Nie tylko smutne, ale
wręcz tragiczne
Dzięki uprzejmości naszej
kierownik Miejskiej Biblioteki Publicznej w Głuszycy ( to miasteczko jest
wyjątkowe, o czym już wielokrotnie pisałem, także w dziedzinie omijania
obowiązujących przepisów prawa, dlatego w tym mieście jest kierownik, a nie
dyrektor biblioteki) w moje ręce trafiła dość rzadka książka (nie tylko ze
względu na „ciężar gatunkowy” – co najmniej pół kilograma i ponad 620 stron,
ale także na wyjątkowość tematu, objętego przez całe lata PRL-u absolutną cenzurą. Mowa o książce Romualda M.
Łuczyńskiego, „Losy rezydencji dolnośląskich w latach 1945-1991”.
Przejrzałem tę wypełnioną
drobniutkim drukiem „grubą” książkę, wczytałem się na początek w rozdziały dotyczący najbliższych mi -
zamku Książ i pałacu w Strudze i „ręce mi opadły”.
Pomyślałem, ta książka zaciera do
reszty moje szczątkowe pozostałości dobrej opinii o czasach dzieciństwa,
młodości i dojrzałego życia. Wtedy nie miałem świadomości, że wokół mnie dzieje
się tyle zła. Przejrzałem na wyrywki jeszcze parę rozdziałów i w pewnym
momencie zdałem sobie sprawę, że to jest książka dla „masochisty”, nie dla
normalnego czytelnika. Trudno jest spokojnie czytać coś tak przygnębiającego.
Nie miałem najmniejszego wyobrażenia, że na naszej wydawałoby się nie tak
rozległej przestrzeni Dolnego Śląska „odziedziczyliśmy” po Niemcach tyle
niezmierzonego bogactwa w postaci zamków, pałaców, dworków. Nawet trudno je
zliczyć , zinwentaryzować, zwłaszcza że pojęcia zamku, pałacu dworku nie są
jednoznaczne. W książce R. M. Łuczyńskiego są miejsca z fotograficzną
ilustracją tego bogactwa, które w zdecydowanej większości zostało roztrwonione
i zrujnowane przez żywioł „barbarzyńców” ludowej władzy komunistycznej, bo tego
inaczej nie da się nazwać. To nie jest nawet wina ludzi, którzy w ten czy inny
sposób stali się ich zarządzającymi lub właścicielami, to jest wina systemu,
który wymyślił sobie własność społeczną, czyli praktycznie niczyją, a w dodatku nie znalazł sposobów i środków, aby ją zabezpieczyć
Pod koniec wojny pałace te
przechodziły najczęściej „chrzest bojowy” ze strony oswobodziciela, czyli Armii
Czerwonej. Stawały się miejscem jej zakwaterowania. Potem przejmowała je władza
ludowa. Tak było z zamkiem Książ, ale także z barokowym pałacem w Strudze, który od końca XIII wieku do drugiej
połowy XVII wieku był w rękach rodziny Czettritzów, później barona von
Seherr-Thoss, barona von Richthofena i Leopolda von Zietena. Po "oczyszczeniu"
pałacu przez wojska sowieckie przejął go miejscowy PGR, który w latach 50-tych
urządził tu magazyn i skład materiałów pędnych. Później w 1959 roku, mocą
uchwały Prezydium Rady Narodowej w Wałbrzychu pałac stał się oficjalnie
siedzibą PGR w Strudze. Nie był on w stanie zadbać o stan techniczny obiektu, nie był też tym
szczególnie zainteresowany. W rezultacie budynek stawał się ruiną. Zabiegi
wojewódzkiego konserwatora o przeprowadzenie remontu pałacu trafiały w próżnię.
Spełzły na niczym zabiegi PKP o uczynieniu tam filii Sanatorium Kolejowego w
Szczawnie-Zdroju. Opiekę nad opuszczonym obiektem przejął mieszkaniec Strugi T. Kraszewski, potem zaś
Posterunek MO w Starych Bogaczowicach. Nie przeszkodziło to, by młodzież urządzała
sobie w pałacu wakacyjne harce i dopełniała procesu zniszczenia. W 1970 roku
pałacem zaopiekował się Witold Paciuk,
który nawet w porozumieniu z konserwatorem zabytków urządził tam sobie
mieszkanie. Oczywiście wiązało się to z koniecznością przeprowadzenia przez niego szeregu prac
remontowych. Czynił to sukcesywnie przez kilka lat, nie znajdując nigdzie
pomocy. Komisja która dokonała oględzin pałacu w styczniu 1976 roku wysoko
oceniła ogrom prac wykonanych przez W. Paciuka, a generalny konserwator
zabytków w Warszawie na wniosek wojewódzkiego konserwatora w Wałbrzychu
przyznał mu nawet nagrodę w wysokości 5 tys. zł. za uratowanie pałacu przed
zupełna dewastacją. Wkrótce potem W. Paciuk został zmuszony do opuszczenia
pałacu pozostającego nadal w rękach PGR. To bardzo charakterystyczny moment w dziejach
pałacu.
Wyeliminowano człowieka, który
był w stanie ratować zabytek przez dalsze lata. Obiekt trafił do zasobów
Sudeckiego Zjednoczenia Rolno-Spożywczego. Nie realizowało ono żadnych poleceń
konserwatora zabytków zmierzających do ratowania pałacu. Sprawą zajęła się
Prokuratura Wojewódzka w Wałbrzychu, zobowiązując nowego właściciela do
przeprowadzenia remontu zabezpieczającego. W 1982 roku inspekcja konserwatora
potwierdziła brak realizacji zaleceń i prokuratury, i konserwatora, a więc
postępującą dewastację pałacu.
W dalszej części rozdziału
znajdujemy szczegółową relację z toczącej się przez lata „wojny” pomiędzy urzędem
konserwatora zabytków i właścicielem z udziałem prokuratury, której nie mam
siły już przytaczać.To wszystko jest tak żenujące, wprost trudno uwierzyć, że się dzieje w cywilizowanym świecie. Trwa zresztą do dziś, a końca nie widać. Nie ma takiej siły,
by przerwać chocholi taniec biurokratyczno-, urzędniczej karuzeli. Wynika z
niej jedno, że ochrona zabytków jest w
naszym kraju propagandową fikcją nie mającą pokrycia z rzeczywistością.
Pałac w Strudze jeszcze istnieje
jako tako zabezpieczony, ale dalej popada w ruinę. Nie wszędzie się
udaje tak jak w Jedlinie-Zdroju przejąć pałac przez lokalną władzę samorządową
, wystawić go na przetarg i znaleźć nowego właściciela, który jest w stanie
odrestaurować zabytek z przeznaczeniem na mądre cele.
O bogactwie dolnośląskich
rezydencji pałacowych mówił pięknie w Dolnośląskiej Bibliotece Publicznej we
Wrocławiu autor książek o Dolnym Śląsku, regionalista, Marek Perzyński.
Było to w minioną niedzielę (27
maja) przy okazji rozstrzygnięcia konkursu ogłoszonego przez Bibliotekę w
ramach odbywających się co roku targów książki Siliesiana Dolnośląski Salon
Wydawniczy. Do konkursu zaproszono wszystkich chętnych seniorów (osoby w wieku
50 lat i więcej), którzy zdecydują się napisać tekst pod tytułem „Moja pierwsza praca zawodowa – wspomnienia
dolnośląskich seniorów”. W ogłoszeniu konkursowym apelowano: pomóżcie
nam poznać Dolny Śląsk w minionych dekadach widziany Waszymi oczami.
Kierując się tym właśnie znamienitym
przesłaniem jury konkursowe z Markiem Perzyńskim jako przewodniczącym,
przyznało jedną z trzech nagród autorowi, który opisał swą pierwszą pracę
zawodową w Fabryce Samochodów Ciężarowych w Lublinie. Lublin - to przecież
prawie Dolny Śląsk, tylko trochę bardziej na wschód. Nie zmąciło to ani na moment sumienia prześwietnego jury konkursowego Dolnośląskiej Biblioteki. Samo życie!
Fotografie Roberta Janusza z pleneru artystycznego głuszyckiego CK w "Łomnickiej Chacie" .
Fotografie Roberta Janusza z pleneru artystycznego głuszyckiego CK w "Łomnickiej Chacie" .
Choć niekiedy trudno uwierzyć, a jeszcze trudniej pogodzić się z tokiem myślenia i postępowaniem niektórych osobników mianujących się godną nazwą „człowiek”, obracających w perzynę osiągnięcia wielu pokoleń, to jednak chyba warto o tym wiedzieć. Zresztą dziś, na naszych oczach dokonują się podobne historie. Nieliczne obiekty, które jakimś cudem ocalały po haniebnym procederze, o którym Pan wspomniał są rozgrabiane, niszczone, a nawet równane z ziemią.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że lektura tak przygnębiających treści nie wpłynie na Pana optymizm i pogodę ducha! Serdecznie pozdrawiam. R.