Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

sobota, 30 stycznia 2016

Świat Olgi Tokarczuk - to nasz świat





W tajemniczych okolicznościach ginie mieszkaniec wsi położonej na skraju Kotliny Kłodzkiej. Jego sąsiadka, Janina Duszejko, emerytowana nauczycielka i obrończyni zwierząt, wpada na pewien trop  i zdradza go policji. Ale organa władzy nie traktują poważnie jej podejrzeń, mają złe zdanie o kobiecie  mieszkającej samotnie, pasjonującej się astrologią, uchodzącą za ekscentryczkę. Okoliczności kolejnych morderstw skłaniają jednak policję do innego spojrzenia na sprawę.

Oto zarys fabuły książki jednej z najpoczytniejszych, współczesnych powieściopisarek, bliskich nam szczególnie, bo wyrosłej na naszej podsudeckiej glebie, zdobywczyni prestiżowych Nagród Literackich Nike 2008 i 2015   -   Olgi Tokarczuk.

Powieść, do której przeczytania chciałbym dzisiaj zachęcić, nosi przejmujący tytuł „Prowadź swój pług przez kości umarłych”.

Pasjonaci literatury, bywalcy księgarń i bibliotek, znają Olgę Tokarczuk nie tylko z przekazów medialnych. Jeśli udało się trafić na którąkolwiek z jej głośnych już w całym kraju powieści, takich jak „Prawiek i inne czasy”, „Dom dzienny, dom nocny” , „Ostatnie historie”, trudno byłoby się nie zachwycić. Każda z tych książek wciąga jak narkotyk, wprowadza w utopijny świat fantasmagorii, ale wyrosły na rzeczywistym, realnym gruncie życia wiejskiego. Zdumiewa nas, że choć jest to świat najbardziej naturalny, przyziemny, ubogi, bo rzecz rozgrywa się w maleńkich wioszczynach górskich, a bohaterami są ludzie prości, sterani powszedniością trudów, wprzęgnięci w elementarny mechanizm „walki o byt”, to jednak jak się okazuje są to ludzie bogaci duchowo, wrażliwi i czuli na  piękno przyrody i krajobrazów, reagujący bezkompromisowo na kłamstwo, obłudę i nieuczciwość otoczenia.

Dla mieszkańców utopionych w noworudzkich górach Dworek i Krajanowa, skąd wywodzi się Olga Tokarczuk, jej powieści są nadzwyczaj swojskie i bliskie tutejszemu pojmowaniu świata i ludzi. Znamy z autopsji tę przyrodę, krajobrazy, uciążliwości życia górskich ustroni, utopionych w górach, odciętych od świata. Powieść „Prowadź swój pług przez kości umarłych” stawia jednak nowe, niezwykle intrygujące pytanie. Dotyczy ono stosunku do otaczającej nas przyrody i zwierząt. Dotyczy istoty człowieczeństwa, w którym idea ochrony życia jako najwyższej wartości w odniesieniu do świata zwierząt jest tylko grą pozorów.

Dla lepszego poznania książki przytoczę ciekawsze jej urywki. Na początek dwa obrazki z miejsca akcji powieści:

„Nasza osada, to kilka domów, które stoją na Płaskowyżu, z dala od reszty świata. Płaskowyż jest dalekim geologicznym krewnym Gór Stołowych, ich odległą zapowiedzią. Przed wojną nasza kolonia nazywała się Luftzug, czyli Przeciąg, dziś zostało z tego nieoficjalne Lufcug, bo oficjalnie nie ma nazwy. Na mapie widać tylko drogę i kilka domów, żadnych liter. Zawsze wieje tutaj wiatr, masy powietrza przelewają się przez góry z zachodu na wschód, z Czech do nas. Zimą wiatr staje się gwałtowny i  świszczący; wyje w kominach. Latem rozprasza się w liściach i szeleści, nigdy nie jest tu cicho… Nie ma co się dziwić ludziom, którzy opuszczają Płaskowyż zimą. Trudno jest tu mieszkać od października do kwietnia, wiem coś o tym. Co roku spada tutaj wielki śnieg, a wiatr starannie rzeźbi z niego zaspy i diuny. Ostatnie zmiany klimatyczne ociepliły wszystko, tylko nie nasz Płaskowyż…”

„Zima pięknie otula wszystko tutaj białą watą, skraca maksymalnie dzień, tak że gdy się nieopatrznie zasiedzi w nocy, można się obudzić w mroku popołudnia następnego dnia, co  -  przyznam szczerze - zdarza mi się coraz częściej od zeszłego roku. Niebo wisi tu nad nami ciemne i niskie, jak brudny ekran, na którym rozgrywają się nieposkromione batalie chmur. Po to są nasze domy – żeby chronić nas przed tym niebem, inaczej przeniknęłoby do samego wnętrza naszych ciał, gdzie podobna małej szklanej kulce, tkwi nasza Dusza. Jeżeli coś takiego w ogóle istnieje…”

W tym maleńkim przysiółku, w którym przyszło żyć na stare lata bohaterce powieści, dzieją się rzeczy wzbudzające wstręt i oburzenie. Grupka myśliwych z lokalnego Kółka Łowieckiego na czele z komendantem policji i pod opiekuńczymi skrzydłami księdza proboszcza urządza sobie suto zakrapiane polowania, czując się  przy tym zupełnie bezkarnie. Tutaj nie obowiązują żadne okresy ochronne, strzela się do wszystkiego co popadnie i kiedy tylko nadarzy się okazja. Ofiarą myśliwych padły też dwie wierne i oddane suczki, jedyne towarzyszki życia mieszkającej na tym odludziu samotnej kobiety. Trudno się dziwić, że przechyliło to do reszty czarę goryczy. Bohaterka książki  podejmuje się walki o prawo do życia dla zwierząt z panującą wszędzie obojętnością , bezdusznością,   hipokryzją. Decyduje się sama być w tej sprawie i sędzią, i katem.  Jaki jest finał tej potyczki?  Odpowiedź na to pytanie poszukajmy  w powieści.

Oto kolejne urywki, wprowadzające w istotę problemu:

„Teraz wydało mi się jasne, dlaczego wieże strzelnicze, które przecież bardziej przypominają wieże strażników z obozów koncentracyjnych, nazywa się ambonami. W ambonie Człowiek stawia się ponad innymi Istotami i sam przyznaje sobie prawo do ich życia i śmierci. Staje się tyranem i uzurpatorem…”

„Popatrzcie jak funkcjonują te ambony. To jest zło, trzeba ten fakt nazwać po imieniu: przemyślne, perfidne i wyrafinowane zło – budować paśniki, sypać tam świeże jabłka i pszenicę, wabić Zwierzęta, a kiedy się już oswoją i przyzwyczają, strzelać im z ukrycia, z ambony w głowę… „Gdy przechodzicie koło wystaw sklepowych, na których wiszą czerwone połcie poćwiartowanego ciała, to myślicie że co to jest? Nie zastanawiacie się, prawda? Albo gdy zamawiacie szaszłyk, czy kotlet – to co dostajecie? Nic w tym strasznego. Zbrodnia została uznana za coś normalnego, stała się czynnością codzienną. Wszyscy ją popełniają. Tak właśnie wyglądałby świat, gdyby obozy koncentracyjne stały się normą. Nikt by nie widział w nich nic złego…

A przecież Człowiek ma wobec Zwierząt wielki obowiązek – pomóc im przeżyć życie, a tym oswojonym – odwzajemnić ich miłość i czułość, bo one nam dają o wiele więcej, niż od nas dostają. I trzeba, żeby one przeżyły swoje życie godnie… Kiedy się je zabija, a one umierają w Lęku i Grozie, jak ten dzik, którego ciało leżało wczoraj przede mną i wciąż tam leży poniżone, ubłocone i oklejone krwią, zamienione w padlinę – wtedy skazuje się je na piekło i cały świat zamienia w piekło. Czy ludzie tego nie widzą? Czy ich rozum jest w stanie wyjść poza małe, samolubne przyjemności?
Co to za świat? Czyjeś ciało przerobione na buty, na parówki, na dywan przed łóżkiem, wywar z czyichś kości do picia…Buty, kanapy, torba na ramię z czyjegoś brzucha, grzanie się cudzym futrem, zjadanie czyjegoś ciała, krojenie go na kawałki i smażenie na oleju”…

Żeby pojąć dokładniej i zrozumieć skąd te emocjonalne słowa oburzenia, ujawniające niestety głęboką prawdę o istocie człowieczeństwa, trzeba przeczytać całą książkę. Zarówno splot wydarzeń składający się na warstwę fabularną jak i liczne, niezwykle głębokie i dające wiele do myślenia refleksje bohaterki powieści, a w domyśle  - jej autorki, czynią z tej pozycji ogromnie ważne wydarzenie na naszym rynku wydawniczym.

Zachęcam zanim trafią do naszej ręki monumentalne „Księgi Jakubowe” poznajmy wcześniejsze książki Olgi Tokarczuk, bo one są jak elementarz wprowadzający nas w idylliczny świat Polski przedrozbiorowej, którego rozległą panoramę odtworzyła z takim pietyzmem bliska naszemu sercu powieściopisarka.

czwartek, 28 stycznia 2016

Na skraju Gór Sowich - Srebrna Góra


W dole zabudowania byłego miasteczka, dziś wsi - Srebrna Gora


W planach wycieczkowych  nowego roku warto pamietać  o miejscu, które nie wymaga szczególnej rekomendacji, o Srebrnej Górze (po niemiecku Silberberg), coraz głośnejszej we  wszelkiego rodzaju mediach. Właściwie napisano i powiedziano o niej już prawie wszystko. Mam przed sobą znakomity album „Srebrna Góra  -  spojrzenie w przeszłość” z 2005 roku Jacka Grużlewskiego i Tomasza Przerwy, którzy ze zbieranych mozolnie przez lata dawnych pocztówek i fotografii sporządzili barwny i bogaty obraz byłego miasteczka. Rzecz jest zajmująca, pokazuje przeszłość położonej w przełęczy górskiej maleńkiej osady (w 1536 roku  - prawa miejskie), która skutkiem wielkiej inwestycji militarnej w XVIII wieku, stała się sławna w całej Rzeszy.  Chodzi o zbudowaną powyżej miasteczka w latach 1765-1777 potężną twierdzę wojskową, położoną na szczycie wzniesienia zamykającego pasmo Gór Sowich.


Do Srebrnej Góry jedziemy z Wałbrzycha tak samo jak na Przełęcz Jugowską lub Woliborską, tylko w Woliborzu na skrzyżowaniu skręcamy w prawo do Ząbkowic Śląskich. Przez Podlesie, Nową Wieś Kłodzką krętą drogą pod górę przedzieramy się przez Przełęcz Srebrną (568 m. npm.). Już na wierzchołku wzniesienia pojawiają się pierwsze zabudowania byłego miasteczka, dziś niestety,  wsi  -  Srebrna Góra. Położona w otoczeniu malowniczych krajobrazów Przełęcz Srebrna rozdziela pasmo Gór Sowich od pasma Gór Bardzkich. Srebrna Góra to ostatnia z miejscowości  w południowej części Gór Sowich.

Dolne zabudowania Srebrnej Góry leżą na wysokości  360-370 m. To właśnie tutaj znajduje się zasadnicza część miasto-wsi z archaicznym ryneczkiem, zabytkowymi świątyniami i kamieniczkami, przypominającymi górskie miasteczka Sycylii. Nieopodal rozciągają się w rozległej dolinie zabudowania dużej wsi rolniczej – Budzowa, a dalej majaczą we mgle kontury wysoko położonego, zabytkowego rynku Ząbkowic Śląskich.

Nie potrafię powstrzymać się od osobistych refleksji. Jestem pewien, że są one zbieżne z wrażeniami wielu przyjeżdżających tu podróżnych. Będąc pierwszy raz w Srebrnej Górze, a było to tak dawno, że nie pamiętam dokładnie kiedy, chyba gdzieś w latach 60-tych, pamiętam tylko, że oniemiałem z zachwytu nad rozległymi widokami górskimi i atrakcyjnym położeniem miasteczka. Zastrzegam się, że będę w odniesieniu do Srebrnej Góry używał  określenia – miasteczko, bo ze wsią nie ma ona nic wspólnego.

Po zejściu z góry, gdzie zwiedzaliśmy z wycieczką szkolną fortyfikacje, na dole w samym miasteczku miałem mieszane uczucia. Z jednej strony zaskoczenie niezwykłą, zadziwiającą zabudową centrum, a z drugiej jej zaniedbaniem, brudem i szarością. Nie mogłem pojąć, dlaczego tak pięknie położona, atrakcyjna miejscowość turystyczna stała się nieomal bezpańska, opuszczona, pozostawiona samej sobie. To wrażenie utkwiło w mej świadomości, a kolejne pobyty utrwalały je jeszcze bardziej. Po każdym z nich odnosiłem wrażenie, że widzę postępującą agonię Srebrnej Góry, cacka architektury i perły krajobrazowej, nie mówiąc o bezcennym zabytku w postaci twierdzy srebrnogórskiej. W każdym cywilizowanym, szanującym się kraju, tak mi się wydawało i wydaje do dziś,  taki bezcenny skarb otacza się opieką i ochroną tak, aby nigdy nie stracił na wartości, a zainwestowane środki zwracają się w dwójnasób.

Srebrna Góra na szczęście nie umarła, znaleźli się ludzie, którzy własnym sumptem postarali się odbudować jej walory turystyczne, a w chwili obecnej daje się zauważyć systematyczny proces dźwigania się w górę. Srebrna Góra staje się piękniejsza skutkiem renowacji budynków własnościowych i publicznych, a także dzięki nowym inwestycjom. Powstały pensjonaty i pojawiły się miejsca noclegowe, rozwinęła się baza rekreacyjno-sportowa, a w ślad za tym coraz lepiej funkcjonująca sieć gastronomiczna i handlowa. Odnosi się wrażenie, że miasteczko znajduje się wciąż w budowie, ale widać tego efekty, bo staje się piękniejsze i atrakcyjniejsze dla przybywających coraz liczniej gości.

Srebrna Góra dba o swoją promocję, co roku odbywają się tutaj różnorodne imprezy kulturalno-rozrywkowe przyciągające turystów, przyjezdnych uczestników i widzów. Dużą rolę od lat odgrywa harcerstwo, dla którego jest stałym miejscem obozów harcerskich i corocznej „Akcji Srebrna Góra”.
Niedawno dowiedzieliśmy się o odkryciu w Srebrnej Górze podziemnych sztolni średniowiecznej kopalni srebra. Stanowi to kolejny bezcenny zabytek przyciągający turystów.

To miasteczko posiada niezwykle ciekawą historię, brzemienną w wydarzenia dużej miary. Szczególnie interesujące są dzieje twierdzy wzniesionej tutaj decyzją króla pruskiego Fryderyka II, stanowiącej ważne ogniwo w łańcuchu fortec od Kostrzynia po Koźle, zabezpieczających  południową granicę Śląska od strony Austrii. Budowa twierdzy stanowiła punkt zwrotny w rozbudowie miasteczka. Całość prac pociągnęła kolosalne wydatki, szacowane na 1 668 000 talarów, co było najdroższą inwestycją wojenną w dziejach Prus. W szczytowych okresach pracowało przy budowie twierdzy około 4 tysiące ludzi, poddawanych rygorom wojskowym. Po zakończeniu budowy w roku 1777, obsadzono ją garnizonem wojskowym liczącym137 oficerów i 2386 żołnierzy. Twierdzy tej nie udało się zdobyć wojskom francuskim w 1807 roku, dowodzonym przez księcia Hieronima Bonapartego, dzięki czemu zyskała ona nazwę „śląskiego Gibraltaru”.

Jest rzeczą interesującą, że właśnie na Dolnym Śląsku w Górach Sowich miały miejsce dwie największe w dziejach Niemiec inwestycje militarne. Pierwszą z nich, to właśnie twierdza srebnogórska, a zaś drugą, to kompleks „Riese” w masywie Włodarza.

W krótkim z natury rzeczy blogu nie chcę rozwijać wątków historycznych, ani też współczesnych, o których jak już wspomniałem wiele napisano, również w wymienionym albumie, a także na stronach internetowych. Zachęcam do odwiedzin Srebrnej Góry teraz zimą, by zobaczyć to cudo w srebrzystej poświacie.  Latem w blasku lipcowego słońca można śmiało powiedzieć, że jest nie tyle srebrna, co złota, bo oglądana z góry promienieje w słońcu jak pozłacany klejnot.







wtorek, 26 stycznia 2016

"A kraj tak szary - za mało w nim krasy"


wałbrzyski rynek  -  pełen krasy




„Dom chyli się do końca, dąb schnie od wierzchołka,
Ogród w las się zamienił, a woda w szuwary,
Gdzie dawniej staw szeroki, dziś wilgotna łąka,
Każdy kąt teraz cichszy, obcy, bardziej szary.

Woda płynąca rzeczki uniosła widoki
Dawniejsze na swej szklistej powłoce odbite,
Nic nie zostało z tego  -  tylko te obłoki
Zawsze w stado pierzaste i pierzchliwe zbite.”

Tak oto wyraził swe wrażenia Jarosław Iwaszkiewicz w wierszu „Odwiedziny miejsc ulubionych w młodości”, kiedy przyszło mu po latach zobaczyć utracony swój kraj lat dziecięcych na dalekich kresach wschodnich. Pamiętamy to z historii. Nie powiodła się akcja zbrojna Naczelnika rodzącego się państwa polskiego, Jozefa Piłsudskiego w 1920 roku, której celem było przyłączenie do Polski rubieży wschodnich, niegdyś przed rozbiorami stanowiących integralną część Rzeczpospolitej. W wynegocjowanym z Rosją Bolszewicką traktacie ryskim, Polska musiała się zadowolić tylko częścią ziem wschodnich. Podpisanie 18 marca 1921 roku pokoju ryskiego, acz przyjętego w Polsce przez większą część społeczeństwa z euforią, oznaczało jednak rezygnację z odzyskania Kresów w ich dawnym, historycznym wymiarze. To co jawiło się korzystne dla polskiej racji stanu, oznaczało jednak tragedię dla Polaków, którzy stali się wbrew ich wili mieszkańcami radzieckiej Rosji. „Uczestnicy wyprawy kijowskiej w 1920 roku byli, jak pisał Stanisław Uliasz, ostatnimi Polakami, którym dane było oglądać ziemie Polski Jagiellońskiej” Obszar państwa polskiego skurczył się z 734 000 km2 przed rozbiorami do 388 000 km2 po traktacie ryskim i to głównie skutkiem utraty ziem wschodnich. Dla setek tysięcy Polaków oznaczało to utratę ojczyzny. 

Represje ze strony zaborców w okresie ponad wiekowej niewoli zaborczej nie likwidowały poczucia wspólnoty z całością. Choć nie istniało państwo polskie fizycznie, to pozostawało ono w świadomości Polaków jako idea. 

Oto bardzo znamienny fragment wielkiego dramatu Stanisława Wyspiańskiego „Wesele”:

Poeta
- Po całym świecie
Możesz szukać Polski, panno młoda
I nigdzie jej nie najdziecie,

Panna Młoda
- To może i szukać szkoda.

Poeta
- A jest jedna mała klatka  - 
O, niech tak Jagusia przymknie
Rękę na pierś,

Panna Młoda
- To zakładka
Gorseta, zeszyta trochę przyciśnie
Poeta
- A tam puka?

Panna Młoda
- I cóż za tako nauka?
Serce - ! - ?

Poeta
- A to Polska właśnie.


Teraz okazało się, że ta głęboko zakorzeniona idea, skryta w sercu, umarła, bo Polacy w Rosji Bolszewickiej stali się celem jeszcze większej eksterminacji. Dla nich Polska przepadła, coraz bardziej można się było o tym przekonać, że na zawsze.

„Prześlicznie położony nad Smotryczą Kamieniec Podolski - pisze w  swej przejmującej książce ”Kresy” Jacek Kolbuszowski  -  do Polski należał od 1430 roku. Turcy zajęli go w 1672, ale w 1699 musieli go Polsce zwrócić. W 1793 r. zajęty przez Rosję nie powrócił już do Polski, zostało w nim jednak wiele cennych pamiątek, świadczących o jego polskości”.
Pozostali też Polacy mieszkający tam z dziada pradziada. Dla nich idea powrotu do ojczyzny z chwilą zawarcia traktatu ryskiego, jak już wspomniałem, odeszła bezpowrotnie.

Jak się potem okazało to jeszcze nie było wszystko. Po II wojnie światowej straciliśmy dalszą pokaźną część Kresów z  Wilnem i Lwowem do granicznej rzeki Bug. Jako rekompensatę darowano nam Ziemie Odzyskane, które jak nas zapewniała proradziecka propaganda  -  powróciły do Macierzy. Cieszymy się, że przynajmniej odzyskaliśmy niegdyś polski Śląsk i pozostałe ziemie zachodnie nad Odrą i  Nysą Łużycką. Ale musimy mieć tę świadomość, że tak samo jak Polacy nie mogą się do dziś pogodzić z utratą ziem wschodnich, gdzie znajdowała się ich kolebka rodzinna, tak samo Niemcy z nostalgią powracają do wspomnień z lat swego dzieciństwa i młodości na dawnych ziemiach przynależnych przed wojną do Rzeszy Niemieckiej.

Po co ja o tym wszystkim piszę? Co znaczy fragment wiersza Jarosława Iwaszkiewicza zamieszczony na samym początku dzisiejszego postu? Otóż czytając ten wiersz obrazujący wrażenia wywodzącego się z kresów wschodnich Polaka, który po latach odwiedził swoje rodzinne strony na wschodzie, pomyślałem, że takie same wrażenie, a może jeszcze gorsze, mogą mieć niemieccy przesiedleńcy, którzy przyjeżdżają do nas, by obejrzeć swoją ojcowiznę. Niestety, nie potrafiliśmy zagospodarować tych ziem tak, aby nie zniszczyć dorobku wielu pokoleń dawnych niemieckich gospodarzy.

Wiadomo, nie da się odwrócić biegu wydarzeń. Mieliśmy taki, a nie inny ustrój, a politycznie pozostawaliśmy nadal, przez całe dziesięciolecia powojenne w „niewoli zaborczej”. W ten sposób możemy się tłumaczyć i rozgrzeszać własne zaniedbania. Od ponad dwudziestu lat sytuacja się jednak zmieniła. Mamy obecnie szanse by powstrzymać ten proces degradacji i przywrócić dawną świetność Ziem Zachodnich. Trzeba zrobić wszystko by nie było nam wstyd, by kraj tak szary nabrał więcej krasy.

Z ogromną satysfakcją czytam o tym i oglądam ciąg przepięknych kamienic po renowacji na Nowym Mieście w Wałbrzychu. Gdyby żył Jan Kochanowski, to znów by napisał –„serce roście patrząc na te czasy”. Te dobre czasy mają miejsce od niedawna w Wałbrzychu i świadczą wymownie o gospodarzach miasta, które „za Niemców” uchodziło za jedne z najpiękniejszych w Rzeszy. Jest nadzieja, że wiele z tej przedwojennej krasy uda się uratować i  odsłonić. Odnowione zostało centrum miasta, teraz przyszła kolej na poszczególne dzielnice. Wałbrzych może zadziwić nie tylko przyjezdnych, ale i samych mieszkańców, którzy przyzwyczaili się do szpetoty sypiących się elewacji budynków nie ruszanych przez całe dziesięciolecia. A Wałbrzych wcale nie musi być szary i już wkrótce przestanie służyć filmowcom jako tło do akcji kryminałów lub filmów grozy. Dla kilku pokoleń Polaków to miasto stało się krajem lat dziecięcych i będzie im miło jeśli będą mogły je wspominać jako miejsce pełne urody i krasy.

niedziela, 24 stycznia 2016

Gdzie jest Pietno? Śladami Olgi Tokarczuk


Łomnickie Pietno

Mam taką nadzieję, że uda mi się moich wspaniałych Czytelników bloga oderwać na moment od prozy życia i wprowadzić w subtelny świat fantasmagorii tworzący aurę książek znakomitej Olgi Tokarczuk. To będzie relacja z poszukiwań śladów z jej książki „Dom dzienny, dom nocny” w rodzinnych stronach, w czym miałem przyjemność uczestniczyć. Ale zacznę mową wiązaną. To moje motto do tego postu napisane w hołdzie dla wybitnej pisarki.

Motto:
Olga Tokarczuk śpiewa na melodię „Karuzeli z madonnami” Ewy Demarczyk:

„Słuchajcie madonny, madonny,
kreatorki ludzkich marzeń dozgonnych,
ludzie prości ciągle żyją nad ziemią
tam uroki i fantazje ich drzemią,
wszystkie barwnie malowane
w przepstrokate pąki
od spichlerza
od sadu
od łąki

Słuchajcie madonny, madonny,
mój głos czysty jak kłos kwiatu dziewanny,
póki śpiewam pieśni dzienne i nocne,
czuję dźwięki krystaliczne i mocne,
każda nuta wypełniona blaskami zenitu
od południa
od zmierzchu
od świtu…”

Słuchajcie madonny, madonny,
w mej pamięci zalśnił klejnot koronny,
tak jak pierwszy promyczek nad Pietnem
wnet ozłocił to miejsce sławetne
teraz tłumy tu szukają od nocy do świtu
zapomnienia,
wytchnienia,
zachwytu …”



To było bardzo intrygujące, najpierw sygnał mailowy od Sebastiana Linka, założyciela strony internetowej miłośników Głuszycy, potem telefon Grzegorza Czepila, prezesa Stowarzyszenia Przyjaciół Głuszycy: przyjeżdża do nas w połowie października 2007 roku Filip Springer z Poznania, dziennikarz pisma „Magazyn Turystyki Górskiej npm”, interesuje go Pietno z powieści Olgi Tokarczuk „Dom dzienny, dom nocny”, miejsce gdzie słońce kryje się jesienią za górami na całą zimę i można je ponownie zobaczyć dopiero na wiosnę, czy mogę mu pomóc w poszukiwaniach? Odpowiedziałem, że tak, bo znam Krajanów, miejsce zamieszkania pisarki, przejeżdżałem tamtędy wielokroć skracając drogę do Polanicy-Zdroju przez Włodowice, Ścinawkę, Wambierzyce i za każdym razem powracały w mej wyobraźni niczym w kalejdoskopie fascynujące obrazy życia bohaterów tej książki. Usiłowałem odnaleźć  „zaczarowany”, pełen melancholii dom, w którym spełnił się cud tworzenia, a w przechodzących kobietach doszukiwałem się chociażby perukarki Marty, zapracowanej, niezmordowanej półanalfabetki, zdumiewającej mądrością życiową. To właśnie ona była elementem natury, odprawiającej swój rytuał powtarzających się niezmiennie pór roku. Być może zapadała nawet w sen zimowy, by zbudzić się jak słońce w Pietnie dopiero na wiosnę. A było to w parę lat po ukazaniu się w 1998 roku w wałbrzyskim wydawnictwie „Ruta” powieści, za którą Olga Tokarczuk otrzymała nagrodę literacką Nike od Czytelników.

Gość z Poznania miał się pojawić za kilka dni, miałem więc czas by przygotować mu niespodziewaną marszrutę. To fakt, że ukryty w głębokiej kotlinie u podnóża Wzgórz Włodzickich Krajanów, ma swój niepowtarzalny urok i specyfikę, ale podobnych miejsc zatopionych w górach, gdzie słońce zimą się chowa, jest więcej, także w naszej gminie Głuszyca. Może uda się namówić go na krótki rekonesans do Łomnicy, Sierpnicy lub Rybnicy Małej. 

Filip Springer zjawił się w uzgodnionym terminie jak na turystę przystało pieszo z ogromnym plecakiem. Obok odzieży, przyborów toaletowych i sprzętu fotograficznego miał ze sobą jak się okazuje książki Olgi Tokarczuk, wśród nich ostatnio wydaną powieść „Bieguni”. Czekaliśmy na niego z Grzegorzem i samochodem, by nie tracić czasu, więc nasz plan podróży spotkał się z jego akceptacją. I takim oto sposobem znaleźliśmy się w głuszyckim Pietnie, u Jerzego Marszała w górnej Łomnicy, na początku drogi prowadzącej do Ustronia, skąd po półgodzinnej wspinaczce można dotrzeć do przejścia granicznego z Czechami i nowo zbudowanej, czeskiej wieży widokowej na Szpiczaku.

To nie jest żaden przypadek, wybór tego miejsca. Już sam stylowy budynek w drewnie ozdobiony płaskorzeźbami może wzbudzić zainteresowanie przechodniów. Ale to co przy słonecznej pogodzie budzi zachwyt, powala z nóg, znajduje się obok budynku. To piękny ogród nad stawem i bystrym potokiem górskim, a w nim pod rozłożystymi kasztanami – otwarta pracownia rzeźbiarska, bo Jerzy Marszał rzeźbi w pniach i konarach drzew wizerunki ludzkie tu właśnie w plenerze i porozstawiał część swoich prac w różnych miejscach, gdzie się tylko dało. Wszystko jest bardzo naturalne, wtapia się i harmonizuje z przestrzenią przełomu górskiego, wąskiej i krętej kotlinki na dnie której z trudem starczyło miejsca na drogę, potok i kilka zabudowań. A poza tym jest to miejsce, o którym zapewne myślała powieściopisarka, Olga Tokarczuk, rysując obraz  tajemniczego Pietna.

Najwyższy jednak czas, aby oddać głos naszemu gościowi, bo jak łatwo się domyśleć, ukazał się niezwykle interesujący plon jego wyprawy reporterskiej w grudniowym numerze „NPM” pt. „Szukając Pietna”:

„Tu słońce najwcześniej pojawia się na drodze przed domem, około 16 lutego zagląda przez okno w kuchni i wtedy Jerzy Marszał, artysta rzeźbiarz, patrzy na te pierwsze promienie i nachodzi go wielka ochota na rzeźbienie. Potem świetlista plama pełznie przez ogród, z każdym dniem jest coraz dalej. W końcu przekracza strumyk i zabiera się za lód, który co roku skuwa niewielki stawek. Pod koniec lutego dociera do pracowni i dalej pnie się po stoku…
Jeszcze będąc w wojsku wymarzył sobie pokój, w którym wszystkie ściany pokryte będą jego rzeźbami. Pracował w Bielsku, składał tam syrenki w Fabryce Samochodów Małolitrażowych. Miał książeczkę mieszkaniową, odkładał na nią każdy grosz, aby potem mieć swoje „M” w bloku w Nowej Rudzie, a może nawet w Wałbrzychu. A gdy już prawie uzbierał, pomyślał o Łomnicy i wiedział, że wróci do cienia.
- Bo ja kocham ten cień i życia sobie bez niego nie wyobrażam. To jest cały mój świat – zaciągnie się jeszcze raz papierosem, popatrzy w niebo i poklepie kolejnego drewnianego świątka po lipowym czole.”


Jerzy Marszał, głuszycki Wit Stwosz, jak go niektórzy nazywają, zasługuje na bliższe poznanie. W maleńkiej Łomnicy zaszył się w ustronnej głuszy wraz ze swoimi ludzikami i zgodnie z porzekadłem – „nikt nie jest prorokiem w swoim kraju”, znalazł jak dotąd wzięcie w Stanach Zjednoczonych, Niemczech, Holandii, odwiedzają go chętnie zagraniczni turyści i kupują za grosze jego rękodzieła. W samej Głuszycy poznał się na jego talencie tylko Andrzej Indrian i wykorzystał do ozdobienia drewnianymi ludzikami placu przy wejściu do fabrycznego biurowca. Centrum Kultury urządziło wystawy jego rzeźb, bywał też zapraszany na coroczne Festiwale Pstrąga. Ludzie przychodzą, oglądają rzeźbione figurki, których Jerzy Marszał ma niezłą kolekcję i na tym się to zwykle kończy.
Filip Springer dotrzymał słowa. Obiecał, że napisze o Jerzym Marszale w swoim piśmie i tak się stało. Być może wybierze się jeszcze nie raz w te strony w poszukiwaniu tematów do swych reportaży, bo zarówno zetknięcie się z miejscem, twórczością i osobą Jerzego Marszała, jak i w dalszej kolejności z Walerianem Urbaniakiem i jego niezwykłym Pensjonatem w Rybnicy Małej, a wreszcie obejrzenie znakomitej kolekcji widokówek i fotografii Głuszycy Grzegorza Czepila, wywarły jak sam to stwierdza, duże wrażenie. Pisze o tym wszystkim w swoim artykule. Warto go przeczytać i znaleźć asumpt do refleksji w ślad za licznymi refleksjami autora.

Czytelników blogu być może  interesuje główny wątek artykułu, gdzie jest Pietno? Czy udało się dziennikarzowi poznańskiego „NPM” odnaleźć zagadkowe miejsce z powieści Olgi Tokarczuk.

Zrobiłem wszystko co możliwe, by ułatwić to zadanie. Zawiozłem go do Krajanowa, tam niżej kościółka wskazałem miejsce, gdzie należałoby pójść, pytając miejscowych o dalszą drogę. Trzeba było się śpieszyć, bo już zmierzchało. Na szczęście nasz gość był w pełni przygotowany do noclegu w tutejszym gospodarstwie agroturystycznym. Mogłem pozostawić go samego. Jaki był skutek tej niezwykłej peregrynacji?

Oddaję głos ponownie Filipowi Springerowi:

„Tuż za kościołem trzeba odbić w prawo z głównej drogi. Szosa pobiegnie pod górę, między szpalerami drzew, a my zostaniemy na rozstaju. Szutrową drogą możemy zejść łagodnie w dół, z lewej popluska zarośnięty pnączami potok. Wyżej na szczytach Wzgórz Włodzickich będzie widać rude drzewa o zmierzchu zahaczane o ostatnie promienie słońca. Trzeba mocno zadzierać głowę do góry, żeby to zobaczyć. Samego słońca próżno jednak szukać na niebie. W dolinie od dawna będzie panował cień. Można iść tak drogą, szukać pomrowików w trawie i ślizgać się w rudym błocie. Wystarczy przejść „niezwykły kamienny, łukowaty mostek” i już będzie się w Pietnie… Gdzieś tu jest też dom Olgi Tokarczuk… Dzwonię do Olgi,

- Mówiła pani, że Pietna nie ma, żeby go nie szukać?

- Znalazł Pan? Prawda, że tam pięknie.”