Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

niedziela, 30 kwietnia 2017

Człowieczy los



Anna German urodziła się w Uzbekistanie w walentynki 1936 roku. Być może 14 luty był zupełnym przypadkiem, ale Anna całe życie pozostawała niepoprawną romantyczką. Jej matka pochodziła z holenderskiej rodziny, ojciec był Niemcem z rosyjskiej wtedy Łodzi. To właśnie czas zaborów, migracji i nowych podziałów ziem stworzył unikalną miksturę rodziny German. Ojciec Eugieniusz German został aresztowany i rozstrzelany w Urgeczu przez NKWD w 1937 roku pod zarzutem szpiegostwa. Anna z matką zostały wysiedlone z Fergany i zesłane do Kirgistanu. Tam z trudem przeżyły wojnę. W 1946 jako repatriantki Anna wraz z matką i babcią przyjechały do Polski. Zamieszkały w Nowej Rudzie a w 1949 roku przeprowadziły się do Wrocławia.

Tam skończyła studia geologiczne, z wyróżnieniem, po czym od razu zajęła się swoją pasją – muzyką. Debiutowała w 1960 roku, by cztery lata później być już krajową gwiazdą estrady z licznymi wyróżnieniami z festiwali w Sopocie czy Opolu.

Często zwracali się do niej „Jej Wysokość”. Po części przez szacunek, jaki powszechnie budziła, a po części przez jej posągowy wzrost – piosenkarka mierzyła 184 cm wzrostu. Do końca życia pozostało to jej kompleksem.
Sukcesy krajowe to ciągle było za mało dla ambitnej Anny German. „Jej Wysokość” miała ambicje międzynarodowe, które niedługo miały się spełnić. Ale wcześniej poznała  Zbigniewa Tucholskiego.
Spotkali się w upalny dzień na pływalni. On w wizycie służbowej we Wrocławiu, ona opalająca swe wdzięki na kocu z książką. Poznali się i od razu zaczęli się spotykać. Początkowo dzieliła ich odległość, bo Zbigniew Tucholski był asystentem na Politechnice Warszawskiej, a Anna German zaczynała swoją międzynarodową karierę i często wyjeżdżała do Włoch, Francji czy ZSRR, gdzie była wielbiona przez tłumy.

Co ciekawe, Zbigniew Tucholski początkowo nie zdawał sobie sprawy ze skali jej talentu. Dopiero pewnego dnia, gdy przyjechała do niego w odwiedziny i usiadła do fortepianu oczarowała go swoim głosem, często określanym mianem "słowikowego".

Równolegle do uczucia rozwijało się jej życie zawodowe. Coraz większe sukcesy, coraz większa publika, coraz dłuższe trasy. Anna German lubiła występować, dzielić się z publiką swoją osobą. Śpiewała, a właściwie czarowała, w siedmiu językach na czterech kontynentach. Była pierwszą Polką, która wystąpiła w legendarnej paryskiej Olimpii i jedyną, która została zaproszona na festiwale San Remo czy Piosenki Neapolitańskiej.

Kariera Anny German załamała się w 1967 roku, gdy wracając z koncertów we Włoszech uległa wypadkowi samochodowemu, na Autostradzie Słońca. Wypadek był bardzo poważny, artystkę znaleziono nieprzytomną kilkanaście metrów od miejsca zdarzenia. Liczne operacje, długie miesiące w gipsie i bardzo bolesna rehabilitacja nie zniechęciły Annę German. Po trzech latach rekonwalescencji w domu, podczas której musiała na nowo uczyć się chodzić, gwiazda wróciła na scenę pełna energii, z materiałem na płytę i przejmującą piosenką, która momentalnie stała się przebojem - „Człowieczy los”:

Człowieczy los nie jest bajką ani snem.
Człowieczy los jest zwyczajnym, szarym dniem.
Człowieczy los niesie z sobą żal i łzy.
Pomimo to można los zmienić w dobry lub zły.

Uśmiechaj się,
do każdej chwili uśmiechaj,
na dzień szczęśliwy nie czekaj,
bo kresu nadejdzie czas,
nim uśmiechniesz się chociaż raz.

Uśmiech odsłoni przed tobą siedem codziennych cudów świata.
Tęczowym mostem zapłonie nad dniem, co ulata.
Marzeniom skrzydeł doda, wspomnieniom urody.
Pomoże strudzonemu pokonać przeszkody.

Uśmiechaj się,
do każdej chwili uśmiechaj,
na dzień szczęśliwy nie czekaj,
bo kresu nadejdzie czas,
nim uśmiechniesz się chociaż raz.

Uśmiechaj się, uśmiechaj się!

Tym samym Anna German udowodniła, że byle wypadek nie jest w stanie zburzyć jej życia i pogody ducha. A Zbigniew Tucholski, który dzielnie wspierał ją podczas powrotu do zdrowia zdecydował się zadać pytanie, na które „Jej Wysokość” odpowiedziała bez chwili wahania „tak”.
Trzy lata później, w 1975 roku, urodził się ich syn Zbigniew junior i wszystko wydawało się układać prawidłowo: domek na warszawskim Żoliborzu, ukochany mąż, synek i muzyka, która grała od rana do nocy.

Niedługo później nastąpił kolejny dramat. Na jednym z koncertów w Australii Anna German poczuła bardzo silny ból nogi. Z trudem, ale zagrała koncert do końca i wyczerpana zeszła ze sceny. Niedługo później okazało się, że ma zaawansowane stadium raka kości. Odwołała zaplanowane koncerty, wróciła do domu. Gdy cierpiąc leżała w łóżku w wymarzonym żoliborskim domu, nagrywała piosenki religijne na magnetofon, wierząc do końca, że uda się jej przezwyciężyć chorobę i wrócić na scenę.

Zmarła w sierpniu 1982 roku w warszawskim szpitalu na Szaserów, pozostawiając siedmioletniego syna, męża i matkę. Miała 46 lat.

Pamięć o Annie German nie umarła, zwłaszcza w byłym bloku sowieckim. Jej fankluby ciągle działają, a rosyjska telewizja parę lat temu zaprezentowała miniserial biograficzny poświęcony artystce. Główną rolę zagrała w nim znana polskim widzom Joanna Moro („Barwy szczęścia”, „Na Wspólnej”). Od śmierci „Jej Wysokości” minęło trzydzieści lat, lecz jej sława jest tak wielka, że stacja zdecydowała się na nadawanie codziennie, w najlepszym czasie antenowym

Dlaczego to właśnie za wschodnią granicą zachowała się pamięć o artystce? – Rosjanie są wierni. Uznali ją za swoją, mówili do niej "nasza Anuszka" – tłumaczy Mariola Pryzwan, biografka artystki. – Najbardziej upodobali ją sobie mieszkańcy Ukrainy – mówi Pryzwan. – Gdy powiesz tam, że jesteś z Polski uśmiechają się i mówią: "Anna German!".
W rocznicę śmierci artystki powstała w Polsce książka wielkiej fanki Anny German, Marioli Pryzwan. Autorka zanurzyła się w głąb dawnego bloku sowieckiego wydobywając liczne listy, publikacje, nieznane informacje i fotografie. Pozycja jest hołdem oddanym artystce, swoistym literackim pomnikiem.


Śpiew był jej życiem. W jednym z wywiadów powiedziała:  Myślę, że każdy z nas ma swoją gwiazdę. Może nią być miłość, praca, macierzyństwo… Tylko trzeba zrobić wszystko, żeby nie gasł jej blask. Moja gwiazda – to piosenka.


Nie waham się tego powiedzieć, moją gwiazdą była, jest i pozostanie na zawsze fenomenalna Anna German, już samo wspomnienie jej głosu i przejmującej biografii jest wciąż wzruszające.


sobota, 29 kwietnia 2017

Płyną gwaiazdy jak stulecia...




„W kawiarence na rogu
każdej nocy jest koncert.
Zatrzymajcie się w progu,
Eurydyki tańczące.
Zanim świt pierwszy promień
rzuci smugą na ściany,
niech was tulą w ramionach
Orfeusze pijani.”…

Niezwykle romantyczny, a zarazem przejmujący mit o Eurydyce i Orfeuszu był wielokrotnie wykorzystywany w kulturze, upodobała go sobie zwłaszcza opera. Warto przypomnieć sobie najciekawsze szczegóły tego mitu.

Orfeusz był pięknym i młodym królem Tracji. Gdy grał na lutni i harfie, wszystko wkoło niego mu wtórowało: drzewa, ptaki, zwierzęta. Jego żoną była równie urodziwa Eurydyka – nimfa drzewna hamadriada Obydwoje bardzo się kochali i byli szczęścili.

Niestety, ich sielanka nie trwała długo. Uroda Eurydyki miała potężną moc. Ktokolwiek ją ujrzał, zakochiwał się w niej od razu. Gdy syn Apollina i nimfy Kyreny – lekarz, bartnik i właściciel winnic Aristajos ujrzał ją w dolinie Tempe, uległ czarowi jej urody. Nie wiedząc, że Eurydyka jest żoną Orfeusza, zaczął ją gonić. Był do tego stopnia nieustępliwy, że przerażona nimfa biegła, nie patrząc pod nogi. W takich okolicznościach stanęła na żmiję i wkrótce zmarła od ukąszenia. Po jej śmierci Orfeusz bardzo cierpiał. Z rozpaczy przestał grać i śpiewać, błąkał się po łąkach ciągle wołając imię ukochanej. Był zdesperowany do tego stopnia, że wybrał się do Hadesu. Charon słysząc jego grę na zaczarowanym flecie przewiózł go na drugi brzeg Styksu za darmo. Orfeusz wzruszył tak mocno wszystkich swoim śpiewem i grą, że Hades postanowił oddać mu żonę. Postawił jednak warunek – nie wolno mu wychodząc z krainy ciemności oglądnąć się za siebie, gdzie miała podążać jego ukochana. Ofeusz nie wytrzymał, odwrócił się i spojrzał na Eurydykę. I w tym momencie stracił ją na zawsze. Orfeusz sam wrócił na ziemię, gdzie błąkał się bez celu tak długo aż natrafił na pochód Dionizosa. Obłąkane kobiety, meandy, zabiły go rozszarpując na strzępy. Głowa wpadła do rzeki i dopłynęła aż do wyspy Lesbos. Pochowano ją i zbudowano na niej wyrocznię. Muzy pozbierały resztę jego ciała i pochowały u podnóża Olimpu.

Nic w tym dziwnego, że tragiczna historia miłosna jednego z ciekawszych mitów starogreckich inspirowała twórców podobnie jak szekspirowskie perypetie Romea i Julii. Stała się głównym wątkiem opery Jacopo Perie – „Eurydyka”, również Claudio Monteverdiego – „Orfeusz”, Christopha Wilibaldiego Glucka „Orfeusz i Eurydyka” i wreszcie Jacquesa Offenbacha „Orfeusz w piekle”.

Do tego mitu nawiązali autorzy przejmującego wiersza  „Tańczące Eurydyki”, a cudowna muzyka Katarzyny Gertner znalazła swój niepowtarzalny wyraz w interpretacji piosenkarskiej  Anny German.

Jest coś urzekającego w bliskości tragicznych losów mitycznej pary Orfeusza i Eurydyki do burzliwej i pełnej tragizmu drogi życiowej piosenkarki, Anny German, perypetii miłosnych z jej mężem. 

Dla przypomnienia dwa słowa o Annie German:

Anna German, od 1972 r. Anna Wiktoria German-Tucholska (ur. 14 lutego 1936  w Urgenczu w Uzbeckiej SRR (ZSRR), zm. 26 sierpnia 1982 w Warszawie) – polska piosenkarka i kompozytorka, aktorka, z wykształcenia geolog. Śpiewała w siedmiu językach. Występowała w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Wielkiej Brytanii, Australii, Francji, Portugalii, Włoszech, na Węgrzech, w Mongolii, NRD, RFN, CSRS oraz ZSRR.
Laureatka festiwali m.in. w Monte Carlo, Wiesbaden, Bratysławie, San Remo, Neapolu, Viareggio, Cannes, Ostendzie, Sopocie, Opolu, Kołobrzegu, Zielonej Górze. Dwukrotnie uznana za najpopularniejszą polską piosenkarkę wśród Polonii amerykańskiej (1966, 1969). Zdobywczyni złotej płyty za longplay „Człowieczy los” (1972 r.).

Z Anną German łączą mnie wspomnienia z lat młodości. Jej fantastyczny głos i nastrojowe piosenki budziły mój największy zachwyt. Obok Czesława Niemena jej płyta zajmowała najwyższą półkę w naszym pokoju, dziś leży gdzieś na strychu na pamiątkę tych czasów, kiedy można było w każdym momencie posłuchać ulubionych piosenkarzy  na domowym gramofonie. Czasy się zmieniły, dawni idole odeszli w dal i trzeba wyjątkowych zdarzeń, by do nich powrócić i przekonać się ponownie, że ich talent i sława są nieprzemijające.

 „Tańczące Eurydyki” to piosenka łącząca w sobie wszystkie najwyższe wartości: poetycki tekst dwojga autorów, Ewy Krzemienieckiej i Aleksandra Wojciechowskiego, znakomita muzyka Katarzyny Gaertner i wyjątkowe wykonanie Anny German, piosenkarki o niepowtarzalnym, anielskim głosie.

To właśnie są przyczyny, że przebój ten można słuchać nieskończoną ilość razy, przez wiele lat i ciągle z tą samą ekspresją i wzruszeniem.

Płyną gwiazdy jak stulecia,
noc kotary mgły rozwiesza.
Na tańczące Eurydyki
koronkowy rzuca szal.
Rzeka śpiewa pod mostami,
tańczy krzywy cień latarni,
o rozwarte drzwi kawiarni
grzbiet ociera czarny kot.
Kto ma takie dziwne oczy?
Eurydyka, Eurydyka.
Kto ma takie dziwne usta?
Eurydyka, Eurydyka!
Już niedługo na widnokrąg
świt różowy wpełznie wolno,
mgły rozwieją się jak przędza,
zbledną światła, pryśnie czar.

Wiatr się zerwał w zaułkach,
trąca drzewa jak struny.
Czy to śpiewa Orfeo,
czy to drzewa tak szumią?
Na wystawę w drogerii
czarny kot cicho wraca,
zanim kogut zapieje,
musi wtopić się w zapach.

Rzeka szemrze pod mostami,
znikł już szary cień latarni,
wchodzą ludzie do kawiarni,
na ulicy zwykły gwar.
A wiatr tańczy ulicami,
wiatr kołuje jak pijany,
i rozwiesza na gałęziach
z pajęczyny tkany szal.
Kto ma takie dziwne oczy?
Eurydyka, Eurydyka.
Kto ma takie dziwne usta?
Eurydyka, Eurydyka!
A wiatr tańczy ulicami,
wiatr kołuje jak pijany,
mgły rozwiały się jak przędza,
został tylko (został tylko) czarny kot.

Nieco więcej o  związanej mocno z Wrocławiem Annie German – w kolejnym poście…

Fot. Zbigniew Dawidowicz

piątek, 28 kwietnia 2017

Twardy orzech do zgryzienia



Statys - w gąszczu


Książka „Dziesięć godzin” powstała z niezgody, z ogromnej wściekłości na to, co się dzieje, mówi Maria Nurowska w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” pt. „Polska wolna od głupich”.

Pisarka znana jest w kraju i na świecie. Jej najbardziej znane powieści to „Hiszpańskie oczy”, „Rosyjski kochanek”. „Miłośnica”, „Mój przyjaciel zdrajca”, „Nakarmić wilki”, książki przetłumaczone na kilkanaście języków.

„Ci którzy mnie czytają, wiedzą, że moje książki osadzone są głęboko w historii, a więc nie da się uciec od polityki. Pisałam też o Krystynie Skarbek, generale Andersie, czy pułkowniku Kuklińskim, nigdy tak wprost o tym, co się dzieje tu i teraz”- dodaje Maria Nurowska, uzasadniając swą ostatnią powieść, której impulsem do napisania było aresztowanie Józefa Piniora, bohatera jej młodości:

„Kiedy aresztowano Piniora pękłam. Wyciągnęli człowieka o szóstej rano, założyli kajdanki; niewyobrażalne. Jak w najgorszych czasach stalinizmu. Nie wierzę w jego winę! Prędzej Giewont by się zawalił, niżby Józef Pinior wziął łapówkę” – wyjaśnia pisarka.
„Dziesięć godzin”, jak to określa Maria Nurowska było dla niej oczyszczeniem, bo nie może się zgodzić na szaleństwa PiS-u:

„Jest XXI wiek, a my cofnęliśmy się do średniowiecza. Od siedmiu lat, co miesiąc, jesteśmy świadkami przedziwnych obrzędów. Za poprzedniej władzy można było to było jakoś znieść, teraz Kaczyński zamienił Polskę w dom pogrzebowy. Smoleńsk jest nieomal codziennie odmieniany przez wszystkie przypadki, przy okazji ważniejszych rocznic minister obrony nakazał odczytywanie apelu „poległych” w Smoleńsku. A co z zamordowanymi oficerami? Oni nie zginęli w katastrofie lotniczej, właśnie jest kolejna rocznica ich wywózki do Katynia, gdzie strzelano im w tył głowy, ale jakoś apelu poległych nie ma. Prezydent Duda też tam się nie wybiera. Boi się lądować w Smoleńsku? Można dojechać pociągiem. A może przypomni sobie o Katyniu przed wyborami, jak jego poprzednik, Lech Kaczyński?”

O Jarosławie Kaczyńskim Nurowska mówi:

„Chciałabym żeby moi czytelnicy też zauważyli, że trzeba być potworem, aby zbijać kapitał polityczny na śmierci brata! Nie boję się tego powiedzieć. Kaczyński niszczy Polskę, niszczy ludzi…”



Maria Nurowska ma powody by się buntować, bo ma przykre wspomnienia z dzieciństwa z powodu napadu na jej dom w pierwszych latach PRL-u przez, jak to nazwała, „bandytów w polskich mundurach” pod pretekstem służenia przez jej ojca komunistom. Ojciec był odznaczony w 1920 r. Orderem Virtuti Militari przez samego Józefa Piłsudskiego jako najmłodszy kawalerzysta walczący o niepodległość Polski. Po napadzie Niemiec Htlerowskich na Polskę w 1939 roku całą wojnę  spędził w niewoli niemieckiej, a po wojnie był leśnikiem. Bandyci z lasu wdarli się do domu z granatami, zagnali całą rodzinę do piwnicy, splądrowali dom, zrabowali co cenniejsze rzeczy. To tylko dzięki temu orderowi  udało im się uratować życie. Dziś tych bandytów nazywa się „żołnierzami wyklętymi” i będzie się stawiać im pomniki.

No właśnie - „żołnierze wyklęci”, sztandarowe hasło Rzeczpospolitej Kaczyńskiej, wywołuje  liczne kontrowersje. Czy wobec tych, co w imię walki z władzą komunistycznej Polski powojennej podpalali na wsiach domy, mordowali ludzi, rabowali dobytek, można stosować taryfę ulgową, bo robili to dla wyższych celów. Wiadomo, że oddziały partyzanckie AK walczące dotąd z Niemcami, a zwłaszcza ich przywódcy, znaleźli się po wojnie w sytuacji bez wyjścia. Ujawnienie się groziło więzieniem, a nawet śmiercią ze strony władz narzuconych nam w !945 roku przez triumfującą w wojnie Rosję Stalinowską. Ale zastosowanie własnego wymiaru kary wobec podejrzanych o współpracę z tzw. władzą ludową nie może usprawiedliwić dokonanych zbrodni.

Współcześni apologeci tzw. „żołnierzy wyklętych” w wielu przypadkach mogą mieć twardy orzech do zgryzienia, bo nie da się jednoznacznie ocenić ludzi i ich postępowania w trudnych sytuacjach wojennych i powojennych.

Posłużę się tutaj przykładem wziętym z życia wybitnego pisarza, autora znakomitych opracowań historycznych, eseisty i publicysty, a zarazem działacza niepodległościowego i antykomunistycznego, Pawła Jasienicy ( właściwe nazwisko – Leon Lech Beynar).  Że jest to osoba nietuzinkowa, o niezwykle barwnej i skomplikowanej przeszłości najlepiej świadczy jej życiorys. Przedstawię go w skrócie.

Urodził się w 1909 roku w Sybirsku nad Wołgą pozostawał z rodziną w Rosji do roku 1920, choć już w 1914 wyruszyli w podróż do Polski. Początkowo zamieszkali w okolicach Białej Cerkwi i Humania, następnie w Kijowie, Warszawie i ostatecznie na Wileńszczyźnie. W Wilnie Paweł Jasienica skończył gimnazjum, a następnie historię na Uniwersytecie Stefana Batorego. Należał do młodzieży aktywnej społecznie w Klubie Intelektualistów oraz w Akademickim Klubie Włóczęgów. Używał wtedy przydomka Bachus. W latach 1928-32 był nauczycielem historii w Grodnie; pracował też w Polskim Radiu Wilno. Zadebiutował w 1935 roku książką „Zygmunt August na ziemiach dawnego Wielkiego Księstwa”. Przed wojną pracował w Słowie Wileńskim, gdy redaktorem był sławny Cat-Mackiewicz, uważany za masona, co dało pretekst w okresie PRL do oskarżania Jasienicy o sympatię i przynależność do masonerii.

Był spikerem Radia Wileńskiego, a po zajęciu Litwy przez ZSRR - stróżem w tej rozgłośni, potem zaś drwalem w Ponarach. Jako oficer rezerwy powołany w szeregi AK walczył w partyzantce. W lipcu 1944 uczestniczył w walkach o Wilno (Operacja Ostra Brama) jako szeregowiec w stopniu oficerskim. Od 19 sierpnia do 21 sierpnia 1944 roku jego oddział, dowodzony przez pułkownika Macieja Kalenkiewicza ps. Kotwicz, stoczył bitwę z Armią Czerwoną. Oddział został rozbity, a on sam pod koniec sierpnia dostał się do niewoli w okolicach Grodna, skąd został przewieziony do Białegostoku, gdzie był przesłuchiwany przez NKWD. Wcielony do jednostki LWP w Dojlidach zdezerterował i musiał się ukrywać.

Od jesieni 1944  służył w 5 Wileńskiej Brygadzie AK, gdzie był od lipca (dokładny dzień nie ustalony) 1945 adiutantem dowódcy brygady Zygmunta Szendzielarza "Łupaszki". Ranny w nocy z 8 na 9 lipca 1945, opuścił brygadę i uniknął losu większości jej oficerów skazanych na karę śmierci. Schronienie znalazł we wsi Jasienica. Miejscowy proboszcz, Stanisław Falkowski, ukrywał go do czasu wygojenia się rany na swojej plebanii.

I tu się pojawia moment, który zgodnie z linią polityczną PiS-u powinien wynieść Pawła Jasienicę na ołtarze. Partyzant Kotwicza, dezerter ludowego wojska, adiutant Łupaszenki, co jeszcze jest potrzebne by uczynić go zasłużonym antykomunistą.

Ale to jeszcze nie wszystko, spójrzmy na kolejne losy Pawła Jasienicy.

Po wojnie przyjął pseudonim Paweł Jasienica, rozpoczął pracę w "Tygodniku Powszechnym". Za swą partyzancką przeszłość w 1948 r. trafił do więzienia. Wyszedł za cenę zerwania z tygodnikiem i związania się PAX-em. Nie chciał jednak pisać tego, czego od niego oczekiwano. Zaczął uciekać w tematykę historyczną. Paradoksalnie, w świadomości społecznej istnieje dziś nie jako publicysta, lecz właśnie jako autor historii naszego kraju zapisanej w kolejnych tomach - od "Polski Piastów" przez "Polskę Jagiellonów" po "Rzeczpospolitą Obojga Narodów". Przez wiele lat w świadomości społecznej ciążyły też na nim zarzuty przynależności w okresie wojny do bezwzględnej bandy „Łupaszki”  postawione mu w 1968 r., po tym jak opowiedział się po stronie zbuntowanych studentów. W marcu 1964 Jasienica wspólnie z 33 polskimi intelektualistami, wśród których byli Melchior Wańkowicz, Stanisław Cat - Mackiewicz i Jerzy Turowicz, podpisał oficjalny protest - list 34 - skierowany do premiera Cyrankiewicza w związku z zaostrzeniem cenzury prasowej. Reakcją na to wystąpienie było znaczące nasilenie inwigilacji niepokornego autora. W połowie lat 60. donosiło na niego co najmniej trzydziestu agentów. Prześladowano go za sprzeciwianie się cenzurze i aktywną działalność w opozycji liberalno-demokratycznej. Od 1966 Paweł Jasienica był wiceprzewodniczącym polskiego PEN Clubu. Brał udział w protestach przeciw zdjęciu z afisza Dziadów. Poparł otwarcie protest młodzieży akademickiej w 1968 roku, co doprowadziło do zakazu publikacji jego prac w latach 1968-1970 i usunięcia go ze Związku Literatów Polskich. Władysław Gomułka w roku 1968 publicznie pomówił Jasienicę o współpracę z aparatem władzy i dlatego został on zwolniony z więzienia. Pomówienie to Jasienica odebrał bardzo ciężko i stanowiło ono dla niego problem aż do śmierci w 1970 roku.

Tak najkrócej przedstawia się biografia pisarza.

Choć to wydaje się dziwne, nie słyszałem o tym, by Pawła Jasienicę ktoś chciał obecnie zrehabilitować. Być może są jakieś inne powody. Może ten prawdziwy, mądry patriotyzm, który emanuje z jego książek, nie da się pogodzić z populistyczną propagandą obecnej władzy.

Przy okazji zainteresowania się Pawłem Jasienicą znalazłem w internetowych goglach kilka, jak mi się wydaje, proroczych, dalekosiężnych jego „złotych myśli”. Nie sądzę, by mogły one się spodobać PiS-owskiej awangardzie.  Rzecz zaskakująca jak pasują do naszej obecnej  rzeczywistości, choć wymyślił je pisarz dobrych kilkadziesiąt lat temu.

Oto najtrafniejsze z nich:

Praktyka dowiodła nieskończoną ilość razy, że długotrwałe pozostawanie w opozycji wykoleja ludzi, wdraża ich do nawykowego wykrzykiwania: „nie!”  (Skąd my to znamy?).

Cóż, istnieje, rozpowszechniony jest typ człowieczy skłonny do mniemania, że zawsze i wszędzie należy mu się wygodne życie na koszt publiczny. W ostatnich czasach ta odmiana ludzka rozmnożyła się niepokojąco, przynajmniej u nas.  ( Niestety, ta odmiana rozmnaża się w postępie geometrycznym).

Kościół katolicki bowiem, to nie tylko wiara i dziedzictwo kulturalne, lecz również zwarta organizacja kleru, dążąca do własnych celów politycznych, potęgi materialnej, a nade wszystko do władzy. (I to szczególnie teraz  wychodzi jak szydło z worka, najlepszy przykład daje toruński biznesmen w sutannie, zwany Ojcem Rydzykiem).

Powstanie Warszawskie było wymierzone militarnie przeciwko Niemcom, politycznie przeciwko Sowietom, demonstracyjnie przeciw Anglosasom, a faktycznie przeciw Polsce. (Aż skóra cierpnie na myśl, gdy to przeczytają poczytujący się za „prawdziwych patriotów”).

Niczego się nie wyjaśni, rozprawiając o charakterach narodowych, które są zmienne, kształtowane przez okoliczności historyczne. Faktem jest za to, że umysły i charaktery konkretnych, sprawujących władzę osób wpływają na dzieje państw, a nieraz rozstrzygają o nich. Na samej górze, w ośrodku rządzącym zapadają decyzje, kiedy, na co i jak użyć sił, nagromadzonych pracą bezimiennego tłumu, a historia tysiąc razy dowiodła, że wcale nie każdy błąd można odrobić. ( Na błędach człowiek się uczy, ale koszty tej nauki bywają  zazwyczaj zbyt kosztowne).

Nasza wiedza o przeszłości zawsze jest ułomna, nawet szczątkowa. Nigdy nie może być pełna, bo wśród dokumentów i zabytków wszechmocnie gospodarzył los, ślepy traf. ( I dlatego tak łatwo jest historię tworzyć dla własnych potrzeb, a nie dla odkrycia prawdy).

Nie należy dawać się zwodzić słowom i pięknie brzmiącym sformułowaniom. Pergaminy nie robią polityki, czynią to ludzie, przedstawiciele konkretnych sił, interesów. A zwłaszcza tacy ludzie, co sprawują władzę. ( Dla nich pergaminy są tylko środkiem do osiągnięcia celów).

Czemuż upieramy się pamiętać tylko zjawiska ujemne, a skreślamy z rejestru piękno własnej historii? Piękno i prawdę…( To pytanie zadaję sobie od samego początku, gdy zainteresowałem się historią. Nie potrafię pojąć, dlaczego nasza największą dumą narodową są poniesione klęski i ofiary, a nie zwycięstwa i ich bohaterowie ?).

Polityka nigdy zresztą nie przypomina dyskusji filozoficznej. Istota jej to walka określonych interesów i sił, a nie spór naukowy pomiędzy zwolennikami rozmaitych poglądów. (Okazuje się, że polityka rozpala ogół społeczeństwa do czerwoności, a dyskusje filozoficzne w najlepszej sytuacji ten ogół usypiają) .

Uwaga! Dopiski w nawiasach, to moje osobiste i subiektywne „złote myśli”, zaznaczam nie umywam się do mistrza, ale to o czym pisał Paweł Jasienica zasługuje rzeczywiście na komentarz.







środa, 26 kwietnia 2017

Nic dwa razy




Żyję wciąż pod wrażeniem książek Olgi Tokarczuk. Dostrzegam w każdej z nich mistrzostwo pióra, głębię wiedzy i mądrości życiowej oraz to, czego nie widać, ale czego się domyślam – kolosalną pracowitość, ślęczenie godzinami nad książkami innych autorów, dokumentami, materiałami źródłowymi, by z nich czerpać pełnymi garściami to co najcenniejsze. „Księgi Jakubowe” to apogeum takiej mozolnej dłubaniny. To przykład tytanicznej pracy umysłowej i wielkiego talentu twórczego. Trudno się dziwić, że książka spotkała się z uznaniem znawców literatury, czego dowodem jest po raz drugi przyznana Oldze Tokarczuk nagroda literacka „Nike”, wcześniej otrzymała ją za powieść „Bieguni”. Ale Olga cieszy się też olbrzymim zainteresowaniem  czytelników.

Co wobec tego można myśleć o reakcjach  polityków PiS-u, którzy zrobili wiele, by zlekceważyć rangę sukcesu autorki, zdeptać i zohydzić jej twórczość tylko dlatego, że inaczej niż oni patrzy na świat i ludzi, że potrafi mieć własne zdanie, podbudowane zresztą przez  plejadę autorytetów naukowych i literackich.

To co spotyka Olgę Tokarczuk nie jest wyjątkiem. Tak samo usiłowano sprofanować Noblistów - Czesława Miłosza i Wisławę Szymborską, nie wymieniając już innych mistrzów pióra – poetów, pisarzy, kompozytorów, reżyserów, aktorów. Dla dość osobliwej jak na dzisiejsze czasy kategorii polityków potrzebny jest wróg, bo inaczej nie potrafią funkcjonować jak tylko drogą siania nienawiści i szczucia jednych ludzi przeciw drugim.

Dziś postanowiłem poświęcić parę słów podobnie jak Olga niezwykle skromnej, sympatycznej i utalentowanej pisarce, której pamięci nikt nie zatrze i nie zdepta, bo jej twórczość doceniają i uwielbiają miliony Polaków. 

Była poetką ceniącą w życiu  miłość, wzajemne zrozumienie, tolerancję. Niestety, poezja to nie jest oręż wobec ludzi, dla których dewizą życiową jest nienawiść. Doprawdy, trudno pojąć, skąd się bierze w kraju katolickim i wśród tych, którzy mienią się tego katolicyzmu uosobieniem, tyle zła. Bo nienawiść, to zło, a najwyższym dobrem według sakramentalnej zasady chrześcijan winno być  - „miłuj bliźniego swego jak siebie samego”.

Z przerażeniem czytałem o tym, co pisały gazety prawicowe, uznające się za katolickie, o zmarłej parę lat temu, naszej znakomitej poetce, zdobywczyni nagrody Nobla, Wisławie Szymborskiej. Nawet wtedy, kiedy znalazła się w grobie, nie pozostawiły na niej suchej nitki, a to dlatego że gdy była młodą napisała parę wierszy sławiących „reżim komunistyczny”.

Zostawmy ten temat swojemu biegowi. Przysłowie mówi, że ci co sieją nienawiść, będą ją zbierać jako żniwo.

Wisława Szymborska ma za sobą ogromną rzeszę  miłośników jej poezji, zarówno w kraju, jak i za granicą. Było to między innymi powodem przyznania Jej nagrody Nobla. A ta nagroda to zarówno tytuł do chwały pisarki, jak i wzmocnienie poczucia naszej dumy narodowej. Wisława Szymborska obok Czesława Miłosza, to nasi współcześni koryfeusze twórczości literackiej, która dowodzi mądrości i talentu polskiego narodu.

Nie mam zamiaru rozpisywać się o Wisławie Szymborskiej, o tym jaką była skromną i dobroduszną istotą. Pisały o tym wszystkie ważne gazety, słyszeliśmy w radiu i telewizji.  Poprzez obraz medialny byliśmy świadkami Jej wzruszającej uroczystości pogrzebowej.
Nie przypuszczałem wtedy, że w naszej ojczyźnie może mieć miejsce taka parszywość, jaką wyrządzili poetce po jej śmierci „ludzie niskiego lotu”.

Dziś podobne próby są podejmowane wobec osoby Olgi Tokarczuk. O Oldze pisałem jak umiem najlepiej już wiele razy i myślę, że na tym nie koniec.

 Przytoczę teraz trzy fragmenty wierszy Wisławy Szymborskiej, które są moją odpowiedzią na pytanie, dlaczego lubię i cenię jej  poezję:

                      *

„Ziemio ojczysta, ziemio jasna,
nie będę powalonym  drzewem.
Codziennie mocniej w ciebie wrastam
radością, smutkiem, dumą, gniewem.
Nie będę jak zerwana nić,
odrzucam pusto brzmiące słowa.
Można nie kochać cię  -  i żyć,
ale nie można owocować…”

                       *

By na twej twarzy spokój był
i dobroć, i rozumny uśmiech,
naród mój nie żałuje sił,
walczy i tworzy, i nie uśnie …”

                      *
Nic dwa raz się nie zdarza
i nie zdarzy. Z tej przyczyny
zrodziliśmy się bez wprawy
i pomrzemy bez rutyny.

Choćbyśmy uczniami byli
najtępszymi w szkole świata
nie będziemy repetować
żadnej zimy ani lata.

Żaden dzień się nie powtórzy,
nie ma dwóch tych samych nocy,
dwóch tych samych pocałunków,
dwóch jednakich spojrzeń w oczy.

Wczoraj, kiedy twoje imię
ktoś wymówił przy mnie głośno,
tak mi było, jakby róża
przez otwarte wpadła okno.

Dziś, kiedy jesteśmy razem,
odwróciłam twarz ku ścianie.
Róża ? Jak wygląda róża?
Czy to kwiat ? A może kamień ?

Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem ?
Jesteś - a więc musisz minąć.
Miniesz - a więc to jest piękne.

Uśmiechnięci, wpółobjęci
spróbujemy szukać zgody,
choć różnimy się od siebie
jak dwie krople czystej wody.


Szkoda, że ostatnia strofa jej wiersza nie może trafić do świadomości  PiS-owskich graczy politycznych,
którzy mienią się prawdziwymi Polakami  i obrońcami Św. Krzyża. Mam nadzieję, że słowa z wiersza
Wisławy Szymborskiej "nic dwa razy" spełnią się wkrótce i ta mściwa hałastra  drugi raz nie dorwie się
do władzy Przyszłość pokaże, że o tych miernotach politycznych nikt nie będzie pamiętał,
a imiona Czesława Miłosza, Wisławy Szymborskiej  i  Olgi Tokarczuk już się zapisały złotymi 
 zgłoskami w dziejach literatury polskiej.

Fot. Wiesław Jaranowski