleksionym i sformalizowanym świecie życia dworskiego. Daisy romansowała i trudno się dziwić osobie tak urodziwej, której mąż zdawał się z biegiem czasu tego nie dostrzegać. Plotka o jej burzliwym związku z cesarzem Wilhelmem II zniszczyła jej małżeństwo.

Nad życiem Daisy pojawiły się czarne chmury. Gniazdo rodzinne uschło skutkiem burzliwych wydarzeń wojennych i zawirowań politycznych Z byłym mężem nic ją nie łączyło poza sprawami majątkowymi. Znaczną część swego uposażenia przeznacza na działalność charytatywną Coraz bardziej czuje się osamotniona, stroni od towarzystwa, rezygnuje z podróży. W dodatku podupada na zdrowiu. W Książu otacza ją garstka wiernej służby.

W 1938 roku umiera Jan Henryk XV. Rok później nadchodzi okrutny okres drugiej wojny światowej. Wybuch wojny zastał księżnę Daisy w zamku Książ. Chorowała prawdopodobnie na stwardnienie rozsiane. Najbliżsi ją opuścili. Zdana była na pomoc oddanej służącej Dolly. Księżna po dojściu do władzy nazistów i Hitlera nie poddała się uwielbieniu dla jego polityki. Wraz ze swoimi synami przeciwstawiała się totalitaryzmowi Hitlera, co przyniosło za sobą tragiczne skutki. Między innymi, Księżna Daisy straciła najmłodszego z synów, Bolka, w wyniku okrutnych przesłuchań.

Pod koniec wojny, zgodnie ze swoim antywojennym nastawieniem starała się pomagać więźniom dostarczając im paczki żywnościowe. W 1941 roku władze III Rzeszy podjęły decyzję o skonfiskowaniu posiadłości, na której ciążył ogromny dług. Księżna musiała opuścić zamek.

To był upalny początek lata, pamiętam jak wynoszono księżnę na noszach do ambulansu – wspomina Dorota Stempowska, wówczas 5-letnia córka stajennego Hochbergów. Pracownicy właścicieli Książa utworzyli szpaler, a dzieci, wśród których byłam, wręczały księżnej kwiaty. Daliśmy jej bukiety nagietków”.

Wysiedlona z zamku przez nazistów zmarła 29 czerwca 1943 roku w willi przy pałacu Czetritzów w Wałbrzychu. Jako przyczynę zgonu podano zatrzymanie krążenia. Tak więc odeszła w wieku 70 lat.  Do niedawna nie była znana dokładna data śmierci księżnej, jednak udało się odnaleźć w archiwach wałbrzyskiego kościoła ewangelicko-augsburskiego autentyczny akt zgonu. Znajdował się on pośród dokumentów pozostałych po zlikwidowanej parafii ewangelickiej w Szczawienku, do której należała księżna.

Według relacji córki stajennego Hochbergów, Daisy została pochowana w mauzoleum rodzinnym znajdującym się w parku zamkowym. Po splądrowaniu grobowca przez żołnierzy Armii Czerwonej (trumnę księżnej rozłupano), służący postanowili przenieść jej szczątki w bezpieczniejsze miejsce. Księżna początkowo spoczęła w parku, niedaleko mauzoleum, jednak świeży grób na tyle zwracał uwagę czerwonoarmistów, że ostatecznie, pod osłoną nocy, przeniesiono zwłoki na parafialny cmentarz ewangelicki w Szczawienku (Nieder Salzbrunn). W latach osiemdziesiątych XX w. podzielił on losy wielu innych niemieckich nekropolii z terenu Dolnego Śląska: został zrównany z ziemią, bez przeniesienia znajdujących się na nim szczątków, a później wybudowano tam osiedle domów jednorodzinnych.

Pamięć o księżnej Daisy przetrwała w opowieściach mieszkańców i nielicznych publikacjach na jej temat. Jej imieniem nazwane zostało urokliwe jeziorko położone w lasach koło Lubiechowa. Na dziedzińcu pałacu Czettritzów przy ul. Zamkowej w Wałbrzychu postawiono w 2007 roku postument upamiętniający księżną, która zmarła obok w sąsiedniej willi. Dopiero teraz, po upadku systemu komunistycznego zaczęto z pewną nieśmiałością podkreślać jej zasługi dla Wałbrzycha. Ogromnym wydarzeniem była przeniesiona z pałacu w Pszczynie i umieszczona na jakiś czas w Książu wystawa 42 fotografii Daisy, sfotografowanej podczas jej pobytu w Anglii w październiku 1901 roku, w czasie którego odwiedziła studio Lafayette‘a i pozowała mu do serii portretów.

Przetrwała legenda o księżniczce Daisy jako „dobrym duchu” zamku Książ i miejmy nadzieję, że tak pozostanie. Być może znajdzie się kiedyś miejsce w panteonie gwiazd naszego regionu, a nasi rajcowie miasta uczczą z szacunkiem księżnę Daisy Hochberg von Pless panią na Książu i Pszczynie, osobę tak znaczącą w dziejach zamku Książ i wyjątkową w trudnych czasach światowych zawieruch wojennych.

I tak oto przedstawia się wzruszająca historia walijskiej księżnej, która ośmieliła się być nie tylko piękną, ale i mądrą. Okazuje się, że ani uroda, ani książęce pochodzenie, ani wielki majątek, nie potrafiły jej ustrzec na stare lata przed chorobą, opuszczeniem i samotnością. Ale pozostała w naszej pamięci, a jej zasługi pozwalają tę pamięć zachować na długie lata.


wtorek, 26 listopada 2013

Księżniczka z krwi i kości, cz. I



Sala Maksymiliana na zamku Książ


Choć na pozór brzmi to bajecznie, zapewniam że w tej opowieści nie będzie nic z ułudnego świata baśni i fantazji. To wszystko działo się naprawdę i dotyczy osób z najwyższej europejskiej półki polityki i historii.

Dwie niezwykłej urody i bogactwa rezydencje, dolnośląski zamek Książ i górnośląski pałac w Pszczynie były miejscem, gdzie toczyło się jej bujne życie, pełne doniosłych wydarzeń, w którym brała aktywny udział. Minęło już ponad pół wieku od momentu kiedy wydała ostatnie tchnienie, ale dla ludzi interesujących się historią wydaje się, że wciąż jest żywą i porusza się bezszelestnie po posadzkach marmurowych, wzbudzając tak jak dawniej podziw i ekstazę. To rzecz wyjątkowa, jak jej osobowość pasuje do architektury wnętrz, dostojności i monumentalności komnat zamkowych.
Widzę ją na portretach sfotografowanych podczas jej pobytu w Anglii w październiku 1901 roku, w czasie którego odwiedziła studio Lafayette‘a i pozowała tu do serii zdjęć. Każde z nich daje świadectwo jej niepospolitej urody: prześliczne oczy, alabastrowa jasność twarzy i łabędziej szyi, szczupłość figury i wyjątkowo miniaturowej talii, doskonałość proporcji i ze smakiem dobrana suknia, dopełniają ten wizerunek młodości, czaru, swobody. To nieomal Mona Liza Gioconda boskiego Leonardo da Vinci, tylko zdecydowanie piękniejsza. Ten kokieteryjny uśmieszek na twarzy i brak strachu przed kamerą nie powinny nas dziwić. Księżna bowiem, która często śpiewała i występowała na prywatnych przyjęciach i dobroczynnych spektaklach, przyzwyczajona była do widowni. Wspominając swego nauczyciela śpiewu, pana Vanuchiniego z Florencji, pisała: “był zachwycony możliwościami mojego głosu i oświadczył mojemu ojcu, że będzie ze mną ćwiczył za darmo pod warunkiem, że nauczę się włoskiego i francuskiego i poświęcę się karierze śpiewaczki. Oczywiście, że byłam tym zachwycona; Od kolebki kochałam śpiew i teatr…“
Jej piękny głos pomógł przezwyciężyć wrogość, jaka ją otaczała w pierwszych latach życia w Niemczech. Upór, by nie zmieniać sposobu zachowania, do którego przywykła w Anglii, zdobył w końcu aprobatę męża i jego pozwolenie na publiczne występy charytatywne w Berlinie. Jeden z nich, w lutym 1909 roku, przyniósł zawrotną sumę pięciu tysięcy dwustu marek!

Inne, jak recitale w teatrze Hotelu Pless w Szczawnie Zdroju, organizowane były dla zebrania funduszów na rzecz towarzystw dobroczynnych, którym księżna patronowała – między innymi Szkole dla Ułomnych w Wałbrzychu.

Na innym portrecie oglądam ją jako królową Sabę na balu kostiumowym dla uczczenia Diamentowego Jubileuszu królowej Wiktorii w 1897 roku.

Kostium balowy składa się z sukni z czerwonej gazy przetykanej złotem i udekorowanej hieroglifami, okolonymi turkusami oraz z welonu obficie ozdobionego czerwonymi, purpurowymi, zielonymi, niebieskimi i białymi klejnotami wokół wyhaftowanych złotem medalionów.

Na szyi długi naszyjnik z pereł i diamentów oraz (czego na zdjęciu nie widać) słynny złoty szal, którego wartość szacowana była na 400 funtów! Szal ten, w różnych aranżacjach, wiele razy zdobił jej toalety i wzbudzał zachwyt na dworach Europy.

Dopełnieniem kostiumu było perskie nakrycie głowy wyłożone turkusami, szmaragdami i perłami.
Jedna z amerykańskich gazet uznała, że “nie widziano do tej pory nic piękniejszego, niż strój księżnej von Pless“. Gazeta pominęła rzecz najistotniejszą, że ten strój nie zrobiłby na nikim takiego wrażenia, gdyby nie to, że ozdobił on powabną jak stokrotka, dostojną i pogodną, walijską dziewicę.
No właśnie, mówię o talentach wokalnych tajemniczej księżniczki, zachwycam się jej urodą i bogactwem strojów, a nie powiedziałem jeszcze rzeczy najważniejszej, kim ona właściwie jest?.
Spodziewam się, że wielu słuchaczy już odgadło kogo dotyczy ta opowieść. To nasza najsłynniejsza dama w dziejach wielowiekowego zamku Książ, niezwykła pod względem wdzięku i urody, ale także zasług dla zamku i dla okolicy, w tym wyjątkowego stosunku do Polaków.


 Nazywa się księżna Maria Teresa Oliwia Hochberg von Pless, urodzona 28 czerwca 1873 roku, znana jako Daisy, czyli Stokrotka – arystokratka angielska związana z pałacem w Pszczynie i zamkiem Książ, najstarsza córka pułkownika Williama Cornwallis-Westa,  właściciela zamku Ruthin  i posiadłości Newlands  oraz Marii Adelajdy z domu Fitz-Patrick.
Warto, naprawdę warto dowiedzieć się o niej coś więcej.
Szczęśliwe dzieciństwo spędziła w zamku Ruthin w północnej Walii i w dworku Newlands. Była blisko związana z dworem króla Edwarda VII i Jerzego V, spokrewniona z największymi domami arystokratycznymi Wielkiej Brytanii. Jej brat Jerzy był ojczymem Winstona Churchilla. Uważana była i wcale się temu nie dziwię, za jedną z najpiękniejszych kobiet w świecie arystokratycznym tych czasów.
Jej losy splotły się z domem Hohbergów podczas balu maskowego w Domu Holenderskim, kiedy to poznała swojego przyszłego męża Hansa Heinricha XV, księcia von Pless. Owa znajomość zaowocowała dość szybko jak na wagę tego przedsięwzięcia i konieczność pokonania wielu obowiązujących w tak wysokich rodach konwenansów.
8 grudnia 1891 r. (po roku czasu od nawiązania znajomości) osiemnastoletnia donna poślubiła majętnego księcia pszczyńskiego Hansa Heinricha XV Hochberga, Ślub odbył się w londyńskim Opactwie Westminsterskim, a świadkiem był Edward, ks. Walii.
Rodzina Hochbergów, jak czytam na stronie internetowej wałbrzyszek com, była wówczas trzecią najbogatszą rodziną w Niemczech i siódmą najbogatszą w Europie. Przed I wojną światową państwo von Pless prowadzili bardzo wystawne życie. Na taki styl życia pozwalała im olbrzymia fortuna, byli bowiem właścicielami licznych kopalń, hut, elektrowni, cementowni, domów handlowych, zamków w Pszczynie (Pless) i Książu (Fürstenstein), dworków na Riwierze, w Berlinie, lasów, pól, cegielni, młynów i hoteli. Co prawda, ojciec Jana Henryka wybrał mu na żonę inną posażną pannę, ale cóż było robić, skoro syn zakochał się od pierwszego wejrzenia w walijskiej Stokrotce. Ona też uległa czarowi dystyngowanego arystokraty, choć uczucie z jej strony nie było tak silne. To raczej jej rodzina – biorąc pod uwagę majątek Hochbergów - zadecydowała o tym zamążpójściu. Było to małżeństwo bardziej z rozsądku niż z miłości. Jak pisała w swoich pamiętnikach, jej przyszły mąż pouczał ją, iż prawdziwa miłość przyjdzie z czasem. Jednak nigdy nie doczekała się tej chwili.
Ślub był niezwykle okazały, odbił się echem w szerokim świecie, zjechała się na niego elita polityczna i arystokratyczna ze wszystkich stron Europy. Po uroczystościach weselnych Daisy wraz ze swoim mężem przybyła do Książa. Poczuła się w tym miejscu jak księżniczka z bajki: miała swój zamek, swoją służbę, przepiękne stroje i... strasznie daleko do swojego ojczystego domu w Anglii.

Masywny zamek w otoczeniu parkowym nad urwiskiem bystrego potoku nie był azylem dla młodej damy, która potrzebowała towarzystwa bliskich sobie osób. Dlatego też intensywnie podróżowała z mężem po Europie. Nie było chyba takiego państwa europejskiego, którego by wspólnie nie odwiedzili. Nic więc dziwnego że księżna rzadko przebywała w domu, w którym czuła się jak intruz. Najczęściej odwiedzała swoją ukochaną Anglię, bywała także w Berlinie, Paryżu, Petersburgu, Rzymie i w Sztokholmie, dotarła do Egiptu, Indii i na Malaje. Grała w ruletkę w Monte Carlo i polowała na lwy w Afryce. Wzbudzała zachwyt i podziw wielu mężczyzn.
 W czasie jednej z takich podróży Jan Henryk ofiarował pięknej Daisy naszyjnik z pereł. Nie były to byle jakie perły, ale specjalnie dobierane wielkie perły wyławiane na zamówienie z Morza Czerwonego. Sam zaś naszyjnik był „nader skromny”, miał tylko… sześć metrów długości. .Był to czas, kiedy wydawało się, że między nimi coś zaiskrzyło.


Z czasem jednak skończyły się i podróże, i prezenty. Księżna wróciła do Pszczyny, drugiego majątku Hochbergów, a książę zajął się sprawami państwa i poświęcał jej coraz mniej czasu. W majątku pszczyńskim Daisy nie czuła się dobrze, krępowała ją wszechobecna służba. Księżna nigdzie nie mogła pójść sama, n.p. w czasie przejażdżki konnej musiało jej towarzyszyć co najmniej pięć osób. Pomimo wielu zakazów i sztywnej etykiety utrzymywała kontakty z pisarzem Bernardem Shaw, darzyła sympatią potępianego wówczas Oscara Wilde'a  oraz przyjaźniła się z cesarzem Niemiec, co wzbudzało zazdrość męża i  podejrzenia pałacowej kamaryli.

I jeszcze jedno interesujące spostrzeżenie z wałbrzyszka com: „Księżna pszczyńska Maria Teresa von Pless, zwana również  Daisy, pani na zamku Książ, budziła emocje już za życia. Jedni ją kochali, wręcz ubóstwiali, podziwiali nie tylko jej urodę, ale także talent polityczny. U innych jednak wywoływała niechęć, a nawet nienawiść. Szokowała współczesnych nietypowym zachowaniem, posądzano ją o intrygi polityczne, a w czasie wojny oskarżono nawet o szpiegostwo”.
Cóż życie nie jest usłane różami, okazuje się, że dotyczy to nie tylko zwykłych szaraków, borykających się na co dzień z biedą i brakiem perspektyw. Jak się wkrótce przekonamy, także osoby, którym szczęśliwy traf  wydawałoby się przyniósł w darze wszystko, co dusza zapragnie, napotykają na te same problemy związane z brakiem zrozumienia, aprobaty, tolerancji innych, a nawet odchodzą z tego świata, w samotności i zapomnieniu.

Spróbujmy przyjrzeć się nieco bliżej specyfice życia pałacowego w świecie dla nas przeciętnych „zjadaczy chleba” wprost niewyobrażalnym, spójrzmy na to, co było istotą i treścią codziennych zmagań z losem nieprzeciętnej arystokratki w kontekście zarówno historycznym jak i z lekka filozoficznym.
Po ślubie i przybyciu do zamku Książ księżna była zdegustowana atmosferą, warunkami higienicznymi i sztywną etykietą dworską, jakie panowały w ówczesnych Niemczech. Próbowała zaadaptować niektóre ze zwyczajów będących w jej kraju, ale nie zawsze potrafiła przełamać panujących tutaj zasad. Dzięki niej jednak przy każdym pokoju gościnnym powstały łazienki. Sprowadziła ogrodnika z rodzinnego Newlands, aby urządził ogród w stylu angielskim (dzisiaj można podziwiać już tylko namiastkę tego, co zachwycało licznych gości zamku). Nie mogła znieść przepychu, z jakim obnosili się Hochbergowie, ale najbardziej brakowało jej ciepła rodzinnego. Była osobą otwartą, przyjaźnie nastawioną do otoczenia.
 Z biegiem czasu księżna potrafiła się dzielić bogactwem – często urządzała bale charytatywne, na których sama chętnie śpiewała (co przyprawiało o zgorszenie "sztywnych" niemieckich arystokratów). Ufundowała sierociniec dla dzieci, przychodnię dla pracujących matek i szkołę dla ubogich dziewcząt  oraz kilka szpitali.
Dla lepszej orientacji prześledźmy, czym wypełniony był przykładowy jeden rok życia księżnej i jej męża, a mianowicie rok 1901. Zwracam uwagę, było to 10 lat po ślubie. Otóż tak jak poprzednie lata, wypełniony był ten rok towarzyskimi spotkaniami i intensywnymi podróżami.  W lutym uczestniczyli w Londynie w uroczystościach  ślubnych siostry Daisy, Shelagh, z księciem Westminsteru. W czerwcu, w rejsie po skandynawskich i bałtyckich wodach, zakończonym w Rosji. Sierpień spędziła Daisy w Szkocji, a Hans na regatach w Cowes. Jej wakacje zakłóciła wiadomość o śmierci cesarzowej Fryderyki. ” Jakbym straciła drugą matkę” – wspomina Daisy. Bez niej poczuła się osamotniona i bezbronna w Niemczech.

Na początku października Daisy i jej mąż pojechali do Darmstadt w odwiedziny do wielkiego księcia i księżnej Hesji, która była młodszą siostrą Marii, królowej Rumunii, także bliskiej przyjaciółki Daisy.

Potem wrócili do Anglii na wyścigi konne, zatrzymując się u Shelagh. Najprawdopodobniej podczas tej wizyty, Daisy wpadła do studia Lafayette’a na sesję fotograficzną, podczas której powstały, między innymi portrety, o którym mówiłem na wstępie.
Pod koniec miesiąca byli gośćmi wielkiego księcia Michała i jego żony hrabiny de Torby, po czym wrócili do Newlands by spędzić trochę czasu z rodzicami Daisy. Stąd wyjechali na przyjęcie do posiadłości lorda Savila, skąd pośpiesznie wrócili do Książa aby wydać bal na cześć księcia Alberta von Schleswig-Holstein.
Jak widać z powyższego przeglądu, życie młodej jeszcze i coraz piękniejszej Daisy, nie wyglądało na zbyt skrępowane i monotonne.
Warto przy tej okazji parę słów poświęcić młodszej siostrze Daisy, równie pięknej i dystngowanej  Shelagh.
Shelagh i Daisy, pomimo różnic w wyglądzie i charakterze, były sobie bardzo bliskie. Odwiedzały się często, wiele razem podróżowały i miały dużo wspólnych przyjaciół. Obydwie poślubiły niezwykle bogatych mężczyzn, stały się wiodącymi w towarzystwie gospodyniami i wydawały przyjęcia na skalę królewską – Shelagh w pałacu Grosvenor w Londynie i w innych rezydencjach w Anglii , a Daisy na śląskich zamkach w Pszczynie i Książu.
Shelagh i książę Westminsteru, Bend Or byli w sobie zakochani, kiedy więc w 1904 r. przyszedł na świat syn i spadkobierca, ich małżeństwo wydawało się nie do rozbicia. Wspólnie lubili polowania i grę w polo. Pasjonowali się także wyścigami samochodowymi i żeglarstwem. Jednak ciągłe żądania finansowe ze strony teściów, przedłużające się wyjazdy żony, własne przesądy i konserwatywne poglądy Bend Ora (włącznie z krytyką frywolności epoki edwardiańskiej, która nie przeszkadzała matce i siostrze Shelagh) wpływały negatywnie na ich związek. Kiedy ich pięcioletni synek Edward zachorował i zmarł w lutym 1909 r. podczas kolejnej nieobecności Shelagh, małżeństwo zaczęło się rozpadać. Pozory zgody małżeńskiej utrzymywane do porodu kolejnego dziecka prysły, gdy urodziła się dziewczynka. Bend  Or nawet na nią nie spojrzał! Po I wojnie światowej Shelagh zgodziła się na rozwód i w ten sposób zamknęła rozdział życia z pierwszym mężem.
Jak widać nawet nieprzeciętna uroda i inteligencja nie są w stanie zapobiec rozkładowi małżeństwa, jeśli pomiędzy małżonkami nie ma wzajemnego zrozumienia i trwałych więzi uczuciowych. Dotyczy to jak się okaże także księżnej Daisy.

O dalszych losach księżniczki w cz. II, w kolejnym poście.

sobota, 23 listopada 2013

Potrzeba autorytetów - Księżniczka Daisy


Zamek Książ  -  salon


Jeszcze tylko parę tygodni i rok 2013 będzie za nami. Na Dolnym Śląsku został on uznany przez Sejmik Wojewódzki Rokiem Księżnej Daisy. Było to dla nas bardzo nobilitujące, bo przecież księżniczka Daisy, to ostatnia władczyni wałbrzyskiego zamku Książ, a Książ to nasza najlepsza wizytówka na krajowym rynku turystycznym.
Dobrze się stało, że rok ten nie został stracony. W pałacowych wnętrzach Książa, a także w Wałbrzychu co rusz miały miejsce przeróżne imprezy kulturalne, wystawy i sympozja, których nicią przewodnią była promocja księżniczki Daisy. Specjalnie do tego celu utworzona Fundacja Księżnej Daisy okazała się spiritus movens tej aktywności. To jej zasługą są liczne inicjatywy i pomysły organizacyjne przynoszące coraz to większą popularność sławnej księżniczki.

Nasuwa się więc pytanie. Co nam to daje? Po co jest nam potrzebne odgrzebywanie z przedwojennej przeszłości Książa poślubionej przez niemieckiego właściciela zamku, Hansa Heinricha Hochberga, angielskiej księżniczki Daisy? Czy słusznym jest wynoszenie jej na ołtarze chwały i wskazywanie jako autorytet, wzór godny do naśladowania przez Wałbrzyszan?
Pytanie jest zupełnie zrozumiałe. Dlaczego mamy budować legendę jakiejś tam obcej nam, przedwojennej arystokratki, w dodatku żony znanego z wrogości do Polaków niemieckiego możnowładcy, właściciela i zarządcy nie tylko Książa, ale znacznych obszarów wokół Wałbrzycha, a także na Górnym Śląsku ?

Spróbuję odpowiedzieć jak najkrócej. Jesteśmy wszyscy na tzw. Ziemiach Odzyskanych, a szczególnie tutaj na Dolnym Śląsku w sytuacji wyjątkowej. Historia tych ziem jest nadzwyczajna. Od zarania naszych dziejów były to ziemie zamieszkałe przez Słowian, a Śląsk był integralną częścią utworzonego przez Mieszka I w X wieku państwa polskiego. Niedostatecznie zaludniony, znajdujący się na rubieżach młodego państwa Śląsk, stał się atrakcyjny dla osadników z lepiej rozwiniętego zachodu. Z biegiem czasu wpływom zachodnim ulegli też książęta śląscy z dynastii piastowskiej. A jeszcze później Śląsk został utracony na ponad połowę tysiąclecia na rzecz austriackich Habsburgów, a następnie niemieckich Hohenzollernów.
Część Śląska powróciła do Polski po I wojnie światowej, ale dotyczy to Górnego Śląska. Dolny Śląsk pozostał w Rzeszy Niemieckiej. Dopiero po II wojnie światowej okazało się, że odzyskaliśmy dawne ziemie piastowskie, a granicą państwa jest Nysa Łużycka i Odra.
Dlaczego o tym mówię? Otóż dlatego, by uzmysłowić sobie, że na ziemi wałbrzyskiej jak i na całym Dolnym Śląsku jesteśmy ludnością napływową, podobnie jak to miało miejsce w średniowieczu, tylko że wtedy był to w przeważającej mierze żywioł germański. To oni stali się tutejszymi gospodarzami i ich dziełem był rozwój gospodarczy, kulturalny i cywilizacyjny. Jeśli chcemy mówić o historii tych ziem, to musimy zdać sobie sprawę z tego, że będzie to przede wszystkim historia niemiecka, zwłaszcza że największy rozkwit ziemi wałbrzyskiej miał miejsce po wcieleniu Śląska do Prus w wyniku zwycięskich wojen z Austrią w II połowie XVIII wieku.
Nie trzeba się tej historii bać, ani jej unikać, wręcz odwrotnie, warto jej się przyjrzeć dokładniej, by móc docenić to wszystko co było pozytywne i służyło rozwojowi. Tak było n.p. z rozwojem górnictwa węglowego w regionie wałbrzyskim. W tej dziedzinie niemałą rolę odegrała rodzina Hochbergów. Byli oni głównymi założycielami kopalń wałbrzyskich.



Księżniczka Daisy
Dla każdego zainteresowanego historią Książa jest jasne, że w czasach I i II wojny światowej jedną z najciekawszych osobowości w tej rezydencji jest właśnie księżniczka Daisy. I nie jest to tylko i wyłącznie skutkiem jej niepospolitej urody i wdzięku. Okazuje się, że położyła ona ogromne zasługi dla rozbudowy i unowocześnienia pałacu i jego otoczenia. To z jej inicjatywy powstała palmiarnia w Lubiechowie, a teren wokół zamku zamienił się w ogrody pełne krzewów kwitnących i kwiatów. Ona też wspierała jak tylko mogła uzdrowisko w Szczawnie-Zdroju. Można mówić o całej gamie jej osiągnięć i przymiotów. Warto odsłaniać najciekawsze wątki z biografii księżniczki Daisy, bo to przecież jej rok, a więc najwyższa pora by ją bliżej poznać i docenić.

Tak się dobrze stało, że trafiła w moje ręce książka Daisy Hochberg von Pless „Taniec na wulkanie 1873-1918, Pamiętniki, Wspomnienia, Biografie” w tłumaczeniu Marioli Palcewicz. (Wydawnictwo ARCANA w Krakowie, 2005 r.).
Książka jest swego rodzaju pamiętnikiem, pisanym jak się okazuje przez kobietę wykształconą, niezwykle mądrą, inteligentną, i doskonale orientującą się w meandrach politycznych i rodzinnych ówczesnego świata arystokracji i polityki.
Nazywa się Maria Teresa Oliwia Hochberg von Pless, urodzona 28 czerwca 1873 roku, zwana pieszczotliwie Daisy, czyli Stokrotka – arystokratka angielska związana z pałacem w Pszczynie i zamkiem Książ. Szczęśliwe dzieciństwo spędziła w zamku Ruthin w północnej Walii i w dworku Newlands. Była blisko związana z dworem króla Edwarda VII i Jerzego V, spokrewniona z największymi domami arystokratycznymi Wielkiej Brytanii. Jej brat Jerzy był ojczymem Winstona Churchilla. Uważana była i wcale się temu nie dziwię, za jedną z najpiękniejszych kobiet w świecie arystokratycznym tych czasów.
Jej losy splotły się z domem Hochbergów podczas balu maskowego w Domu Holenderskim w Londynie, kiedy to poznała swojego przyszłego męża Hansa Heinricha XV, księcia von Pless. Owa znajomość zaowocowała dość szybko jak na wagę tego przedsięwzięcia i konieczność pokonania wielu obowiązujących w tak wysokich rodach konwenansów.



schody pałacowe po renowacji
 8 grudnia 1891 r. (po roku czasu od nawiązania znajomości) dziewiętnastoletnia donna poślubiła majętnego księcia pszczyńskiego Hansa Heinricha XV Hochberga, Ślub odbył się w londyńskim Opactwie Westminsterskim, a świadkiem był Edward, ks. Walii.
I od tego momentu życie angielskiej księżniczki splotło się nierozerwalnie z rezydencją pałacową w Książu pod Wałbrzychem, choć także z pałacem w Pszczynie (ale w mniejszej skali), od którego nosiła tytuł von Pless. A było to życie tak barwne i ciekawe, obfitujące w niekończące się podróżowanie po świecie, gościny na najlepszych dworach, rezydencjach i pałacach władców, arystokratów, polityków, że w głowie się mąci po pierwszym czytaniu książki. I trzeba co rusz powracać do wcześniejszych wątków, żeby się w tym wszystkim nie pogubić i dobrze zrozumieć mądrość spostrzeżeń i opinii autorki. Najważniejszą w tej książce jest wojna, nazwana później pierwszą światową i jej wpływ na dalsze życie księżniczki, jej rodziny, krewnych i bliskich. Księżniczka Daisy znalazła się w tej wojnie w szczególnej sytuacji, bo przecież wywodziła się z Anglii, która teraz stała się wrogiem Niemiec. A jej mąż był prawą ręką cesarza Wilhelma II. Z obydwoma, i mężem, i cesarzem, łączyły ją więzy uczuciowe, ale jako patriotka swej byłej ojczyzny nie mogła się godzić z pogardliwym odnoszeniem się do Anglików. Ta wojna uczyniła z Daisy głęboką pacyfistkę, a nawet skłoniła ją do dobrowolnej służby w pociągach-lazaretach i szpitalach wojskowych jako pielęgniarka, wolontariuszka.
Dla mnie szczególnie interesujące było stanowisko księżnej w sprawie polskiej. Daisy okazała się osobą przyjaźnie nastawioną zarówno do Polaków, jak i sprawy niepodległości Polski. Daje temu wyraz w wielu miejscach swej książki: „Polska zawsze była i będzie cierniem w tej części Europy – pisze księżna w swej książce - Przed wojną Niemcy były odpowiedzialne za wysoce represyjne prawodawstwo w stosunku do polskich poddanych na Śląsku. W sierpniu 1914 roku car szybko obiecał, że uczyni Polskę niezależnym królestwem. Ale oczywiście nic konkretnego nie zrobiono.” Podobnie komentuje księżna wiadomość o proklamowaniu w tzw. akcie 5 listopada 1916 roku przez cesarza niemieckiego Polski jako królestwa na ziemiach zaboru rosyjskiego. Sprawa stała się ważna, bowiem rozważano kandydaturę jej męża Hansa Heinricha XV lub ich najstarszego syna Hansa Heinricha XVII na polskim tronie. Jednym z powodów miało być rzekome pochodzenie Hochbergów od śląskich książąt piastowskich. Niestety, negatywnie nastawiony do Polaków mąż Daisy nie chciał o tym słyszeć. Być może zdawał sobie sprawę z tego, że było to przysłowiowe dzielenie skóry na niedźwiedziu. Z dalszych losów księżnej (bo książka kończy się z chwila zakończenia wojny w 1918 roku) wiemy, że ten przyjazny stosunek do Polski znalazł dobitne potwierdzenie w późniejszych losach jej synów. Synowie Daisy podczas II wojny światowej walczyli przeciw Hitlerowi – Hansel (Jan Henryk XVII) w armii brytyjskiej, Aleksander (Lexel} w polskim wojsku.
Znamy wiele faktów świadczących o negatywnej postawie księżnej Daisy wobec Hitlera i nazizmu po wybuchu II wojny światowej. Stać ją było, mimo ciężkiej sytuacji finansowej z powodu zadłużenia zamku, na organizowanie tajnych paczek żywnościowych dla jeńców wojennych. Sztab Hitlera znalazł powody, by ją przesiedlić do Wałbrzycha i w ten sposób „oczyścić zamek”, wobec którego były już przygotowane tajne plany o zupełnie innym, militarnym przeznaczeniu tej rezydencji. Ale o tym wszystkim, co było po roku 1918 dowiadujemy się już z innych źródeł.
Okazuje się, że księżna pozostawiła po sobie nieoceniony skarb w postaci świetnie napisanej, niezwykle mądrej i ciekawej książki, bogatej w informacje o całej plejadzie możnych świata politycznego tych czasów, w których przyszło jej żyć. Skarb ten okazał się bardziej trwały, niż jej legendarny naszyjnik z pereł, który najprawdopodobniej został wyszabrowany przez sowieckich czerwonoarmistów, którzy nie omieszkali splądrować mauzoleum rodzinne w parku obok zamku Książ.
Szczególna wartość książki wynika stąd, że całą wiedzę zaczerpnęła autorka nie tylko z autopsji i notatek sporządzanych skrzętnie przez długie lata w pamiętniku, ale też licznie przytaczanych listów, rodzinnych zdjęć i dokumentów. Nadaje to książce walor historyczny. Dla czytelnika wrażliwego na przymioty literackie, książka budzi podziw bogatym słownictwem, pięknem języka i stylu, ale też ogromną znajomością koligacji rodzinnych osób z wysokiego kręgu arystokratycznego i szczerością wypowiedzi.
Dla nas ta książka jest szczególnie ważna, bowiem jak żadna inna dotyczy największego skarbu  ziemi wałbrzyskiej, wspaniałego zamku-pałacu Książ. Księżna Daisy w miarę upływu czasu związała się z tym pałacem i całą okolicą, traktując je jak swoją małą ojczyznę (Heimat}, czyniła więc dużo dobrego dla ich rozwoju, zaś w książce poświęca im dużo miejsca.
W „zamiast zakończenia” książki, autorstwa Bogny Wernichowskiej, znajduję zdanie, które szczególnie mnie urzekło; krótka i piękna refleksja o niezwykłej postaci jaką jest autorka książki „Taniec na wulkanie”:
„Los obdarzył ją szczodrze - była urodziwa, pełna wdzięku, utalentowana i miła. Nie brakowało jej inteligencji, daru interesującej konwersacji i dowcipu. Blondynka o błękitnych oczach i zgrabnej figurze, ubrana w najmodniejsze toalety ze słynnych w tamtych czasach domów mody - Poireta, Paquina, Wortha, swobodnie czuła się na europejskich dworach, w dyplomatycznych salonach, uzdrowiskach, odwiedzanych przez międzynarodową socjetę. Wszędzie tam, gdzie spotykali się dobrze urodzeni, bogaci i sławni… Tak było przez wiele dziesiątków lat.”
Aby o sobie nie dać zapomnieć napisała Daisy znakomitą książkę, niepodważalny corpus delicti jej wiedzy, inteligencji, mądrości, niezniszczalne zwierciadło życia sfer wyższych tamtych czasów. Tej książki nie jest w stanie zastąpić żaden podręcznik historii, napisało ją życie osoby wyjątkowej , godnej szacunku i uznania. Najwyższy czas by księżna Daisy stała się „dobrym duchem” nie tylko zamku Książ, ale i całego Wałbrzycha.


 Pamięć o księżnej Daisy przetrwała w opowieściach mieszkańców i nielicznych publikacjach na jej temat. Jej imieniem nazwane zostało urokliwe jeziorko położone w lasach koło Lubiechowa. Na dziedzińcu pałacu Czettritzów przy ul. Zamkowej w Wałbrzychu postawiono w 2007 roku  postument upamiętniający księżną, która zmarła obok w sąsiedniej willi. Dopiero teraz, po upadku systemu komunistycznego zaczęto z pewną nieśmiałością podkreślać jej zasługi dla Wałbrzycha. Ogromnym wydarzeniem była przeniesiona z pałacu w Pszczynie i umieszczona na jakiś czas w Książu wystawa 42 fotografii portretowych Daisy, w studiu Lafayette‘a w Anglii w 1901 roku.
Przetrwała legenda o księżnej Daisy jako „dobrym duchu” Książa i miejmy nadzieję, że tak pozostanie.

Wracam jeszcze na koniec do postawionego na wstępie pytania: Po co nam to jest potrzebne?
Otóż my Polacy jesteśmy arcymistrzami w druzgotaniu wszelkich autorytetów. Przed zawistnymi szponami nie ostoi się nic, co mogłoby nam posłużyć za drogowskaz. Historyczni bohaterowie czasów odległych, Tadeusz Kościuszko, Piotr Wysocki, Romuald Traugutt są niedzisiejsi. W czasach współczesnych z trudem broni się jeszcze Jan Paweł II, zdeptany został i Józef Piłsudski, i Lech Wałęsa. A przecież czujemy taką potrzebę, by mieć w życiu autorytet budzący nasz podziw i uznanie, by móc czerpać z niego wzory, by z przeżyć i doświadczeń takiej osoby wyciągać wnioski dla siebie. Księżna Daisy jest takim lokalnym autorytetem. To nie jest ważne kim była z pochodzenia, ważne jest co zrobiła dla podniesienia rangi i znaczenia naszej ziemi wałbrzyskiej, co czyniła dobrego dla mieszkańców tej ziemi. Warto poświęcić więcej czasu, by poznać ją bliżej.









środa, 20 listopada 2013

O moim benefisie na poważnie



Na stronie internetowej CK MBP w Głuszycy ukazała się relacja z uroczystego spotkania autorskiego pod nazwą Benefis Stanislawa Michalika. Zamieszczam pełny tekst tej relacji, bo myślę, że warto poznać szczególy tego niezwykłego wydarzenia kulturalnego w naszym mieście :

W atmosferze wspomnień, wzruszeń i rozmów o regionalnej literaturze przebiegł benefis Stanisława Michalika zorganizowany przez Centrum Kultury-Miejską Bibliotekę Publiczną w Głuszycy. Bohater spotkania opowiadał także o swojej nowej publikacji ,,Głuszyckie kontemplacje. Cz. 2: Opowieści o Głuszycy i najbliższej okolicy”. Od licznie zgromadzonych gości otrzymał podziękowania, gratulacje i życzenia kolejnych równie udanych publikacji.
Dla Stanisława Michalika forma spotkania była ogromnym zaskoczeniem, bowiem do końca organizatorzy utrzymywali, iż będzie miało ono tylko formułę wieczoru autorskiego poświęconego najnowszej publikacji pisarza, tj.  ,,Głuszyckim kontemplacjom. Cz. 2: Opowieści o Głuszycy i najbliższej okolicy” wydanej przez Podziemne Miasto ,,Osówka” Sp. z o.o. Zaskoczony pisarz został zaproszony na scenę, gdzie w specjalnie przygotowanej scenerii nie tylko z ogromną charyzmą opowiadał o nowo wydanej książce, ale także miał okazję wysłuchać wyjątkowego – bo przygotowanego specjalnie dla niego – programu artystycznego: Hubert Janas zaprezentował cztery utwory na akordeon, z czego jeden – ,,Głuszyckie impresje” – własnej kompozycji. Po młodym akordeoniście wystąpiła Julia Janas z utworem na pianino. Całość muzycznie dopełniła Maja Nowicka, która swoim głosem nie po raz pierwszy oczarowała licznie zgromadzoną publiczność. Organizatorzy przedstawili działalność zawodową i twórczą Stanisława Michalika, a punktem kulminacyjnym było uhonorowanie pisarza za całokształt dotychczasowej twórczości przez głuszyckie CK-MBP statuetką ,,Pióro Głuszca” (projekt i wykonanie H. Janas). – W uznaniu za dotychczasową twórczość pisarza-regionalisty promującego walory kulturowe, historyczne i przyrodnicze Głuszycy oraz z ogromną prośbą o kolejne dzieła o podobnej tematyce – argumentowali organizatorzy z CK-MBP. W drugiej części spotkania Stanisław Michalik obejrzał fragment skeczu nt. roli pisarza w społeczeństwie przygotowany przez kabaret ,,Zarzecze” z Zespołu Szkół z Głuszycy oraz wysłuchał życzeń i podziękowań od licznie zgromadzonych gości – m.in. Starosty Wałbrzyskiego Józefa Piksy, Burmistrz Głuszycy Alicji Ogorzelec, poety Marka Juszczaka, dyrektorów placówek oświatowych z Głuszycy, Kierownik Miejskiej Biblioteki Publicznej w Głuszycy.
Warto dodać, że benefis Stanisława Michalika był pierwszym tego rodzaju wydarzeniem w gminie Głuszyca. Głównym organizatorem przedsięwzięcia było Centrum Kultury-Miejska Biblioteka Publiczna w Głuszycy wspierane przez licznych przyjaciół Stanisława Michalika.



I właśnie tym wszystkim moim Przyjaciołom stokrotne dzięki !



poniedziałek, 18 listopada 2013

Mój benefis !


Tak to się rozpoczęło


Byłem już prawie wszystkim - ministrantem, kościelnym, listonoszem, nauczycielem dyrektorem, inspektorem, burmistrzem, prezesem, redaktorem. Byłem pewien, że na tym się skończy. Niestety nie. W niedzielę okazało się, że jestem benefisantem. Słowniczek wyrazów obcych wyjaśnia, że jest to osoba na cześć której odbywa się przedstawienie. Finezja organizatorów mojego benefisu polega na tym, że zupełnie bezwiednie i spontanicznie dałem się wciągnąć do tej gry i sam stałem się w niej głównym aktorem. Od razu oświadczam, że w tej roli czułem się całkiem dobrze. Ktoś powiedział nawet, że jestem bohaterem wieczoru. Strasznie mi to pochlebiało, bo w najśmielszych marzeniach sennych nie osiągnąłem nigdy takiego zaszczytu.

Poproszono mnie o zajęcie eksponowanego miejsca na scenie. W świetle jupiterów ogarnęło mnie poczucie ważności. Dostałem do ręki mikrofon. U nas wiadomo, kto ma mikrofon ten ma władzę. Mogłem wstać z fotelika i na wszystkich popatrzeć z góry. A tam na sali same tuzy. I Starosta, i pani Burmistrz, dyrektorzy szkół i innych instytucji, moi bliscy przyjaciele i znajomi. Przyjechał nawet Marek Juszczak, poeta - górnik, sztygar kopalni „Szczygłowice” z Knurowa. A z Wałbrzycha sam Bartek Ranowicz, księgarz, przewodnik górski, wykładowca wyższej uczelni. Wypełniła się sala po brzegi tak więc trudno się dziwić, że zrobiło mi się miękko na sercu. Przecież nie można zawieść takiej widowni. Strach pomyśleć, gdyby miała to być li tylko prelekcja o moich „Głuszyckich konfrontacjach” część II. Książkę można zachwalać, ale i tak jej wartość okaże się „w praniu”. Albo się ją przeczyta, albo nie.



Pani dyrektor CK MBP (Cesarsko - Królewska Mość Benefisu Pismaka) okazała się wspaniałomyślna. Pozwoliła mi na moment ochłonąć, a na scenę wkroczyła Maja Nowicka, o której pisałem w blogu, że czeka ją kariera Anny German. Śpiewa nieomal jak ona.



Wtedy pojąłem wreszcie na czym polega ta gra. Promocja książki jest ważna, ale by ją osiągnąć trzeba to robić według sprawdzonych wzorów jak w królewskim mieście Krakowie. A że trafił się akurat idealny benefisant, nestor środowiska lokalnych wolno-myślących seniorów, o medialnym nazwisku, więc na co czekamy. Robimy po raz pierwszy w mieście głuszycki benefis.




Benefisant wyraźnie wzruszony




No i poleciało wszystko jak z płatka. Najpierw była promocja książki "Głuszyckie kontemplacje", ale potem ważniejszą okazała się nobilitacja jej autora. Jak w najlepszych telewizyjnych wydaniach krakowskich benefisów była rozmowa z nestorem, była ekspozycja na telebimie jego kariery zawodowej i osiągnięć twórczych, były peany na cześć jubilata ze strony najważniejszych gości. To wszystko przeplatane muzyką i śpiewem rodzimych artystów. Były też na koniec gratulacje i życzenia, najważniejsze trofeum - "Pióro Głuszca", dzieło rodzimego artysty-rzeźbiarza H. Janasa, były kosze kwiatów i upominki, no i także „złota księga” z wpisami osób obecnych na sali. Powodzeniem cieszył się poczęstunek przygotowany przez renomowaną kuchnię „Łomnickiej Chaty”.

Cieszy to, że można było zaobserwować duży popyt na książkę i autografy, miałem więc pełne ręce roboty.



Bartosz Ranowicz skupił się na walorach książki



laudację na cześć jubilata sklada Marek Juszczak


Nie da się ukryć, o czym wspomniałem w finale imprezy, że moje miasteczko śmiało podąża śladami wielkiego Krakowa. Mamy w jadłodajni „Finezja” galerię pocztówek,fotografii i obrazów niczym w „Jamie Michalikowej”, a od niedzieli możemy mówić, że przetarta została ścieżka dla kolejnych benefisów. Benefisantów jest wielu. Zgadnijmy na kogo przyjdzie teraz kolej.



P.S. A teraz już na poważnie - dziękuję jak najcieplej wspaniałej załodze CK MBP na czele z Panią Dyrektor, Moniką Bisek, Panią kierownik Biblioteki, Renatą Sokołowską i wszystkim pracownikom za znakomity pomysł, wkład pracy i serdeczną atmosferę.



Dziękuję za obfitość życzeń i gratulacji, za kwiaty, upominki i pamiątki, za życzliwość, która emanowała od wszystkich osób na sali.



Dziękuję Pani Burmistrz, Alicji Ogorzelec i Panu Staroście, Józefowi Piksie, że swą obecnością nadali tej imprezie znaczenia i blasku.



Wszystkim obecnym na tej uroczystości serdecznie dziękuję



I ja tam byłem, lecz wina nie piłem,

a com przeżył i doświadczył - w poście umieściłem.



Fotografie świeże jak barszcz - Violetty Torbackiej

niedziela, 17 listopada 2013

Czy można żyć bez historii ?


zaproszenie do zwiedzenia Wałbrzycha


To retoryczne pytanie: czy można żyć bez historii,  nie budzi żadnych wątpliwości. Oczywiście, nie można żyć bez historii. Wyobraźmy sobie kim byśmy byli nie znając przeszłości. Całkowicie przypadkowym jestestwem, które znalazło się na tej ziemi nie wiadomo skąd, po co i dlaczego. Historia odpowiada nam przecież na nurtujące każdego myślącego człowieka pytanie - co było wcześniej, co się działo przed nami, skąd się wzięło to co nas otacza, kim jesteśmy i jak powinniśmy żyć. Bo przecież historia jest nauczycielką życia, z jej nauk powinniśmy czerpać wiedzę i doświadczenie.

To wszystko piękna teoria. A obok niej funkcjonuje praktyka. Z jej obserwacji wynika, że można żyć bez historii. Tak samo zresztą jak bez kultury,bez religii, bez takich czy innych ideałów. Można ograniczyć wiedzę historyczną do minimum, albo też spreparować ją dla własnych potrzeb. Mistrzami w tej dziedzinie są politycy. Dla nich historia jest przedmiotem, nie zaś podmiotem. Najlepiej się nią posłużyć dla osiągnięcia własnych celów.

Od czasu do czasu rozlega się wołanie o prawdę historyczną. My chcemy wiedzieć jak było naprawdę. To już jest dobrze, gdy pojawiają się takie głosy. Zwiastują one potrzebę poznania przeszłości bez kłamstwa i pruderii. I byłoby całkiem dobrze, gdyby faktycznie o to właśnie chodziło i gdybyśmy byli w stanie sprostać takiemu zapotrzebowaniu. Okazuje się, że nie jest to takie proste i łatwe. Dlaczego ? Otóż dlatego, że jak sądzą niektórzy historycy nie ma czegoś takiego jak prawda historyczna. Po prostu nie da się autorytatywnie odtworzyć i opisać tego co się działo w przeszłości.. Prawdziwe są tylko fakty historyczne (jeśli i one nie zostały spreparowane). Rzecz w tym, że historia jest nauką społeczną, a w życiu społecznym nie da się jednoznacznie ocenić kto ma rację. Dam prosty przykład - zwykły konflikt rodzinny pomiędzy mężem i żoną - kto jest winien? Od razu pojawią się co najmniej dwie wersje. Jedni powiedzą, że mąż, drudzy że żona i każda ze stron wytoczy arsenał argumentów. Nie ma takiego sądu, który byłby w stanie bezwzględnie orzec o winie jednej, czy drugiej strony. Każdy wyrok jest względny i oprócz przepisów prawa zależy od wielu innych czynników.
To samo dotyczy historii. Jedyną prawdą historyczną są same fakty, zaś ich ocena, to sprawa osobistej interpretacji. I z tego atrybutu korzystają politycy interpretując fakty według własnego widzimisię. Nicią przewodnią nauki historii jest dążenie do maksymalnie obiektywnego opisywania faktów historycznych. Łatwo zauważyć jak daleko badania naukowe odbiegają od propagandowej sieczki sporządzanej przez partyjnych ideologów.

To wszystko, to ma być wstęp do skomentowania dwóch wydarzeń, w których miałem okazję uczestniczyć w mijającym tygodniu, a które zasługują na szczególną uwagę. Nie są one egzemplifikacją powyższego wywodu, a jedynie stały się jego impulsem. Obydwa wydarzenia odbieram jako rzecz dużej wagi, są dla mnie wyznacznikiem pozytywnych zmian jakie następują w Wałbrzychu, obydwa wiążą się ściśle z historią, a dokładniej z próbą odsłonięcia tzw. prawdy historycznej.



rynek wałbrzyski w wieczornej krasie



Taką wymowę ideową ma dla mnie wyjątkowy film „Tutejsi, od Waldenburga do Wałbrzycha”, którego wielka premiera miała miejsce w środę 11 listopada b.r. na scenie Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu w wypełnionej po brzegi sali, z udziałem najważniejszych w mieście osób na czele z Prezydentem i Starostą. Film jest dziełem Fundacji Księżniczki Daisy von Pless, według scenariusza i reżyserii jej Prezesa, Mateusza Mykytyszyna. Zarówno film jak i jego premiera wskazują, że na firmamencie miejskim Wałbrzycha pojawiła się wschodząca gwiazda, którą jest Mateusz, twórca filmu i organizator tej wielkiej imprezy. Prezydent Wałbrzycha, Roman Szełemej miał nosa, że na niego postawił i mu zaufał.
Film jak wspomniałem wyżej jest wyjątkowy pod wieloma względami. Przede wszystkim dlatego, że odważył się dotknąć tematu, który przez liczna lata PRL-u był tematem tabu, a mianowicie przeszłości przedwojennej Wałbrzycha. W tym mieście zaludnionym po wojnie przybyszami z różnych ziem polskich i z całego świata, mieście wielonarodowościowym i wielokulturowym, przyjęliśmy z łatwością propagandowe hasło władzy ludowej - „Myśmy to nie przyszli, myśmy tu wrócili” i pogodzili się z polskością Wałbrzycha jako rzeczą naturalną. Oficjalnie rozpowszechniana historia tych ziem koncentrowała się na czasach piastowskich Śląska, potem była przerwa długości, bagatela, zaledwie 5 wieków i dalej dotyczyła II wojny światowej i historycznego powrotu do Macierzy. Lepiej było pominąć ten fakt, że Wałbrzych od samego początku był budowany przez żywioł germański i wszystko co w tym mieście zastaliśmy po wojnie było dziełem Niemców. Dotyczy to także naszych największych atrakcji turystycznych, zamku Książ lub pałacu Czettrytzów przy ulicy Zamkowej. Tematem tabu był exodus przesiedleńców niemieckich z Wałbrzycha, którzy zmuszeni byli opuścić miasto, pozostawiając dorobek swojego życia i życia kilku pokoleń. Oczywiście, zgadzamy się z tym, że był to skutek okrutnej wojny, tragicznej przede wszystkim dla Polaków, ale także dla agresorów, większości Niemców, którzy stali się narzędziem hitlerowskiej propagandy i zostali wciągnięci do tej wojny. Rzecz w tym, by tej historii nie zasłaniać i zacząć wreszcie mówić o tym głośno właśnie w imię tego, co określamy mianem prawdy historycznej.

Film Mateusza Mykytyszyna, to swego rodzaju przełom w powojennej kinematografii dotykającej przeszłości Wałbrzycha. Mottem przewodnim filmu są wspomnienia kilku starszych niemieckich autochtonów, którzy odważyli się zaraz po wojnie przyjąć obywatelstwo polskie i pozostać w mieście. Mieszkają w nim do dziś, a obecnie udzielają się w Niemieckim Towarzystwie Kulturalnym. Mówią oni o przywiązaniu do rodzinnych stron, o swoim dzieciństwie i młodości przed wybuchem wojny, o ciężkich przeżyciach w czasie wojny, a potem w pierwszych latach powojennych, kiedy to dla Polaków naród niemiecki był największym wrogiem.
Monologi ( momentami nieco przydługie) trzech staruszek i jednego też już dojrzałego pana, wygłaszane po polsku, bo po tylu latach nauczyli się naszego języka, są przeplatane wypowiedziami naszych dziewcząt i chłopców z III Liceum Ogólnokształcącego w Wałbrzychu. Licealiści wyrażają się z sentymentem o swoim przecież mieście, bo tu się urodzili lub chodzą do szkoły, wskazują co im się w Wałbrzychu najbardziej podoba, miejsca w których lubią spędzać wolny czas. Mówią też o swoich planach na przyszłość, o kontaktach uczuciowych z partnerami. Te rozmowy wyraźnie ożywiają film, a że młodzi są elokwentni, mówią swobodnie, dowcipnie i bez skrępowania, są więc okrasą fabuły filmowej.
I teraz jeszcze parę słów o największym atucie tego filmu. Jest nim, przynajmniej dla mnie, niezwykła oprawa zdjęciowa, urzekające widoki miasta dawniej i dziś, barwne krajobrazy górskie, zabytki architektury, scenki z życia mieszkańców, w ogóle ukazanie przemysłowego Wałbrzycha w całej swej wyjątkowości. Jest to miasto o bogatej, interesującej historii, miasto osobliwe, o czym niejednokrotnie pisałem. Prezydent Szełemej nazwał je w krótkim zagajeniu na premierze miastem magicznym. Film „Tutejsi, od Waldenburga do Wałbrzycha” jest tego znakomitym potwierdzeniem.
Film jest na stronie internetowej You Tube, zachęcam do obejrzenia i skomentowania.



największa hala pod Osówką



Drugim wydarzeniem nieco mniejszej miary, ale również związanym z historią, było piątkowe (15 listopada) spotkanie z Jerzym Cerą w wałbrzyskiej Bibliotece Pod Atlantami. Jerzy Cera jest znany dla wszystkich osób interesujących się tajemnicą kompleksu „Riese” w Górach Sowich. To wytrwały poszukiwacz – odkrywca, autor niezliczonych publikacji prasowych, książek i map, człowiek na trwałe związany z autentyczną pasją swojego życia, której poświęca czas wolny, a także pieniądze.
W Galeryjce Pod Atlantami na II pietrze zabrakło miejsc, co dowodzi dużego zainteresowania osobą emerytowanego ppłk. Wojska Polskiego, który przybył na spotkanie bezpośrednio z Krakowa. Jerzy
Cera tam mieszka od lat, ale wywodzi się z pobliskiej Bielawy, jest więc emocjonalnie związany z Dolnym Śląskiem.
Nie udało mu się przywieźć na spotkanie będącej w przygotowaniu do druku nowej książki o historii eksploracji podziemnych kompleksów w Górach Sowich, ale to właśnie był przewodni temat jego prelekcji okraszonej ekspozycją historycznych już fotografii na telebimie, ukazujących poszczególne etapy badań i ich uczestników, bo jak się okazuje historia eksploracji jest niezwykle barwna i fascynująca. Wyjaśnia ona w sposób klarowny i obiektywny przyczyny powojennej stagnacji w poszukiwaniach i odsłanianiu tajemnicy Gór Sowich.
W spotkaniu uczestniczyło wielu znakomitych badaczy i odkrywców, znanych w Wałbrzychu i na Dolnym Śląsku, padały ciekawe pytania, pojawiły się też zapowiedzi nowych publikacji i książek. Daje to nadzieję na coraz to bliższe dojście do prawdy, mam tu na uwadze faktyczny cel tej największej inwestycji militarnej III Rzeszy pod koniec wojny oraz tego, co się kryje w zakonspirowanych częściach podziemi Gór Sowich.
Ze spotkania powróciłem do domu późnym wieczorem pod wrażeniem osoby Jerzego Cery i tego wszystkiego co mogłem tam usłyszeć i zobaczyć. Mój skromny udział w odsłanianiu tajemnicy podziemi w kompleksie Włodarza okazuje się coraz ważniejszy, bo temat „Riese” nabiera już ogromnego znaczenia w skali europejskiej.


Ale o tym wszystkim w kolejnych odcinkach mojego blogu.