Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Przymusowa pauza

strachy na Lachy

Niestety, dopadała mnie grypa. Wyjątkowo dokuczliwa w tym roku. Nie mogę się utrzymać na krześle przy komputerze. Leczę się tabletkami, które zostały po domownikach. Myślałem, że mnie to ominie. W pisaniu muszę zrobić małą przerwę. Mam bardzo ciekawy temat o Książu, ale wymaga on spokoju i dobrego rozpracowania. Jest już ze mną lepiej, więc w tym tygodniu chyba to napiszę. Ma być cieplej, osłabienie mija. Proszę o cierpliwość. I bardzo, bardzo pozdrawiam. To słowo nabrało u mnie nowego znaczenia. Byle się skończyło osłabienie:

"kaszel, koklusz, katar chrypa i gorączka, i ból głowy,
zjeść muszę kotlet wieprzowy, bo apetyt mi doskwiera ...
i już prawie że umieram !"

To mi się przypomniało z jakiegoś wierszyka dla dzieci.Pa!

piątek, 25 stycznia 2013

Świątynia sztuki w Bobrowie




dom w Bobrowie w całej okazałości

 

 

 W połowie lipca 2011 roku zamiesiłem w moim blogu relację z wycieczki do podlegnickiej wsi  -  Bobrowo, w ramach panelowych warsztatów organizowanych przez Stowarzyszenie Muzeów Domowych Dolnego Śląska. Gościna w domu państwa Aszurkiewiczów wywarła na mnie duże wrażenie. Nie miałem wtedy fotografii, którymi mógłbym zilustrować wyjątkowość tego miejsca.

 

 

ściana z obrazami legnickich artystów

Okazuje się, że p. Ryszard nie zapomniał o tym spotkaniu i mimo upływu czasu przesłał mi sympatyczne fotografie, a także kopie obrazów J. H. Bocheńskiego, zdobiących ściany wiejskiego dworku, który gospodarze zamienili w przybytek sztuki. I w ten oto sposób odżyły nie tak zresztą dawne, sympatyczne wspomnienia.

Postanowiłem powtórzyć to wszystko, co wtedy napisałem i wykorzystać wszystkie fotografie, za które serdecznie dziękuję. Mam nadzieję, że moi Czytelnicy zgodzą się z tym, że jest to cudowne miejsce, a to co czynią jego gospodarze zasługuje ze wszech miar na promocję.

 

 

barwne malowidło na ścianie




dzieło J. H. Bocheńskiego


A oto pierwotny tekst mojego postu:

 

 

Organizatorzy warsztatów w  muzeum domowym pp. Krakowskich w Legnicy przygotowali niespodziankę. Był nią wyjazd do Bobrowa, niedaleko od Legnicy oddalonej wsi. Legnickie może zachwycić położonymi na równinnych terenach, otoczonych lasami lub przynajmniej bujnymi kępami drzew i krzewów, uroczymi wsiami. Podążają one coraz szybciej ścieżkami nowoczesności. W każdej z nich można znaleźć nowo zbudowane domy tonące w kwiatach i ozdobnych krzewach, prawdziwe oazy ciszy, zadumy, komfortu.
miejsce letnich spotkań towarzyskich


 Do takiego miejsca podziwu i swobodnej kontemplacji nad pomysłowością odbudowy wolno stojącego parterowego domku państwa Aszurkiewiczów, zostaliśmy zaproszeni z innego powodu. Otóż gospodarze domku okazali się mecenasami sztuki. Od pewnego czasu urządzają w specjalnym saloniku ciągnącym się wzdłuż całego budynku, a także na jego zewnętrznej ścianie galerie obrazów legnickich artystów malarzy, zawodowców i amatorów. Jest to szczególny rodzaj działalności kulturalnej, bo dzieje się w maleńkiej wioszczynie, w autentycznym plenerze, w otoczeniu zieleni drzew owocowych, iglaków i bujnej trawy. Ozdobą ogrodu jest bogato zdobiona altana oraz porozstawiane tu i ówdzie drewniane rzeźby figuralne miejscowego artysty-rzeźbiarza. Tym razem mieliśmy okazję podziwiać grafikę przyjaciela gospodarza domu,. Jana Hieronima Bocheńskiego. Znalazły się też na wystawie symboliczne obrazy H. J. Bacy . W ten sposób mogliśmy poznać dzieła dwóch liczących się legnickich twórców. Ale myślą przewodnią tej wycieczki było też pokazanie rozmaitości pomysłów wokół idei muzeów domowych. Uczynienie z domku na wsi (bo gospodarze są inżynierami związanymi z legnicką miedzią) miniaturowej „świątyni sztuki”, to pomysł godny podziwu i naśladowania. Przypomina on nieco znaną z literatury i związaną z „Weselem” Wyspiańskiego bronowicką chatę, ale nie ma nic wspólnego z  młodopolskim chłopomaństwem inteligentów z Krakowa. To co robi Ryszard Aszurkiewicz wraz z żoną, to autentyczna próba rozbudzenia potrzeby obcowania z kulturą w środowiskach inteligencji technicznej dużego miasta, jakim jest Legnica. A każda wycieczka poza miasto, to tylko dodatkowa atrakcja, zwłaszcza, gdy bezpośredni kontakt z kulturą ma miejsce w takiej „świątyni sztuki i natury” jak domek Aszurkiewiczów w Bobrowie.
Dlaczego o tym wszystkim piszę. Otóż dlatego, że śnią mi się takie muzea domowe w naszym regionie wałbrzyskim, a wiem że są u nas, podobni do Jerzego Rudnickiego entuzjaści,  są też warunki do ich tworzenia. Potrzebna jest iskra, która rozpali ogień. Może właśnie ten post na moim blogu okaże się taką iskrą bożą. Może.  Ach, ja marzę …!

rzeźba Krzysztofa Sokołowskiego z Głuchowic

obraz  J. H.  Bocheńskiego z Legnicy




Myślę, że w imieniu pp. Wandy i Ryszarda Aszurkiewiczów, mogę zaprosić do Bobrowa moich Czytelników, chętnych do bezpośredniej konfrontacji. To niewielka wieś, więc odszukanie tego miejsca nie sprawi kłopotu, a jego gospodarze chętnie pokażą dzieło pasji swojego życia i fantazji.

P.S. Dwa słowa o Głuchowicach:

Jest to miejscowość około 10km na północ od Legnicy.  Głuchowice znane są z corocznych plenerów rzeźbiarskich sponsorowanych głównie przez sołtysa, ojca Krzysztofa. Myślę, że jest to miejsce z największym nasyceniem rzeźb w kraju. Stoją one wzdłuż drogi, na przystankach autobusowych, w przydomowych ogródkach. Jest ich kilkadziesiąt. Wieś została uznana za najpiękniejszą na Dolnym Śląsku.

czwartek, 24 stycznia 2013

Krzysztofa Skiby - podsumowanie roku






Zdecydowałem się dla zabawy i refleksji zamieścić dowcipne podsumowanie minionego roku, które znalazłem w Internecie. Jego autorem jest Krzysztof Skiba. Myślę że nie muszę go szerzej przedstawiać, bo należy w naszej TV do dość znanych celebrytów. Sam pomysł jest wyborny, ale to dzięki znakomitemu poczuciu humoru. Oto, co o tej zabawie pisze sam autor, no i oczywiście przytaczam satyryczną egzemplifikację pomysłu::

Od dwudziestu już lat trójmiejscy dziennikarze gromadzą się styczniową porą w jakimś miłym lokalu, by przy jadle i napitku podsumować miniony rok.  Zrobiła się z tych wymyślonych przeze mnie spotkań całkiem sympatyczna, świecka tradycja, a sama impreza otoczona jest czymś w rodzaju miejskiej legendy. Zakorzenionym zwyczajem Biesiady jest przyznawanie szyderczych tytułów oraz absolutna odporność na powagę, majestat i cenzurę. W tym roku zebraliśmy się w gdańskiej restauracji VNS we Wrzeszczu. Tam przy polędwicy i płynach z procentami wybraliśmy zwycięzców w dwudziestu dwóch  kategoriach.  Oto wołające o pomstę wyniki tego spotkania:

1. Kobieta Roku
Natalia Siwiec – jej gra ciałem i żonglerka dwiema piłkami przyćmiła występ jedenastki Smudy na Euro 2012 

2. CZŁOWIEK ROKU
Marcin P. – człowiek ze złotym interesem 

3. WYDARZENIE ROKU
Spłata ostatniej raty długu Gierka przez Tuska (Gierek zaczynał w Brukseli, a Tusk prawdopodobnie tam skończy) 

4. BUBEL ROKU
Organizacja terrorystyczna Brunona K., gdzie na 5 członków 3 było agentami ABW 

5. PARANOJA ROKU
Starania agenta Tomka o objęcie wizerunku jego nagiej klaty klauzulą tajemnicy państwowej 

6. ZWIERZĘ ROKU
Ramona Sipowicz jako ujarana suka (rasy zielarek indyjski, albo pies hashki) 

7. CWANIAK ROKU
Żenia Depardieu – pragnie zagrać Raz/sputina
  
8. IDIOTA ROKU
Ex aequo:
1. Redaktor Gmyz, czyli saper myli się tylko raz
2. Dominikanin o.Jacek, który uwierzył, że żona i banda bachorów, to jest miłość

 9. ZBOCZENIE ROKU
Anna Fotyga i Antoni Macierewicz, lansujący się na cmentarzach, czyli nocny pociąg do zakopanego… 

10. NUMER ROKU
Górna JEDYNKA wybita niewinnej kobiecie przez antyterrorystów w Katowicach
  
11. PAW ROKU
Tysiące pawi, jakie pozostawili po sobie irlandzcy kibice na ulicach Gdańska, a i tak będziemy ich wspominać z łezką w oku przez 30 lat
  
12. CIOS ROKU
Waldemar Pawlak zdradzony o świcie przez samych swoich 

13. NARZĘDZIE ROKU
Tuleya – przyrząd do przypominania, czym była IV RP 

14. HAPPENING ROKU
Felix Baumgartner, czyli jak nisko może upaść człowiek po wypiciu napoju energetycznego 

15. OFIARA ROKU
Jarosław Kaczyński – złośliwie nieinternowany od 30 lat 

16. KICZ ROKU
GRUBA przesada w lansowaniu Grycanek w mainstreamowych mediach 

17. MARTYROLOGIA ROKU
Michał Figurski pozbawiony sushi przez klęczące Ukrainki 

18. UNIK ROKU
Profesor Gliński – kandydat na premiera, unikający kontaktu z rzeczywistością 

19. POWIEDZENIE ROKU
„Skąd mam brać piłkarzy? Z kibla ich nie wezmę” – trener reprezentacji narodowej Franciszek Smuda 

20. SKANDAL ROKU
Uporczywy brak odcisków palców Donalda Tuska na pancernej brzozie smoleńskiej 

21. ROZCZAROWANIE ROKU
Miał być koniec świata, a życie musi toczyć się dalej 

22. PRACOWNIK ROKU
Syn premiera Michał Tusk pracował dla Portu Lotniczego i dla konkurencji i wszyscy byli zadowoleni.


Szkoda, że dziennikarze wałbrzyscy nie próbują dokonać podobnego podsumowania roku w naszym regionie. Znalazłoby się i u nas sporo podmiotów, które wybiły się ponad przeciętność. A propos, podobno Natalia Siwiec wywodzi się z Boguszowa-Gorc. Zawsze mówiłem, że to nieprzeciętne miasteczko. Przecież leży na Bożej Górze.

środa, 23 stycznia 2013

Co się kryje pod Soboniem ?




sztolnia na Soboniu

Stało się to, na co czekaliśmy z niegasnącą nadzieją i niepokojem. Wiadomo, czas robi swoje. Z każdym rokiem odkrywanie tajemnic podziemi masywu Włodarza staje się trudniejsze. Ale to, co udało się odkopać i odkryć pod Soboniem napawa optymizmem. Okazuje się, że tam pod ziemią czas jakby stanął w miejscu:

– Sztolnia wygląda tak, jakby niedawno przerwano w niej prace. Są w niej torowiska, system wentylacji, instalacje elektryczne z lampami oraz narzędzia robotników – mówi Piotr Kałuża, prezes Sowiogórskiej Grupy Poszukiwawczej, inicjatora poszukiwań. – czytam na stronie internetowej „Nasz Wałbrzych”.

Wałbrzyski portal zatytułował swojego newsa bardzo intrygująco: „Kluczem do zagadki Riese może być sztolnia na Soboniu. Sowiogórska Grupa Poszukiwawcza dokonała sensacyjnego odkrycia”.

Dalej jest mowa o udanym eksperymencie, efektem którego jest odkrycie części podziemnej sztolni pod Soboniem. Soboń (716 m npm.), to niewielka góra w masywie Włodarza Stało się to parę dni temu, zaś 21 stycznia wieść o odkryciu zelektryzowała polskie media, bo informacje o tym wydarzeniu pojawiły się we wrocławskich „Faktach” i ogólnokrajowym Teleekspresie. Na portalu You Tube możemy obejrzeć filmową relację z Sobonia fotoreportera wrocławskich „Faktów” Macieja Maciejewskiego. Warto przyjrzeć się bohaterom tej akcji i lepiej pojąć ich trud i poświęcenie.

Eksploratorzy z Grupy Poszukiwawczej pracowali nad tym cztery miesiące. Skorzystali ze specjalistycznej wiertnicy, uzyskując potwierdzenie o istnieniu sztolni przy pomocy kamery wizyjnej. Wtedy trzeba było obudować deskami kilkumetrowy szyb w dół  i stamtąd dotrzeć do kanału sztolni. Niestety, tylko część sztolni, licząca 80 metrów jest dostępna, dalej jest zawał, celowo spreparowany przez Niemców. Budzi to jeszcze większe emocje. Co mieli do ukrycia niemieccy realizatorzy projektu „Riese”?

podpory przy wejściu do sztolni

Sztolnia jest ulokowana niedaleko szczytu Soboń, spajającego ze sobą gminy Głuszyca i Walim . Wyrobisko stanowi fragment owianego tajemnicą podziemnego kompleksu. Był on drążony przez Niemców w Górach Sowich oraz pod zamkiem Książ podczas drugiej wojny światowej, a jego przeznaczenie nadal pozostaje niewyjaśnione. „Do odkrytej sztolni, prawdopodobnie nikt nie zaglądał od polowy 1945 roju – mówi Dariusz Tomalkiewicz, wiceprezes Sowiogórskiej Grupy Poszukiwawczej.Tym bardziej do tej części kompleksu, która znajduje się za zawałem. Sowiogórscy Poszukiwacze nie zamierzają poprzestać na tym. Ich ambicją jest sforsowanie zawału i już na wiosnę ruszą z dalszymi pracami.

„Podziemia drążone w ramach projektu "Riese" w Górach Sowich imponują rozmachem – pisze w „Odkrywcy” z marca 2008 roku (nr3) Piotr Myszkowski. Eksploratorów jednak nie satysfakcjonują odkryte już i zinwentaryzowane sztolnie. Nieustająco od dziesięcioleci kolejne pokolenia pasjonatów poszukują nieznanych, prawdopodobnie zamaskowanych podziemi. To obsesyjne często podejście do tematu istnienia nie odkrytych wyrobisk, nie jest do końca nieuzasadnione. Analizując znaczne ilości odnalezionych materiałów budowlanych, znając relacje byłych więźniów i ogromną liczbę zaangażowanej niewolniczej siły roboczej w danym okresie, okazuje się, że stan poznania i zaawansowania budowy poszczególnych obiektów jest niewspółmiernie mały w stosunku do potencjału materiałowo-finansowego jakim dysponowali Niemcy. Fakt ten potwierdza jedną z teorii, wg której znane dzisiaj podziemia, są jedynie tym, co naziści chcieli ujawnić. Znacznie bardziej rozbudowana część miała zostać skutecznie zamaskowana pomiędzy lutym, a majem 1945 roku. Soboń pod względem wielkości wydrążonych podziemi nie jest zbyt imponujący, całkowita długość wyrobisk wynosi zaledwie 700 m. o wiele ciekawsza jest infrastruktura naziemna, z licznymi żelbetonowymi budowlami, w gruncie rzeczy, nie do końca wiadomego przeznaczenia. Trudno również mówić o funkcji opisywanego obiektu jaki miał pełnić w ramach całego systemu "Riese".
No właśnie, tylko odsłaniając  ukryte celowo przez Niemców podziemne sztolnie pod Osówką i Soboniem możemy rozszyfrować zagadkę dotyczącą faktycznego celu tej gigantycznej militarnej inwestycji.

I znów kolejna zagadka rozpala naszą wyobraźnię do czerwoności. Wszystkie oczy są zwrócone na grupę niestrudzonych poszukiwaczy. Czy dadzą radę, czy uda im się pozyskać pomoc osób i instytucji, dla których odsłonięcie tajemnic  ukrytych w czeluściach masywu Włodarza winno stać się sprawą najwyższej wagi. Czekamy na wiosnę 2013 roku, być może jeszcze i lato, i jesień. Trudno przewidzieć jak duży jest ten zawał, czy w ogóle uda się go usunąć, czy starczy sił i środków. W 1995 - 1996 roku zawał pod Osówką usuwało specjalistyczne przedsiębiorstwo robót wiertniczych z Lubina, a i tak nie udało się dokończyć robót. Zabrakło pieniędzy. Nie było też odpowiedniego zainteresowania opinii publicznej i mediów. Dziś, wydaje się, klimat jest sprzyjający. Czekamy na odzew władz samorządowych  Tajemniczego Trójkąta: Głuszycy, Jedliny-Zdrój i Walimia.

Fot. Piotr Blachnik

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Mamy wybór, czy iść na wybory1


albo wybieramy, albo wyjeżdżamy ?

 Znamy już datę dodatkowych wyborów w powiecie ziemskim wałbrzyskim, w którym nie ma znów Wałbrzycha. Odbędą się one na wiosnę  -  24 marca b.r. w czterech okręgach wyborczych. W porównaniu do pierwszych wyborów powiatowych z 1998 roku zaszły tu niewielkie zmiany. Boguszów-Gorce stanowi tak jak dawniej osobny okręg z liczbą 5 mandatów, Głuszyca, Jedlina-Zdrój będą miały wspólny okręg z Walimiem ( a nie z Mieroszowem) w liczbie 6 mandatów. Mieroszów z Czarnym Borem i Szczawno-Zdrój ze Starymi Bogaczowicami, to kolejne dwa okręgi wyborczy po 3 mandaty każdy. W sumie Rada Powiatowa będzie liczyła 17 radnych. Rada dokona wyboru starosty i  Zarządu Powiatu. Ma on liczyć pięciu członków, w tym tylko dwóch etatowych. Oznacza to znaczne obniżenie kosztów, bo dotąd Zarząd Powiatu liczył siedmiu etatowych członków z wynagrodzeniami przekraczającymi znacznie średnią krajową.
W ogóle ograniczenie wydatków, to pierwszorzędne zadanie powołanego przez Premiera Rządu starosty -  pełnomocnika, pełniącego jednoosobowo rolę Zarządu Powiatu i Rady Powiatowej.
Wiemy już, że jest nim Jozef Piksa, doświadczony urzędnik i samorządowiec, bo w swej karierze samorządowej pełnił już funkcję naczelnika i wójta gminy Walim (przez dwie kadencje), zastępcy burmistrza Głuszycy, a także Wicestarosty w pierwszej kadencji Rady Powiatowej w Wałbrzychu.
Organizacja i przeprowadzenie wyborów, to jedno z głównych zadań starosty - komisarza. Obok tego jego obowiązkiem jest pokierowanie pracą urzędu powiatowego tak, jak powinno się to odbywać przy normalnym funkcjonowaniu samorządu powiatowego.
Mówił o tym na swej pierwszej konferencji prasowej w dniu 16 stycznia starosta Józef Piksa, skarżąc się na trudną sytuację, w jakiej znalazł się powiat ziemski wałbrzyski. Chodzi oczywiście o pieniądze i to niebagatelną kwotę ok. 9 mln. zł., której brakuje by móc zamknąć budżet powiatu po stronie dochodów i wydatków.
Ustępująca Rada Powiatowa jak informowały o tym media nie przyjęła planu budżetowego na rok 2013, przyjmując że odwołanie Zarządu i Rady odbyło się niezgodnie z obowiązującymi przepisami prawa. Brakowało, zdaniem radnych, dokumentu uzgadniającego podział długu  pomiędzy miastem i powiatem ziemskim. Ten dokument powinien przygotować ustępujący Zarząd.
Obydwa te obowiązki spadły teraz na barki starosty-komisarza.
Na konferencji starosta J. Piksa poinformował, ze jest już po rozmowach z prezydentem Wałbrzycha Romanem Szełemejem. Podział długów był już wcześniej uzgodniony, a stosowny dokument będzie gotowy do podpisania lada dzień. Dotyczy to również liczby urzędników Starostwa, z których znaczną część przejęło miasto wraz z zadaniami spoczywającymi obecnie na powiecie grodzkim.
Starosta J. Piksa dokona analizy stanu zatrudnienia w urzędzie, kierując się zasadą jak najdalej idących oszczędności etatowych i płacowych. Powiat jest i będzie w trudnej sytuacji finansowej, a musi realizować najważniejsze zadania, w tym przede wszystkim remonty i budowa dróg,  na co brakuje ok. 3 mln. zł.
Starosta J. Piksa zwrócił uwagę na wręcz karygodne szastanie pieniędzmi przez dotychczasowy Zarząd, m. in. zakup dwóch samochodów służbowych w sytuacji, gdy członkowie Zarządu otrzymywali wysokie diety na paliwo, albo też ogromne kwoty wypłacane za obsługę prawną.
Tymczasem jest już koniec stycznia. Do wyborów pozostało niespełna dwa miesiące. Trzeba się śpieszyć z kampanią wyborczą. Te wybory są ogromnie ważne. Powiat potrzebuje radnych, którzy zdecydują się kandydować nie dla pieniędzy lecz dlatego, że maja wiedzę i doświadczenie, by go ratować w kryzysowej sytuacji, w jakiej znalazł bez dużego Wałbrzycha i z ogromnym zadłużeniem.
Wiem, że wyborów mamy już dosyć, zwłaszcza tych dodatkowych  W powiecie wałbrzyskim odznaczają się one niezbyt dobrą sławą. Ale doświadczenia z sal sądowych każą wstrzymać się z praktyką kupowania głosów. Zresztą była ona domeną bardziej kandydatów z Wałbrzycha, niż z powiatu. Jest nadzieja, ze tym razem będą to "czyste" wybory. Trzeba w nich uczestniczyć albo czynnie (kandydować), albo biernie (głosować). Nikt za nas tego nie zrobi. Inaczej pretensje możemy mieć tylko do siebie.

piątek, 18 stycznia 2013

Z powojennych losów Książa, część II




wschodnia fasada zamku Książ - współcześnie


Powracam jeszcze raz na moment do mającego już dzisiaj wartość dokumentu reportażu Mariana Brandysa w czerwcowym „Przekroju” z roku 1947. Autor sięga na wstępie do kart historii podwałbrzyskiego zamku Książ (po niemiecku Fürsteinstein), rozwijając z naciskiem wątek piastowskich korzeni zarówno zamku, zbudowanego w XIII wieku przez księcia świdnickiego, Bolka I, jak i jego późniejszych właścicieli, aż do roku 1509, kiedy to z nadania Władysława Jagiellończyka, króla Czech i Węgier Książ stał się własnością saskiego rodu Hochbergów. Wskazuje też na jego niepoślednią rolę polityczną i strategiczną przez ponad sześć wieków jako jednego z ważniejszych miejsc na Dolnym Śląsku, chętnie odwiedzanych przez możnych tego świata.
Marian Brandys zachwyca się następnie położeniem i monumentalną architekturą zamku, porównując go do Wawelu, choć wskazuje, że jest zlepkiem wielu przybudówek z różnych epok i różnych stylów. „Szczególnie brzydkie i szkodliwe dla harmonii całości – pisze Brandys – jest skrzydło południowo- zachodnie, zbudowane już w XX wieku na rozkaz przedostatniego z książąt pszczyńskich, Hansa Heinricha XV w „stylu” naśladującym tzw. barok norymberski. Ponoć zmarły na kilka lat przed wojną magnat uważał tę brzydką budowlę za arcydzieło swojego życia”.
Afirmując nie najgorszy stan zewnętrzny budowli nie może się jednak pogodzić z tym, co ujrzały jego oczy wewnątrz pałacu:
„Czego nie zdołały dokonać wszystkie wojny sześciowiecza, tego dokonała ta jedna – ostatnia. Trzyletnia gospodarka organizacji Todta i wojskowe kwaterunki wypruły z zamku wnętrzności. Czterysta wspaniałych sal ogołocono dosłownie ze wszystkiego. Znikło bogate umeblowanie, zdarto bezcenne gobeliny, wycięto z ram obrazy starych mistrzów. Różowe marmury ścian organizacja Todta zamalowała białym, ordynarnym wapnem. Gdzieniegdzie tylko dostrzec można było pozostałości dawnych bogactw. Tu resztki złoconych boazerii. Tam wspaniały platfon, pędzla włoskiego malarza. Na tle ogólnej ruiny jaskrawi się to rażąco jak szminka na policzkach trupa”.

Przypominam, to była wiosna 1947 roku, dokładnie w dwa lata po skończonej wojnie, kiedy Marian Brandys znalazł się na zamku Książ. Zaledwie rok temu rezydencję w Książnie opuściły posterunki radzieckie. Pisarz ubolewa nad skutkami planów przebudowy wnętrz dokonanymi przez firmę budowlaną Todta oraz ogołoceniem salonów zamkowych z kosztowności, mebli i obrazów.  Ze zrozumiałych względów nie wspomina o tym co czynili przez wiele miesięcy w tym zamku i co wywieźli do Rosji towarzysze z wyzwolicielskiej armii radzieckiej.

W budynku bramnym, czytam na stronie internetowej Zamku Książ, otwierającym drogę przez dziedziniec honorowy do Zamku Książ znajduje się restauracja Brama, za czasów panowania rodziny Hochbergów pełniła funkcję prywatnej biblioteki rodziny. Była drugą największą z prywatnych bibliotek na Śląsku, w której znajdowało się ok. 60 000 książek, map, nut, rękopisów. Po zajęciu zamku przez wojska Armii Czerwonej zbiory te zostały przez nich wywiezione. Potwierdza to notatka gen. Andreja Okorkowa, szefa Zarządu Politycznego Północnej Grupy Wojsk Radzieckich, w której informuje on Moskwę, że na terenie zamku Fürstenstein kolo Waldenburga została odkryta biblioteka licząca 65 tys. tomów, w tym wiele książek z XVI i XVII wieku, które uchodzą za bardzo rzadkie. Na pytanie, co z nimi zrobić otrzymał odpowiedź - ewakuować, czyli odtransportować do Moskwy. Z relacji M. Brandysa wynika wyraźnie, że nie ewakuowano wszystkiego, ale to co mógł on zobaczyć dzięki „uprzejmości” kustosza Wawrzyszka, to były rzeczywiście resztki biblioteki - archiwum dokumentów i pism urzędowych, listów i rodzinnych pamiątek dotyczących tylko i wyłącznie  rodu Hochbergów. O tym, że były one zagrożone zniszczeniem przez rozrzucenie i brak konserwacji Ministerstwo Kultury i Sztuki w Warszawie było powiadamiane wielokrotnie. Na przeniesienie archiwum potrzeba było odpowiedniej decyzji i  5-6 samochodów ciężarowych.
Wiadomo, że część zbiorów z Biblioteki Hochbergów po wojnie pozostała na miejscu. Pisze o tym Jerzy Rostkowski w książce „Podziemia III Rzeszy. Tajemnice Książa, Wałbrzycha i Szczawna Zdroju” w rozdziale „Ostatnia tajemnica – zamek Książ i depozyt”. Przytacza on fragmenty  raportu Stefana Styczyńskiego, delegata Ministerstwa Kultury i Sztuki w Warszawie z 11 października 1946 roku o przekazaniu do dyspozycji Ministerstwa dwóch skrzyń nut, jednej skrzyni z książkami i fragmentami sztychów oraz kilku innych ozdobnych przedmiotów. W załączniku do raportu pisze on o zamku Książ:

„W styczniu 1946 roku były tam jeszcze gobeliny, dywany, obrazy, a po wyjeździe komisji złożonej z wyższych oficerów radzieckich, z kwatery marsz. Rokossowskiego rozpoczął się zorganizowany wywóz na wielka skalę, który w lutym objął bibliotekę, w marcu i kwietniu resztę ruchomości. W maju w barbarzyński sposób zniszczono resztę pozostałych ruchomości, dokładnie połamano wszelkie meble, powyrąbywano drzwi, okna, powyrywano tu i ówdzie parkiety, wszystkie boazerie, zniszczono malowidła ścienne, tak że wnętrza kompletnie spustoszone przedstawiają obraz całkowitej ruiny”.

Po opuszczeniu zamku przez wojska radzieckie od czerwca 1946 roku zamek przeszedł pod zarząd Centralnego Zjednoczenia Przemysłu Węglowego. Być może planowano urządzenie w nim ośrodka wypoczynkowego i rehabilitacyjnego dla górników, z uwagi na bliskość uzdrowiska w Szczawnie-Zdroju. Książ od samego początku stanowił problem dla władz z powodu ogromnej kubatury obiektu i wspomnianych zniszczeń wojennych. Jego zagospodarowanie wymagało olbrzymich pieniędzy. Zatrudnieni przez zarządcę jako stróże dwaj niemieccy autochtoni nie byli w stanie uchronić go przed szabrownikami, nawet gdyby tego bardzo chcieli. Był jeszcze jeden szkopuł  -  zagadkowe labirynty podziemnych hal i sztolni zamku i krążące wokół nich mrożące krew w żyłach opowieści. Być może ten właśnie szkopuł zaważył na tym, że od 1 lipca 1947 roku nastąpiła zmiana użytkownika zamku. Stał się nim Związek Walki Młodych w Warszawie, organizacja jak sama nazwa wskazuje paramilitarna. Miejscowe władze  nie otrzymały w tej sprawie żadnego zawiadomienia. Członkowie tej organizacji zjechali z Warszawy do pałacu i wzięli się za niezbędne porządki. Niezbędne, to znaczy takie by urządzić sobie przede wszystkim, dziś byśmy powiedzieli – hotel i dyskotekę. Jak pisze Romuald Łuczyński w książce „Losy rezydencji dolnośląskich w latach 1945-1991” : „Meble uległy raczej dalszemu zniszczeniu i w okresie zimowym być może znalazły swój koniec w piecach. Przy okazji porządkowania porozrzucano resztki książek znajdujących się w bibliotece.”
Otóż to. Nie na wiele się zdały słowa oburzenia Mariana Brandysa, że na zamku Książ ma miejsce barbarzyńska dewastacja zdobyczy kultury Kto by się przejmował protestami gryzipiórka z krakowskiego „Przekroju”. Niestety, taki właśnie żałosny koniec dotknął skrzętnie gromadzoną przez wieki i pielęgnowaną książnicę dumnego rodu Hochbergów. Uległa całkowitemu zniszczeniu. Niewątpliwie zafunkcjonowała tu przyjęta przez władze PRL generalna zasada zacierania wszelkich śladów niemieckiej przeszłości Ziem Zachodnich.
Dodam jeszcze, że młodzież ZWM nie przetrwała zbyt długo w przestworzach zamkowych. Trudno było utrzymać się z opłaty za wstęp dla wycieczek szkolnych. Latem 1948 roku urządzono tu obóz młodzieżowy, po zakończeniu którego zamek znalazł się ponownie pod kuratelą dwóch tych samych strażników. Od 1 września 1948 roku nikt się nim już nie zajmował. Do polowy lat 50-tych stał się łupem szabrowników i wandali
Zainteresowanych dalszymi losami zamku odsyłam do książki R. M. Łuczyńskiego. Ostrzegam, że jest to lektura mogąca wzburzyć krew w żyłach. Trudno byłoby wymyślić gorszy spektakl bezmyślności i bezradności władz i osób odpowiedzialnych za ratowanie zabytku tej miary, co zamek Książ. Daje to wiele do myślenia.

Sądzę, że wiedza o niezbyt chlubnej przeszłości powojennej zamku jest bardzo potrzebna, by móc docenić znaczenie tych pomyślnych zmian, które miały miejsce w ostatnich latach i dzieją się nadal w zamku Książ ku pożytkowi nas wszystkich. Właśnie otwarto po remoncie kolejne sale na III piętrze dla turystów i wycieczkowiczów, a także dla innych celów kulturalno-oświatowych.. Książ, to nasza sława i chwała. Był zbudowany przez książąt piastowskich, a przywrócony został do życia po zniszczeniach i rabunkach wojennych (mimo przykrej i wstydliwej opieszałości) przez ich rodaków, obecnych gospodarzy ziemi wałbrzyskiej.

czwartek, 17 stycznia 2013

Z powojennych losów Książa



jeden z salonów Książa w czasach dzisiejszych

 
Trafił w moje ręce omszały numer krakowskiego „Przekroju” z czerwca 1947 roku. To akurat dwa lata po zakończeniu wojny. Jej skutki widoczne są na każdym kroku. Także i u nas, w Wałbrzychu, mimo że wojna nie poczyniła tu takich szkód jak w pobliskim Strzegomiu. W renomowanym periodyku odkrywam reportaż z Książna. Tak jeszcze wtedy nazywał się dzisiejszy Książ. Artykuł nosi tytuł „Skandal w Książnie”, a co ważne, jego autorem jest nie byle kto, tylko Marian Brandys (1912-1998) pisarz historyczny, eseista, dziennikarz, autor takich książek jak "Kozietulski i inni" czy "Koniec świata szwoleżerów", specjalizujący się w pisaniu reportaży z przeszłości. Okazuje się, że miał on okazję uczestniczyć z grupą krakowskich luminarzy kultury i sztuki w zwiedzaniu zabytków Dolnego Śląska, a w programie wycieczki znalazł się podwałbrzyski zamek Książ. Natychmiast po powrocie do domu, „na gorąco” spisał swoje, niestety niezbyt budujące refleksje.
Co wzburzyło tak mocno byłego frontowca i pisarza, że nazywa to skandalem? Otóż właśnie. Pierwszym takim zaskoczeniem był kustosz i przewodnik po zamku, ostatni koniuszy, ostatniego księcia, niejaki Wawrzyczek. Nie był w stanie nic mądrego powiedzieć o piastowskiej przeszłości zamku, łamaną polszczyzną nazywał tylko poszczególne, zrujnowane doszczętnie sale i kolejne kondygnacje. Jak pisze Marian Brandys: „ skąd zresztą biedny Wawrzyczek, który przez czterdzieści dwa lata czesał huntery niemieckiego księcia, ma znać piastowską historię zamku. Nawet za to trudno winić książęcego „Satellmeistra”, że jego serce bolejące nad ogromem strat poniesionych przez byłych właścicieli zamku, dyktuje mu często słowa mające wszelkie cechy wyraźnej i szkodliwej propagandy. Ale jest chyba ktoś – na miły Bóg – kto ponosi odpowiedzialność za dobór takiego rodzaju przewodników dla młodzieży polskiej, która w miesiącach letnich masowo odwiedza Książno”.
Jeszcze większe wzburzenie pisarza wywołała beztroska i bezmyślność władz, które nie były w stanie zabezpieczyć i zapewnić właściwej opieki nad wciąż jeszcze bogatym księgozbiorem bibliotecznym Książna: „Prawda, że ta bezcenna biblioteka uległa zniszczeniu i spustoszeniu w czasie wojny. Prawda, że łakome ręce szabrowników w pierwszych dniach powojennych wyniosły z niej tomy najpiękniejsze i najbogatsze. Ale pozostało tu jeszcze mnóstwo bezcennych źródłowych dzieł, starych dokumentów i historycznych rękopisów, których skromny wygląd nie wabił złodziejskiego oka, a które obecnie mogą mieć niezwykłą wartość przy opracowywaniu historii Dolnego Śląska. Wszystko to wala się teraz przed moimi oczyma w bezładnych, brudnych stosach, obłocone, postrzępione, nieprzejrzane przez nikogo, w dwa lata po wojnie, dostępne dla każdego”.  
Do zamkowej biblioteki udało się wejść po przekupieniu koniuszego Wawrzyczka. Autor reportażu, M. Brandys, zdobył się na czyn z gruntu nieetyczny. Po prostu wykradł walający się po podłodze, postrzępiony papier. Okazało się, że był to niemiecki rękopis listu, pisanego w 1729 roku do ówczesnego księcia, Ernesta Maksymiliana, a więc rzecz niewątpliwie cenna dla historyka. Fotokopię listu publikuje „Przekrój” jako corpus delicti, a autor reportażu wyjaśnia, że zdobył się na ten czyn tylko i wyłącznie by w ten sposób unaocznić brak  nadzoru nad księgozbiorem biblioteki.
Autor „Skandalu w Książnie” tak oto pointuje spostrzeżenia wyniesione z zamku:
„Powtarzam jeszcze raz  -  nie można winić zamkowego koniuszego za jego osobliwy sposób „przewodnictwa” po zamku. Tak samo trudno winić za stan  zamkowej biblioteki wyłącznie Dolnośląskiego Zjednoczenia Przemysłu Węglowego, które z niezrozumiałych względów sprawuje opiekę nad Książem. Wydobywanie węgla ma z ochroną historycznych zabytków akurat tyle samo wspólnego, ile czesanie koni. Ale jest przecież Wojewódzki Wydział Kultury i Sztuki we Wrocławiu, jest Powiatowy Wydział  w Wałbrzychu, jest sekcja dziennikarska przy Miejskim Wydziale  Kultury w Wałbrzychu, która co niedzielę organizuje wieczorynki towarzyskie w Solicach, odległych od zamku zaledwie 7 kilometrów. Wobec istnienia tylu kompetentnych czynników miejscowych, uważam za rzecz dziwną i wstydliwą, że wyciągnięcie na światło dzienne skandalu w Księżnie przypada w udziale przypadkowemu turyście z drugiego końca Polski”.

Czy artykuł z „Przekroju” wywołał jakiś skutek, co się stało z resztkami zamkowej biblioteki? Postaram się poszukać odpowiedzi na te nasuwające się pytania w  kolejnym poście.

sobota, 12 stycznia 2013

Co się odwlecze, to nie uciecze



podziemia Osówki


To było, bagatela, szesnaście lat temu. Nie do wiary jak ten czas ucieka. Usiłowaliśmy wtedy nawiązać kontakt ze świeżo promieniejącą gwiazdą medialną, redaktorem Bogusławem Wołoszańskim z Warszawy. To co robił na ekranie polskiej telewizji było nie mniejszą sensacją niż tematy, którymi potrafił nie tylko zainteresować, ale wręcz zafascynować, a tym samym odrodzić od nowa pasję poznawania tajemnic II wojny światowej. Program telewizyjny Bogusława Wołoszańskiego dotyczył w ogóle sensacji tego okrutnego XX wieku, ale koncentrował się głównie na zagadkach ostatniej wojny. A przecież żyliśmy wtedy w Głuszycy nieomal  na co dzień odsłanianiem niezwykle emocjonującej tajemnicy, kryjącej się w podziemiach niewielkiej góry, Osówki” w masywie Włodarza w Górach Sowich. Zagospodarowanie turystyczne Osówki, jak to się oficjalnie nazywało w programach gminnych, pozwoliło przekonać się nieomal namacalnie, że pod tą górą znajdują się dwa poziomy podziemnych sztolni i hal. Ten wyższy, liczący sobie ok. 2 km. udało się uporządkować, zabezpieczyć i udostępnić do zwiedzania, ten niższy, gdzie na początku podziemnego korytarza znajdowała się wartownia i kilka obetonowanych pomieszczeń, zablokowany był zawałem. Nie ma wątpliwości, że był to zawał spowodowany celowo przez Niemców po to by zamknąć dojście do tej części podziemnej inwestycji. Jak ona wygląda i co się w niej znajduje, oto jest pytanie, które frapuje do dziś wszystkich zainteresowanych kompleksem „Riese”, a jest ich coraz to więcej. Wielu jednak traci coraz bardziej nadzieję, że uda się kiedykolwiek odsłonić przynajmniej rąbka tej tajemnicy.
W 1996 roku staraliśmy się przyciągnąć do Głuszycy redaktora Wołoszańskiego. Gdyby się to udało, być może zagadka tzw. „ostatniej kwatery Hitlera” stałaby się głośna w całej Polsce, a może i jeszcze dalej. Niestety, red. B. Wołoszański nie miał wtedy czasu, zajęty pracą w telewizji i pisaniem książek, by móc do nas przyjechać. Na pocieszenie przysłał mi drugą część wydanej właśnie książki „Ten okrutny wiek” z cyklu „Sensacje XX wieku” z imienną dedykacją i list z zapewnieniem, że zrobi wszystko, by do nas przyjechać.
„Co się odwlecze, to nie uciecze”, głosi znane przysłowie. Red. B. Wołoszański pojawił się w Głuszycy po parunastu latach, kiedy kręcony był głośny film „Tajemnice twierdzy szyfrów”, ale wtedy był zainteresowany poszukiwaniem miejsc, które mogły stanowić atrakcyjne tło do  fabuły filmu,  nie mającej nic wspólnego z tajemnicą kompleksu „Riese”. Jak się okazuje nie była to jego ostatnia wizyta.



red. Wołoszański pod Osówką
 We wtorek 8 stycznia 2013 roku odwiedził Głuszycę po raz kolejny. Tym razem celem wizyty były przygotowania do realizacji kolejnych odcinków realizowanego w „Polsacie” serialu „Skarby III Rzeszy”.
Ekipa programu była pełna podziwu dla wielkości obiektu, wybetonowanych pomieszczeń, oraz miejsc w których Niemcy mogli ukryć skarby przed zakończeniem wojny. Po wizycie stało się jasne, że podziemia Osówki znajdą się w kolejnych odcinkach zdobywającego popularność filmu emitowanego przez telewizję Polsat.
 Czekać będziemy w napięciu na ekipę realizacyjną, a następnie pojawienie się filmu na ekranach odbiorników telewizyjnych. Być może będzie to już telewizja cyfrowa.

Fot. Robert Janusz

czwartek, 10 stycznia 2013

Renesans księżniczki Daisy



 W maju 2011 roku w moim blogu zamieściłem dość obszerny post pod tytułem „O księżniczce, która ośmieliła się być piękną i mądrą”. Rzecz dotyczyła niezwykłej osoby na trwale związanej z historią podwałbrzyskiego zamku Książ, a mianowicie księżniczki Daisy, z uwagi na swój wyjątkowy urok osobisty, zwanej Stokrotką.  O zasługach księżniczki Daisy mówiłem w porannej wałbrzyskiej emisji radia „złote przeboje”, zamieściłem też obszerny tekst na stronie internetowej www.zamek książ (restauracje, hotele, imprezy). Dla ułatwienia przypomnę wstęp tego tekstu:

„Choć na pozór brzmi to bajecznie, zapewniam że w tej opowieści nie będzie nic z ułudnego świata baśni i fantazji. To wszystko działo się naprawdę i dotyczy osób z najwyższej europejskiej półki polityki i historii.
Dwie niezwykłej urody i bogactwa rezydencje, dolnośląski zamek Książ i górnośląski pałac w Pszczynie były miejscem, gdzie toczyło się jej bujne życie, pełne doniosłych wydarzeń, w których brała aktywny udział  Minęło już ponad pół wieku od momentu kiedy wydała ostatnie tchnienie, ale dla ludzi interesujących się historią  wydaje się, że wciąż jest żywą i porusza się bezszelestnie po posadzkach marmurowych pałacu, wzbudzając tak jak dawniej podziw i ekstazę. To rzecz wyjątkowa, jak jej osobowość pasuje do architektury wnętrz, dostojności i monumentalności komnat zamkowych. 
Widzę ją na portretach sfotografowanych podczas jej pobytu w Anglii w październiku 1901 roku, w czasie którego odwiedziła studio Lafayette‘a i pozowała tu do serii zdjęć. Każde z nich daje świadectwo jej niepospolitej urody: prześliczne oczy, alabastrowa jasność twarzy i łabędziej szyi, szczupłość figury i wyjątkowo miniaturowej talii, doskonałość proporcji i ze smakiem dobrana suknia, dopełniają ten wizerunek młodości, czaru, swobody. To nieomal Mona Liza Gioconda boskiego Leonardo da Vinci, tylko zdecydowanie piękniejsza. Ten kokieteryjny uśmieszek na twarzy i brak strachu przed kamerą nie powinny nas dziwić. Księżna bowiem, która często śpiewała i występowała na prywatnych przyjęciach i dobroczynnych spektaklach, przyzwyczajona była do widowni. Wspominając swego nauczyciela śpiewu, pana Vanuchiniego z Florencji, pisała: “był zachwycony możliwościami mojego głosu i oświadczył mojemu ojcu, że będzie ze mną ćwiczył za darmo pod warunkiem, że nauczę się włoskiego i francuskiego i poświęcę się karierze śpiewaczki. Oczywiście, że byłam tym zachwycona; Od kolebki kochałam śpiew i teatr…“ 
Jej piękny głos pomógł przezwyciężyć wrogość, jaka ją otaczała w pierwszych latach życia w Niemczech. Upór, by nie zmieniać sposobu zachowania, do którego przywykła w Anglii, zdobył w końcu aprobatę męża i jego pozwolenie na publiczne występy charytatywne w Berlinie. Jeden z nich, w lutym 1909 roku, przyniósł zawrotną sumę pięciu tysięcy dwustu marek! 
Inne, jak recitale w teatrze Hotelu Pless w Szczawnie Zdroju, organizowane były dla zebrania funduszów na rzecz towarzystw dobroczynnych, którym księżna patronowała – między innymi Szkole dla Ułomnych w Wałbrzychu. 
Na innym portrecie oglądam ją jako królową Sabę na balu kostiumowym dla uczczenia Diamentowego Jubileuszu królowej Wiktorii w 1897 roku... 
Jedna z amerykańskich gazet uznała, że “nie widziano do tej pory nic piękniejszego, niż strój księżnej von Pless“. Gazeta pominęła rzecz najistotniejszą, że ten strój nie zrobiłby na nikim takiego wrażenia, gdyby nie to, że ozdobił on piękną jak stokrotka, dostojną i pogodną,  walijską księżniczkę. 
No właśnie, mówię o talentach wokalnych tajemniczej księżniczki, zachwycam się jej urodą i bogactwem strojów, a nie powiedziałem jeszcze rzeczy najważniejszej, kim ona właściwie jest?.
Nazywa się księżna Maria Teresa Oliwia Hochberg von Pless, urodzona 28 czerwca 1873 roku, znana jako Daisy, czyli Stokrotka – arystokratka angielska związana z pałacem w Pszczynie i zamkiem Książ, najstarsza córka pułkownika Williama Cornwallis-Westa, właściciela zamku Ruthin i posiadłości Newlands   oraz Marii Adelajdy z domu Fitz-Patrick.
Warto, naprawdę warto dowiedzieć się o niej coś więcej.”


 By jednak dowiedzieć się więcej o fascynującym życiu księżniczki i powodach, dla których starałem się poruszyć opinię wałbrzyskiego świata kulturalnego i politycznego, trzeba koniecznie powrócić do mojego blogu lub strony internetowej zamku Książ. Bujne i obfitujące w zaskakujące wydarzenia życie walijskiej arystokratki zasługuje na bliższe poznanie. Można tylko w ten sposób przekonać się jak wielką rolę odegrała w historii zamku Książ i miasta Wałbrzycha, Szczawna-Zdroju i całej ziemi wałbrzyskiej.
Z tego więc względu w moim tekście pisałem, co następuje:
„Pamięć o księżnej Daisy przetrwała w opowieściach mieszkańców i nielicznych publikacjach na jej temat. Jej imieniem nazwane zostało urokliwe jeziorko położone w lasach koło Lubiechowa. Na dziedzińcu pałacu Czettritzów przy ul. Zamkowej w Wałbrzychu postawiono w 2007 roku  postument upamiętniający księżną, która zmarła obok w sąsiedniej willi. Dopiero teraz, po upadku systemu komunistycznego zaczęto z pewną nieśmiałością podkreślać jej zasługi dla Wałbrzycha. Ogromnym wydarzeniem była przeniesiona z pałacu w Pszczynie i umieszczona na jakiś czas w Książu wystawa 42 fotografii Daisy, sfotografowanej podczas jej pobytu w Anglii w październiku 1901 roku, w czasie którego odwiedziła studio Lafayette‘a i pozowała mu do serii portretów. 
Przetrwała legenda o księżniczce Daisy jako „dobrym duchu” zamku Książ  i miejmy nadzieję, że tak  pozostanie. Być może znajdzie się kiedyś miejsce w panteonie gwiazd naszego regionu, a  nasi rajcowie miasta uczczą z szacunkiem księżnę Daisy Hochberg von Pless, panią na Książu i Pszczynie, osobę tak znaczącą w dziejach zamku Książ i wyjątkową w trudnych czasach światowych zawieruch wojennych.”
Oczywiście pisząc wtedy o księżniczce Daisy nie spodziewałem się, że moje sugestie, by księżniczka stała się dobrym duchem dla promocji kulturalnej i turystycznej zarówno zamku Książ jak i całego regionu wałbrzyskiego, mogą się spełnić, a przynajmniej nie w tak krótkim czasie.
Okazuje się, że Książańska Stokrotka jest już teraz  najważniejszą i najsłynniejszą postacią historyczną Wałbrzycha i nie tylko naszego miasta, a stało się to m. in.  skutkiem odpowiednich zabiegów i przedsięwzięć dyrekcji zamku Książ, a zwłaszcza utworzeniu w zamku Książ specjalnej Fundacji, mającej na celu promocję osoby księżniczki i jej zasług dla zamku i  naszego regionu, na czele której stanął znany w środowisku wałbrzyskim dziennikarz, Mateusz Mykytyszyn.

Wrocławski Magazyn GW z 4 stycznia nowego 2013 roku donosi rzecz wręcz rewelacyjną. Otóż radni sejmiku wojewódzkiego we Wrocławiu uznali rok 2013 jako rok księżniczki Daisy von Pless na Dolnym Śląsku.

Jak pisze w obszernym artykule redaktor Beata Maciejewska: „I słusznie, bo to się opłaca. Radni sejmiku zapowiadają wprawdzie, że dzięki ustanowieniu roku 2013 rokiem księżnej von Pless „mieszkańcy województwa będą mogli uczestniczyć w realizacji szczytnych celów i wartości, które propagowała”, ale chyba lepiej od razu przyznać się, że i tak najcenniejszą wartością jest legenda księżnej-celebrytki, która była na ustach całej Europy, choć nie było jeszcze ani telewizji, ani Internetu.”
Red. Maciejewska lekkim piórem odmalowała postać księżniczki Daisy właśnie jako ówczesnej celebrytki, której największym atutem była uroda i talent w dobieraniu strojów. W tytule artykułu nazywa ją "królową lansu". Nie zgadzam się zupełnie z takim z lekka kpiarskim epitetem, a także ukazaniem księżniczki, głównie od strony jej perypetii małżeńskich. A przecież zasłynęła nie tylko z odwagi przeciwstawienia się ideologii nazistowskiej Adolfa Hitlera, posuwając się do tego, że organizowała pomoc dla więźniów obozu koncentracyjnego Gross Rosen, za co zresztą m. in.  została w 1941 roku wysiedlona z zamku Książ, ale także przynajmniej dla mnie jest autorką znakomitej książki – pamiętnika „Taniec na wulkanie”, świadczącej o jej niezwykłej mądrości i godnym podziwu negatywnym stosunku do życia arystokratycznego światka ówczesnej Europy, którego zresztą była aktywnym uczestnikiem, a także o widocznym talencie pisarskim.

Księżniczka Daisy von Pless zasługuje ze wszech miar by być Wielką. Jej zasługi docenił senat Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Wałbrzychu fundując monument na jej cześć pod murami swej siedziby w zabytkowym pałacu Czettritzów, a we Wrocławiu zbudował jej renomę były dyrektor zamku Książ, zaś obecnie radny Sejmiku Wojewódzkiego i członek Zarządu, Jerzy Tutaj. Jego zasługą jest, że patronka Wałbrzycha stanie się w bieżącym roku patronką całego Dolnego Śląska.
Zachęcam do zajrzenia do archiwum mojego blogu i poczytania o księżnej von Pless w majowym i lipcowym poście. Zastrzegam się, że z niejasnych mi przyczyn w postach z 2011 roku wymazane zostały wszystkie fotografie. Nie znajduję czasu, aby dochodzić u operatora, dlaczego tak się stało.

wtorek, 8 stycznia 2013

Kąpielisko w Świerkach ?





Wytrawni turyści i podróżnicy, znawcy środowiska geograficznego tej części Gór Kamiennych, gdzie leży wieś Świerki, będą się stukać palcem w głowę, czytając ten tytuł. O jakim kąpielisku może tu być mowa. Malowniczo położona w dolinie Włodzicy wieś  ciągnąca się przy głównej drodze z Wałbrzycha przez Głuszycę do Nowej Rudy, z boczną drogą przez Krajanów (miejsce z którego wywodzi się Olga Tokarczuk) do Ścinawki i Radkowa w Góry Stołowe, nigdy dotąd, ani w przeszłości, ani współcześnie nie cieszyła się posiadaniem jakiegokolwiek akwenu wodnego.
Niewielkie Świerki z własną szkołą i kościołem ze względu na swe położenia w przełęczy górskiej nie były nigdy wsią typowo rolniczą. Nie stały się też renomowanym letniskiem, aczkolwiek można mówić o turystycznym charakterze wsi jako punktu wyjściowego w otaczające je góry. Ważnym dla rozwoju wsi stała się zbudowana w 1880 roku linia kolejowa z Nowej Rudy do Jedliny-Zdroju i Wałbrzycha z przystankiem kolejowym w Świerkach.
Dużą rolę w rozwoju wsi odegrał kamieniołom porfiru pod Słoneczną Kopą, który w latach 1907-1912 połączony został z zakładem przeróbczym kamienia tuż przy stacji kolejowej w Bartnicy. Pomiędzy stacjami w Bartnicy i Świerkach przebito w 1907-1912 roku dwa równoległe tunele pod Świerkową Kopą dość długie, bo liczące 1171 m. Z wyrobiska kamieniołomu przeprowadzono też do Bartnicy kolejkę linową długości 2850 m. W Świerkach uruchomiona została karczma sądowa i browar, powstały też inne gospody i pensjonaty. Ale to wszystko przed wojną. Po roku 1945 Świerki pozostały wsią rolniczo-przemysłową, ale utraciły charakter turystyczny. Nadal funkcjonował  kamieniołom melafiru, a nawet został rozbudowany, podupadł natomiast zakład w Bartnicy, uległa zniszczeniu kolejka linowa. Opuszczone zostały rozproszone w górach zagrody i przysiółki, głównie na zboczach Włodzickiej Góry. W latach 70-tych zmodernizowano szosę biegnącą przez wieś, wybudowano też nowy wiadukt nad torami kolejowymi do Ludwikowic Kłodzkich. Próby aktywizacji turystycznej wsi nie powiodły się, jedynie latem w budynku szkolnym organizowane były kolonie letnie.
Jeden z większych kamieniołomów melafiru na zboczach Słonecznej Kopy i Czarnej składał się z dwóch potoków ławowych i trzech poziomów wydobywczych, z których pozyskiwano do 300 tys. ton kamienia rocznie. Był czas w latach 80-tych, gdy wydobycie kamienia podupadło. Dopiero w latach 90-tych pojawił się niemiecki nabywca kamieniołomu, który rozwinął produkcję Ostatni właściciel francuski reaktywował kolejkę linową. Kamieniołom prosperował dobrze, ale coraz trudniejsze stawały się warunki wydobycia. Skończyło się na wstrzymaniu eksploatacji dwa lata temu.
Właściciel terenu, wójt gminy Nowa Ruda, zdecydował się na niezwykle pomysłowe wykorzystanie niecki wyrobiska pod Słoneczną Kopą . Postanowiono napełnić ją wodą i urządzić przystań wodną z kąpieliskiem i możliwością korzystania ze sprzętu wodnego. Niezwykle pomocnymi w realizacji tego planu okazały się środki finansowe pozyskane z programu unijnego, służącego aktywizacji środowisk wiejskich.
Ziemia wałbrzyska i noworudzka nie obfituje w dużą ilość kąpielisk wodnych. Wieś Świerki leży w podobnej odległości co Nowa Ruda i Wałbrzych. Ze względu na atrakcyjne położenie jeziorka może ono się cieszyć latem ogromnym zainteresowaniem. Inicjatywa władz samorządowych gminy Nowa Ruda zasługuje na najwyższe słowa uznania.

Jeszcze bliżej Wałbrzycha znajduje się podobny akwen wodny w wyrobisku kamieniołomów w Głuszycy Górnej.  Położony u stóp pnącej się w górę ściany dawnego wyrobiska, otoczony bujną roślinnością  jest  zarazem jednym z urzekających miejsc widowiskowych. Niestety, plany wykorzystania jeziorka w celach rekreacyjno-wypoczynkowych, a zarazem jako kolejnej atrakcji turystycznej gminy Głuszyca, spaliły na panewce. A szkoda, bo były już gotowe projekty stanowiące podstawę do sporządzenia wniosków unijnych. Okazuje się, że zamiast w Głuszycy będziemy mogli już niebawem podziwiać piękno przyrody górskiej i korzystać z kąpieli letnich w jeziorku po kamieniołomach w Świerkach.

Miłośników przyrody i pięknych krajobrazów zachęcam do odwiedzin tych miejsc, zarówno latem jak i zimą, mogą dostarczyć mnóstwo wrażeń.

niedziela, 6 stycznia 2013

Trzej Królowie Monarchowie





O tym, że nowonarodzonemu Dzieciątku Jezus w Betlejem przybyli się pokłonić Trzej Mędrcy z dalekich stron, dowiadujemy się głównie z Ewangelii św. Mateusza. Przyprowadziła ich do Betlejem tajemnicza gwiazda. Ewangelista podaje, że byli to „magoi”, czyli Magowie i przybyli oni ze Wschodu. Są to określenia dość enigmatyczne, można snuć przypuszczenia, że ten Wschód,  to Babilonia lub Persja, które właśnie uchodziły za ojczyznę Magów, zwolenników zaratusztrianizmu, ale są na ten temat różne inne przypuszczenia.
Jeśli jacyś przybysze z obcych stron zaryzykowali podróż do Betlejem i wyszli z tego cało, to nosi to znamiona cudu, bowiem władca Judei, Herod, był znany z okrucieństwa i chorobliwej wręcz podejrzliwości, nie cofał się przed żadną zbrodnią, gdy widział w kimś choćby potencjonalnego pretendenta do tronu. Jeszcze krótko przed przybyciem Mędrców zgładził swą żonę, szwagra i teściową, a także dwóch synów. Przy okazji kazał zabić 300 żołnierzy wraz z ich dowódcą, podejrzanych o sympatyzowanie z jego synami. Miał też swoich wiernych zauszników, którzy węszyli na każdym miejscu ewentualne zagrożenia, a Betlejem znajdowało się bardzo blisko Jerozolimy, stolicy Judei.

Kim byli składający hołd Jezusowi przybysze ze Wschodu? Czy byli królami, mędrcami, astrologami, czarnoksiężnikami, magami? Pozostaje to wciąż zagadką.
Według Herodota Magowie stanowili jedno z plemion medyjskich. Byli wśród nich jasnowidzowie i doradcy królewscy. Odgrywali wielką rolę na dworze perskim zarówno przed, jak i po narodzeniu Chrystusa. Ówcześni dziejopisarze widzieli w nich przede wszystkim mistrzów tajemnych sztuk. Magowie byli zwolennikami nauk Zaratusztry, przekazanych w Aweście, zwłaszcza w jej najstarszej części – Gotach, spisanej na 12 tysiącach wolowych skór, które jednak uległy zniszczeniu podczas podboju Persji za Aleksandra Wielkiego.
Według wierzeń Magów między Dobrem i Złem zachodzi odwieczna walka. Jednakże przed końcem świata pojawić się ma „Astawat ereta”  -  Prawda wcielona. Doprowadzi on do triumfu dobra nad złem, a ludzkość do stanu pierwotnej szczęśliwości. Według niektórych tekstów  ma się on urodzić z dziewicy, choć żaden mężczyzna do niej się nie zbliży. Dokona on wskrzeszenia zmarłych i sądu ostatecznego, umieszczając sprawiedliwych w niebie, a złych w piekle.
Wierzenia religijne Magów były Żydom znane. Niektórzy badacze wysuwają przypuszczenie, że wiele z nich zostało przejętych przez proroków i ewangelistów w Piśmie Św. Tajemniczymi Mędrcami ze Wschodu mogli być uczeni-astronomowie żydowscy, którzy po ujrzeniu „gwiazdy Mesjasza” wybrali się do ziemi swych ojców, by uczestniczyć w  wiekopomnym wydarzeniu narodzin Mesjasza. Tekst etiopski Protoewangelii Jakuba wymienia nawet ich imiona: Tanisuram, Malik, Siseba.
Na jednej z babilońskich tabliczek glinianych znajduje się napis: „gdy wielki król powstanie na Zachodzie, zapanuje sprawiedliwość, pokój i radość w każdej krainie: on uszczęśliwi wszystkie ludy”. Jego nadejście miał zapowiedzieć „szczególny znak” na niebie.

Nasuwa się więc kolejne pytanie o zjawisko niebieskie, które zaprowadziło Mędrców do Betlejem. Z tekstu ewangelicznego wynika, że Magowie wybrali się w kierunku Jerozolimy, by „oddać pokłon nowo narodzonemu królowi żydowskiemu, gdy ujrzeli Jego Gwiazdę na Wschodzie”. Czy była to rzeczywiście gwiazda, czy też kometa, a może meteor, czy specjalna koniunkcja planet? Na ten temat pojawiło się mnóstwo dociekań . Czy warto nimi zaprzątać sobie głowę, skoro całą „historię” dotycząca rzekomych nawiedzin Jezusa przez Mędrców ze Wschodu, lepiej przyjąć jako „prawdę objawioną”, a więc „na wiarę”, aniżeli doszukiwać się w niej racjonalnych uzasadnień.
Ważne jest co napisane jest w Ewangelii, że Magowie, jak pisze Św. Mateusz: ”zobaczyli Dziecię z Matką Jego Maryją, upadli na twarz i oddali mu pokłon. I otworzywszy swe skarby ofiarowali mu dary: kadzidło, i mirrę”. Nie ma tu mowy o złocie, tak samo jak o tym, ilu było tych Magów. Od IX wieku n.e. mówi się, że było ich trzech i wymienia  imiona: Kasper, Melchior i Baltazar. Według Bedy byli przedstawicielami trzech kontynentów – Europy, Azji i Afryki, toteż Kasper miał być czarnoskóry.
Wydaje się, że wokół tego ewangelicznego zapisu z biegiem czasu powstała zupełnie nowa mitologia. Mistyfikacja jest cechą immanentną ludów Bliskiego i Dalekiego Wschodu, nie jest ona obca starożytnym Grekom i Rzymianom, ale też Słowianom.  Wystarczy przypomnieć nasze legendy u zarania państwa polskiego, choćby o Popielu i Mysiej Wieży, o Lechu, Rusie i Czechu, bądź też o szewczyku Skubie i Smoku Wawelskim.
Trudno się więc dziwić, że Magowie z czasem stali się królami i mędrcami, a jeszcze dalej uznanymi przez Kościół Świętymi. Dziś obchodzimy święto Trzech Króli, przy czym Kościół nadaje mu symboliczny charakter  Święta Objawienia Pańskiego.
Przypomina nam, kim jest Chrystus i potwierdza jego boskość - tłumaczy profesor teologii i biblista ks. Waldemar Chrostowski (60 l.).Zgodnie z Ewangelią św. Mateusza, za panowania króla Heroda w Judei do miejsca narodzin Jezusa przybyli ze Wschodu mędrcy, obecnie nazywani królami, którzy złożyli mu dary. Kacper ofiarował kadzidło - symbol boskości, Melchior złoto - symbol władzy królewskiej, a Baltazar mirrę (używaną do balsamowania ciała) - zapowiedź męczeńskiej śmierci. W Polsce święto Trzech Króli do 1960 roku było dniem wolnym od pracy. Jednak za czasów Władysława Gomułki, w listopadzie 1960 r., zostało zniesione. Od 6 stycznia 2011 r. możemy znowu je obchodzić, ku zadowoleniu wiernych Kościoła Katolickiego. 

Myślę, że warto przy okazji tego święta, znaleźć choć chwilkę czasu na głębszą refleksję religijną i filozoficzną. Znacznie obszerniejszy materiał faktograficzny znajdziemy w Księdze Bożonarodzeniowej” wydanej w 1993 roku przez Kolonię Limited we Wrocławiu.