W ostatnim poście starałem się
zachęcić wszystkich do czytania książek.
Wiem, że ta zachęta nie dotyczy Czytelników mojego blogu, bo jestem przekonany,
że oni to czynią na bieżąco. Mam więc nadzieję, że z zainteresowaniem
przeczytają trochę dłuższy niż zwykle tekst wyróżniony w konkursie „Moja
pierwsza praca zawodowa. Wspomnienia Dolnośląskich Seniorów”, ogłoszonym w 2012
roku przez Bibliotekę Wojewódzką we Wrocławiu. A ponieważ rzecz dotyczy
bliskiej nam ziemi wałbrzyskiej, tudzież mojej skromnej osoby, może się to
okazać interesujące
Drogę z Głuszycy przez Rybnicę Małą
i Leśną, Unisław Śląski, Kowalową do Mieroszowa, mogę powiedzieć, znam jak
własną kieszeń. Zjeździłem ją wzdłuż i wszerz powoli utwierdzając się w miarę
upływu czasu, że jest to jedna z najpiękniejszych dróg w powiecie. Oczywiście,
myślę o tym, co można zobaczyć po drodze, a nie o samej drodze. O stanie jezdni
lepiej nie wspominać. Na szczęście część drogi jest wyremontowana, więc i
podróżowanie nią stało się bezpieczniejsze.
Tą drogą jechałem nie tak dawno
temu modląc się w duchu, by nie było wielkiego ruchu. I na szczęście nie było.
Mogłem więc kątem oka obserwować co się dzieje w przyrodzie, gdy nastąpi
gwałtowna odwilż, jak zmieniają się przydrożne potoki w rozszalałe żywioły. W
Unisławiu spojrzałem na pędzącą z zawrotną szybkością, wzburzoną wodę wiosennej
Ścinawki i uzmysłowiłem sobie, że tu właśnie, nieco wyżej w kierunku
Wałbrzycha, znajdują się źródła Leśnej
Wody, która później zamienia się w Lesk. Ta sama rzeka płynie dalej przez
Kuźnice Świdnickie, Stary Lesieniec,
gdzie kiedyś moczyłem w niej nogi, bo płynęła w bezpośredniej bliskości mojego
ówczesnego miejsca zakwaterowania w lesienieckiej starej szkole. Nie wiedziałem
wtedy, że jej źródła znajdują się w pobliżu
Unisławia Śląskiego, o którym myślałem, że jest zupełnie na końcu świata. Nie miałem też zielonego
pojęcia o tym, że w niedalekiej przyszłości przyjdzie mi przez parę lat
cotygodniowo dojeżdżać niezawodną „ładą” z Głuszycy do Mieroszowa, mijając po
drodze tajemnicze Pasmo Lesistej w Unisławiu. Kto mógł przewidzieć, że kiedyś
będę dodatkowo zatrudnionym nauczycielem w mieroszowskiej szkole dla dorosłych,
filii Zespołu Szkół Rolniczych w Mokrzeszowie k. Świdnicy.
„Rzeka tak samo jak obłoki
przepływa przez miejsce, gdzie kiedyś było nam dobrze” – napisał w swej książce
„Śmierć pięknych saren” czeski pisarz Ota Pavel. Zapamiętałem tę sentencję tak
samo, jak dowcipną dedykację jego książki: „Mamusi, która miała za męża mojego
tatusia”, a także parę innych znakomitych stylistycznie i myślowo paradoksów.
Właśnie Lesk jest tą rzeką, którą
wspominam dobrze. W górnym biegu rozdziela ona Pasmo Lesistej od Gór
Wałbrzyskich, a dalej płynie przez Stary Lesieniec, Czarny Bór, Witków, Jaczków
w Kotlinie Kamiennogórskiej, topiąc swe
wody w rzece Bóbr w Dębrzniku koło Sędzisławia. Rzeka ma 23 kilometry długości.
Odwadnia znaczną część Gór Kamiennych.
Dolina Lesku jest jednym ze starszych ciągów komunikacyjnych w
Sudetach, prowadził nią trakt handlowy z Czech przez Kamienną Górę, Bolków,
Jawor, Legnicę do Wrocławia. Prawie na całej jej długości rozpościerają się
stare wsie z licznymi zabytkami, pozostałościami młynów wodnych, tartaków i
innych urządzeń wodnych.
Podróż turystyczna doliną Lesku
może dostarczyć wielu wrażeń, bo każda miejscowość wzdłuż jej biegu kryje w
sobie atrakcje turystyczne, znajdujemy tu jednocześnie prawdziwe bogactwo rozmaitości krajobrazów i przyrody.
To właśnie wyjazd do Mieroszowa
przywołał wspomnienia z lat młodości i skłonił mnie do kolejnej eskapady, tym
razem do Boguszowa-Gorc, a ściślej do małego przysiółku na jego peryferiach.
Tam właśnie, gdzie płynie sobie beztrosko wzburzony w tym czasie Lesk. Okazało
się, że była to moja wzruszająca podróż
sentymentalna.
Jest takie miejsce pod
Wałbrzychem, o którego istnieniu wie tylko garstka osób, a o którym może coś
ciekawego powiedzieć jeszcze mniejsza garstka. Zresztą takich miejsc jest
wszędzie sporo. Zdecydowałem się napisać o nim z bardzo ważnego powodu. Tam
właśnie było moje pierwsze miejsce pracy w regionie wałbrzyskim, z którym
związałem się na stałe aż do dziś, a podejrzewam, że już do końca życia. A od
tego momentu minęło, bagatela, pół wieku. Na falach reminiscencji powracam więc
do tego roku szkolnego, który przeżyłem tam jako młody nauczyciel.
To miejsce, to Stary Lesieniec, maleńkie osiedle mieszkaniowe
po drugiej stronie trakcji kolejowej, u stóp Boguszowa-Gorc, odrębny przysiółek
z własnym kościółkiem, szkołą, pałacem, włączony administracyjnie w 1973 roku
do miasta Boguszów-Gorce. Wcześniej za Niemców i zaraz po wojnie był osobną
wsią, przez jakiś czas w gromadzie Gorce. Z równym powodzeniem mógł przynależeć
do Kuźnic Świdnickich, które jednak same przeżywały stan przejściowy nie mogąc
odseparować się od prób wcielenia bądź do Wałbrzycha, bądź do Boguszowa.
Stary Lesieniec, ni to miasto, ni
wieś, bez względu na formalne związki z tym, czy owym organizmem
administracyjnym, żyje sobie własnym życiem. Położony w dolinie Lesku, pomiędzy Gorcami i Czarnym Borem na północy, a Kuźnicami Świdnickimi na wschodzie, stanowi
malowniczo położoną enklawę, otoczoną górami. Od północy góruje nad nim Mniszek
w Górach Wałbrzyskich, a od południa Masyw Dzikowca w Paśmie Lesistej Gór
Kamiennych. Wąskim przesmykiem u podnóża Dzikowca wzdłuż górskiego potoku
prowadzi nad kolejno położonymi pięcioma stawami leśna dróżka do Grzęd. Możemy
tu odszukać dawne sztolnie po kopalni srebra, a następnie ruiny zamku Konradów
i dotrzeć do pięknie położonego ośrodka rekreacyjnego nad leśnym jeziorkiem w
Grzędach. To jeden z najbliżej położonych od Wałbrzycha akwenów wodnych.
Stary Lesieniec to nic innego jak
typowe osiedle górnicze. Pokłady węgla kamiennego w jego rejonie należą do
najlepszych w zagłębiu wałbrzyskim. Zawartość węgla koksującego sięga w nich
40%, a najlepszy zalega w górnych warstwach ziemi. Eksploatowane były przez kopalnię
Victoria w pobliskich Kuźnicach Świdnickich. W okresie intensywnego rozwoju
kopalni węgla, na początku XIX wieku, wybudowano we wsi ciąg domków
jednorodzinnych zasiedlonych przez górników. Stary Lesieniec, wbrew temu co
sugeruje nazwa, nie należy do najstarszych w tym rejonie. Wieś powstała w
dobrach von Czettritzów dopiero w początkach XVI wieku, co miało związek z
rozwijającym się górnictwem rud srebra. Prawdopodobnie w 1586 roku St.
Lesieniec stał się własnością hrabiego von Hochberga z Książa. Eksploatacja rud
srebra upadła pod koniec XVI wieku, gdyż stała się nieopłacalna. Na to miejsce
wkroczyło górnictwo węgla kamiennego. Ale wyraźny postęp w jego rozwoju
nastąpił w II połowie XVIII wieku, gdy właścicielem tych ziem stał się baron
von Seheer-Thoss, pan z pałacu w Jedlince, ogromnie zasłużony dla rozwoju
kopalnictwa węgla w regionie wałbrzyskim i noworudzkim, założyciel uzdrowiska w
Jedlinie-Zdroju. Połączone kopalnie „Neue Gemeindegrube” w Starym Lesieńcu i
„Gemeindegrube” w Gorcach, ok. 1770 roku dawały średnio 900 ton węgla rocznie.
Ale dopiero początek XIX wieku przyniósł poważny i trwały rozwój górnictwa
węgla. W 1838 roku uruchomiono kopalnię „Elise”, która potem połączyła się z
kopalnią „Abendröthe” w Gorcach (po wojnie szyb „Klara”).
W 1825 roku wieś liczyła już 80
domów, w tym pałac, 2 folwarki, wolne sołectwo, szkołę ewangelicką, browar,
bielnik, folusz, młyn wodny, wapiennik i gorzelnię. Miała więc wszystko, co
pozwala na samodzielny byt.
Rozwój kopalń spowodował, że z
początkiem XX wieku wieś przekroczyła 2 tys. mieszkańców. Równocześnie w jej
otoczeniu zachodziły daleko idące zmiany w krajobrazie. Pojawiły się hałdy,
przełożono koryto Lesku na długości około pół kilometra, pojawiły się
zapadliska terenu.
W 1827 roku wzniesiono kościółek
Św. Barbary z monumentalną wieżą nad bramą wejściową. Potwierdził on znaczenie
Starego Lesieńca jako odrębnej jednostki administracyjnej.
Po II wojnie światowej wieś
zachowała swój charakter osiedla mieszkaniowego górników pracujących w
pobliskich szybach kopalni „Victoria” w Kuźnicach Świdnickich, w Boguszowie i w
Gorcach. W folwarku funkcjonowała spółdzielnia rolnicza, a w dawnym pałacu
umieszczono archiwum.
Stary Lesieniec przez wszystkie
lata PRL-u nie znalazł dróg rozwoju, żył własnym życiem podmiejskiej wsi,
skazanej na stagnację. Nie wybudowano nowych domów, nie powstały nowe zakłady
przemysłowe, rzemieślnicze lub usługowe. Ktoś napisał o nim, że jest to miejsce
z lekka senne. Ożywienie nastąpiło po przemianach sierpniowych, kiedy dawna
wieś jako część Boguszowa-Gorc zaczęła się liczyć w planach rozwojowych miasta,
a upadek przemysłu węglowego spowodował konieczność poszukiwania przez
mieszkańców osiedla nowych form zarobkowania.
W Starym Lesieńcu pod koniec lat
50-tych przeżyłem jeden piękny rok jako początkujący nauczyciel polonista.
Mieszkałem w starym budynki szkolnym. Bezpośrednio z okna oglądałem Mniszka,
osamotnione wzgórze, na które robiłem piesze spacery, by usiąść na skalnej
półce i rozkoszować się widokami, jak Mickiewicz na Judahu skale. Nowy budynek
szkoły w pobliżu górniczego osiedla domków jednorodzinnych wystarczał na
zapewnienie nauki w siedmiu klasach szkoły podstawowej. W Lesieńcu czułem się
dobrze, ceniłem sobie swoją pracę z młodzieżą, a także kontakty z dorosłymi.
Dziś patrzę na ten przysiółek innymi oczyma. Nie dostrzegałem wtedy uroków
przyrody i krajobrazów tak mocno jak obecnie. A Stary Lesieniec, dzięki swemu
położeniu w otoczeniu górskim, może dostarczać wielu estetycznych wrażeń. Jest
też znakomitą bazą wypadową na wycieczki w góry. Im więcej upływa lat, tym
bardziej żal mi Starego Lesieńca, żal że nie zdążyłem poznać dokładniej
okolicznych terenów górskich. A może właśnie to także żal minionych, młodych
lat.
Stary Lesieniec – moje pierwsze
miejsce pracy. Jaka szkoda, że tak wiele szczegółów zatarło się w pamięci.
Pozostało ogólne wrażenie udanego startu w dorosłe życie. Szkoła była dla mnie
wszystkim. Więź z dziećmi, ich rodzicami stała się wartością ponad wszystko. W
szkole tej pracowało kilka starszych ode mnie nauczycielek, na czele z panią
dyrektor. Byli bardzo uczynni i mili, ale każdy miał swoje rodzinne problemy.
Ja byłem wolny, miałem dużo czasu. Mogłem z dziećmi spotykać się po lekcjach. I
tak się działo. Graliśmy w piłkę na boisku szkolnym, bawiliśmy się w harcerskie
podchody, chodziliśmy na wycieczki. Utworzyłem kółko teatralne. Na deskach
Wiejskiego Domu Kultury, rzadko zresztą uruchamianego, wystawiliśmy wesołą
sztukę Benedykta Hertza „Trzewiczki szczęścia”. Było to rzadkie wydarzenie,
ogromnie ważne dla dzieci przemienionych w aktorów i dla ich rodziców.
Pani dyrektor załatwiła mi obiady
w pobliskim domu. Gospodyni, wdowa po niedawno zmarłym górniku była bardzo
gościnna. Mówiła, że przez całe lata gotowała mężowi i we Francji i teraz w
Polsce, bo byli typową rodziną górniczych przesiedleńców. Takich rodzin było tu
więcej. To określenie – przesiedleńców – bardzo mi pasuje, bo przecież
wcześniej Polacy w poszukiwaniu pracy wyemigrowali do Francji, a teraz
przesiedlili się, ale już w inne strony, na Ziemie Odzyskane, tutaj w region
wałbrzyski, bo tu były poniemieckie kopalnie i miejsca pracy. Obiady jadałem w
towarzystwie jej córki, pracującej w biurze dyrektora kopalni „Victoria”, ale
często się spóźniała, albo wracała do domu wieczorem, bo jak mówiła, musiała
być dla szefów dyspozycyjna. Dziewczyna była bardzo wesoła, pozytywnie
nastawiona do życia, dobrze się ubierała, pachniała francuskimi perfumami. Nie
przypadliśmy sobie do gustu, byłem dla niej młokosem, ale lubiła się ze mną
przekomarzać. Bardziej chyba polubiła mnie jej Mama, miała się przed kim użalić
i ponarzekać na niezbyt udane życie.
W Starym Lesieńcu poznałem inne
rodziny górnicze. Późną jesienią i w zimowe wieczory spotykaliśmy się w jednym
z domów jednorodzinnych górniczej rodziny z Francji. Były to wieczory muzyczne.
Gospodarz i jego synowie grali na akordeonie, trąbce i perkusji, ja wtórowałem
na skrzypcach, bo tę umiejętność wyniosłem z liceum pedagogicznego. Graliśmy
znane piosenki górnicze, „Starzyk”, „Szła dzieweczka”, „Od Siewierza”, „Poszła
Karolinka do Gogolina”, „Gdybym to ja miała”, ale pani domu najlepiej lubiła
piosenkę o Karliku:
„Karliku, Karliku, co tam
niesiesz w koszyku,
Karliku, Karliku, co w koszyku
masz?
Mam tam pyrlik stalowy, stalowy,
Do roboty gotowy, hej, hej,
gotowy…”
Bardzo jej się podobał ten pyrlik
gotowy do roboty, więc zawsze włączała się do muzyki ze śpiewem. Wtórowali jej
inni uczestnicy wieczorów z sąsiednich domów. Córka gospodarzy, uczennica
czwartej klasy, patrzyła we mnie jak w obraz, a jej mama żartowała, że chyba
się zakochała w swoim nauczycielu.
Te wieczory utkwiły mi w pamięci
także z innego powodu. Podawano tam znakomitą, prawdziwą kawę. Dotąd nie
doświadczyłem takiego luksusu. Czarna kawa była trudno dostępna na rynku i
wtedy jeszcze mało popularna. Ale to byli polscy górnicy z Francji i w dodatku
mieli kawę francuską, przysyłaną paczkami przez znajomych. Pani domu przynosiła
ją na posrebrzanej tacy, tak gorącej, że musiała ją otoczyć ściereczką. Kawa
była „po turecku” w dużych szklankach przykrytych podstawkami. Do kawy podawano
słodkości: ciasta, pączki, racuchy.
Któregoś wieczoru rozmowa
dotyczyła pobliskich stawów. Znajdowały się one przy leśnej dróżce na szlaku
turystycznym do Czarnego Boru. To piękne miejsce na wycieczkę. Umawialiśmy się,
że pójdziemy tam jesienią, rozpalimy ognisko, przysmażymy kiełbaski i zrobimy
piknik. Cieszyłem się na samą myśl o tym pikniku.
Niestety, jesienią nie było mnie
już w Starym Lesieńcu. Z nowym rokiem szkolnym zostałem przeniesiony do
„jedynki” w Głuszycy. Był to dla mnie pewnego rodzaju awans, praca w dużej,
miejskiej szkole podstawowej. Pozostawiłem Stary Lesieniec jak niegodziwiec,
który nie potrafił docenić wdzięczności mieszkańców maleńkiego osiedla. Żal
było stąd odjeżdżać, ale stało się. Dopiero po jakimś czasie zdałem sobie
sprawę z tego, że przez cały rok szkolny nie znalazłem czasu, by się wybrać nad
lesienieckie stawy.
O tamtych stawach przypomniałem
sobie w Głuszycy, bo tu też są kaskadowo położone pod górę, w otoczeniu leśnym,
cudowne stawy. Podobnie jak w Lesieńcu jest ich pięć. Stanowiły rezerwuar wodny
dla miejscowych zakładów bawełnianych. Piszę w czasie przeszłym, bo po wielkiej
fabryce o czysto słowiańskiej nazwie „Piast” już nie ma śladu. Nad stawami
spacerowałem z moją przyszłą żoną, a potem wiele razy sam i z dziećmi, bo stawy
są blisko centrum miasta, w dodatku owiane tajemnicą i zawsze, o każdej porze
roku, stanowią okazję do zachwytów nad pięknem przyrody.
Wspomnienia z lat młodości mają
swą siłę potęgującą się w miarę upływu lat. Wtedy dopiero dostrzega się, jak
wiele można było zrobić, aby lepiej poznać i docenić miejsce pracy. Po latach
człowiek uświadamia sobie, jak wiele rzeczy zaniedbał, jak mało wiedział o
istocie młodości i potrzebie jej pożytecznego wykorzystania.
„Nie wiedziałem wtedy, że te
zioła,
będą w wierszach słowami po
latach,
i że kwiaty z daleka po imieniu
przywołam,
zamiast leżeć zwyczajnie nad wodą
na kwiatach.
Nie wiedziałem, że się będę tak
męczył,
słów szukając dla żywego świata,
nie wiedziałem, że gdy się tak
nad wodą klęczy,
to potem trzeba cierpieć długie
lata…”
(Julian Tuwim, „Sitowie”)
Nie wiedziałem wielu jeszcze
innych rzeczy. Dziś mogę śmiało powtórzyć za starożytnymi greckimi
myślicielami: Sokratesem – „wiem, że nic nie wiem”, i Heraklitem – „panta rei”
(wszystko płynie… mija). Stoję w Starym Lesieńcu nad bystrym strumieniem
Lesku. Niestety… już nie mogę wejść do tej samej wody, tamta woda popłynęła. Panta rei…
Staszku!.Muszę się przyznać,że wzruszyłem się czytając Twoją "Podróż Sentymentalną".Piszesz pięknie o swojej pierwszej pracy,a była podobna do mojej.Podobnie jak Ty rozpocząłem tu,gdzie jest mój dom,tylko nie miałem takich spotkań z mieszkańcami jak Ty.A wogóle przy najbliższej okazji trzeba trochę powspominać dawne czasy.Chociaż może nie bo są to tak osobiste,że trzeba je zachować dla siebie.Nie narzekam ale mogłem postępować inaczej szczególnie w latach osiemdziesiątych.Ty nie miałeś takich problemów jak ja.Ale mam wypowiedzieć się na temat zamieszczonego tekstu.Czytającgo mam wrażenia jakbym tam był i razem z Tobą przechadzał się Tobie znanymi ścieżkami.Piszesz barwnie i to jest piękne. Nie tylko opisywana przyroda ale Twoje porównania do Wielkiego Adama i jego "Stepów Akermańskich" jest fascynujące.Cóż więcej mogę napisać pisz tak dalej bo Twoje teksty są interesujące a ponadto jak w tym przypadku przywołują wspomnienia. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńA ja się wzruszyłem czytając Twój komentarz, bo pozwolił mi wspomnieć nasze wspólne przeżycia. Też byłoby co napisać, zwłaszcza o naszej eskapadzie "maluchem" do Aten. Bardzo Ci dziękuję za dobre słowo 1 Pozdrawiam !
UsuńPięknie, kwieciście, wzruszająco. Jednocześnie smutno a wręcz boleśnie. Nie pozostawia odbiorcy obojętnym. Dziękuję.
OdpowiedzUsuńP z W!
A ja dziękuję i za ten tak miły dla mnie komentarz i za to, że nadal zagląda Pan do mojego blogu. Serdecznie pozdrawiam !
Usuń