Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

czwartek, 10 maja 2012


Okruchy moich wspomnień



 Przeglądając stary numer „Literatury” z lutego 2000 roku (parę numerów z tego roku udało mi się przechować z uwagi, że było to początek nowego stulecia) natknąłem na wiersz „Rada starego jogina” Łukasza Nicpana, wiersz który natchnął mnie do wspomnień z dzieciństwa.

Oto pełny  tekst wiersza:

Tak w telewizji radził stary jogin:
jeśli chcesz dożyć sędziwego wieku
jeszcze raz przeżyj jeden dzień z dzieciństwa
godzinę po godzinie, minutę po minucie
odgrzebując spod gruzu wspomnień

wytężam pamięć, opuszczam powieki
przygasa światło w lożach półkul obu
cichnie dyskretne kasłanie lektorów
w czyjejś lornetce ćmi połysk ostatni
następnie ciemność z wolna się rozjaśnia

rozwibrowawszy mydliny w miednicy
babka z rozmachem w gąszcz pokrzyw je chluśnie
pokrzywy zasyczą się pianą w szeleście –
i na tym scena nagle się urywa

co było dalej?
co było na obiad?
prażuchy?
babka ta czy może tamta?

nic nie pamiętam
tylko te mydliny
i szelest pokrzyw

nie dożyję setki


 Wytężam pamięć. Usiłuję przywołać obrazy z dzieciństwa. Inny poeta, Tymoteusz Karpowicz, nazwał je pięknie  -  powidoki. Niestety, znalazły się już teraz za podwójną zasłoną. Jedna zasłona to upływ lat, wielu dziesiątków lat, druga, to zużycie pamięci. Obie działają jak gruba kurtyna, której nie można ruszyć.
Ale przy wzmożonym wysiłku coś tam się wyłania.
To piękna, duża wieś na Ziemiach Odzyskanych. Przypominam sobie niemiecka nazwę  -  Schwamelwitz. Nasi "językoznawcy", którzy tworzyli polskie nazewnictwo na ziemiach odzyskanych powinni otrzymać medale z kartofla za ich samorodną twórczość. (nie wiem czy nie właściwiej byłoby ich nazwać - jezykooprawcy). Tę wieś na Opolszczyźnie, pomiędzy Paczkowem, a Otmuchowem nazwali nie wiadomo dlaczego - Trzeboszowice.
Nasz dom murowany, prawie że nowy, obok stodoła, obora, a za nimi ogród z drzewkami owocowymi, krzewami porzeczek i agrestu, grządkami warzyw i kwiatów. Ten powidok jest całkiem wyraźny, namacalny, nie uległ degresji czasu. Ale to nie on jest tutaj najważniejszy.
Moje wspomnienie wiąże się z mało znaczącą efemerydą, która nie wiadomo dlaczego  utrwaliła się w pamięci. To był rok 1945. Nie miałem jeszcze pełnych siedmiu lat, ale poszedłem we wrześniu do szkoły. Nadeszła zima. Spadł śnieg, rzeka płynąca przez wieś zamarzła. Można było się ślizgać po lodzie. Nie miałem w czym, bo zaraz po wojnie była bieda. Jedyne buty skórzane matka chroniła jak talizman, żeby było w czym pójść do kościoła W poniemieckim domu jeszcze przez kilka miesięcy wraz z nami mieszkała rodzina niemiecka, zanim została objęta akcją przesiedleńczą.
Potrzebowałem butów na co dzień. We wsi był taki człowiek:  Antoni -  „złota rączka”. Tak go nazywano. Mama zamówiła u niego buty. Pewnego ranka przyniósł je owinięte w gazetę. To były drewniaki, bo tylko takie mógł zrobić. Góra była z rdzawej skóry, a podeszwy drewniane, od wewnątrz osłonięte płótnem. Ubrałem je natychmiast i pogoniłem zadowolony do szkoły. Dobrze się ślizgały i wydawały się nie do zdarcia. Po lekcjach poszedłem nad rzekę. Z kolegami wydeptaliśmy zjazd z wysokiego brzegu na lodową taflę rzeki. Jeździło się znakomicie. Do czasu. W pewnym momencie jadąc z górki uderzyłem nogami tak mocno w lód, że się załamał. Wpadłem do rzeki. Nie było głęboko, ale zamoczyłem nowe drewniaki. W takich ociekających z wody pognałem do domu. Mokre buty zostawiłem pod schodami, bo chciałem uniknąć skarcenia przez mamę. Niestety, na drugi dzień „wyszło szydło z worka”. Okazało się, że skóra w drewniakach napęczniała i powykrzywiała się na wszystkie strony. Była nadal mokra. Nie dało się ich ubrać. Nie miałem w czym iść do szkoły. Musiałem włożyć o dwa numery większe „walonki” mojego starszego brata. Ale najgorsze było to, że straciłem takie dobre buty do ślizgania. Żadne inne nie potrafiły ich zastąpić.
Moje wspomnienie, zdaję sobie z tego sprawę, jest na dzisiejsze czasy tak anachroniczne, że aż wstyd o nim pisać. Jeśli dodam do tego jeszcze jeden mały szczegół (choć może on mieć znaczenie nieomal epokowe), a więc jeśli  powiem, że do pierwszej klasy szkoły powszechnej w mojej wsi poszedłem „uzbrojony” w tabliczkę ebonitową do pisania i specjalny rysik, to oczywiście nikt w to nie uwierzy. A moje okruchy wspomnień wskazują, że pełny kałamarz i obsadkę z metalowym piórkiem użytkowałem dopiero w klasie trzeciej. Podłogi w szkole były pokryte tak zwanym pyłochłonem, czyli były wymoszczone czarną mazią. Wchłaniała ona nie tylko kurz, ale była też odporna na rozlewany dość obficie atrament, cieknący strumykami z dębowych ław szkolnych. Na przerwach graliśmy na podwórku „szmacianką”, czyli imitacją piłki zrobionej z mocno związanej szmaty. W ogóle prawdziwa piłka skórzana była moim niedościgłym marzeniem. Skończyłem szkołę powszechną i dalej marzyłem o tym, że może kiedyś uda mi się zaimponować kolegom prawdziwą piłką. W szkole średniej było już lepiej, bo mogliśmy na „wuefie” i na zajęciach sportowych grać prawdziwymi piłkami

.
Dzikie kaczki na mojej ulicy, to nie dziennikarska kaczka. Fot. Viola Torbacka
Pognaliśmy niewyobrażalnie daleko do przodu. Takie jak wyżej wspomnienia budzą nie tylko zdziwienie, ale i nieufność. On to chyba wymyślił, praczłowiek, nie z tego wieku. Ileż on może mieć lat, chyba ze sto, albo i więcej. 
Nie, nie mam jeszcze setki i jej nie osiągnę. Przecież z  cytowanego powyżej wiersza wiem już co powiedział jogin. Niestety, nie pamiętam szczegółów ani jednego całego dnia z dzieciństwa. Tylko wyrywki.
Ale ponieważ nie pamiętam, więc przestaję się martwić tym, że nie dożyję setki. Życie bez pamięci to wegetacja. Nie chcę wegetować. Zresztą nie mam w tej sprawie nic do gadania. Będzie to, co będzie.
Moim Czytelnikom proponuje jednak, próbujcie odświeżać swoje wspomnienia z minionych lat. Nie poddawajcie się upływowi czasu i zacieraniu pamięci. Dzielcie się swymi wspomnieniami z innymi. To bardzo ludzkie, nobilitujące. Miłych wspomnień i wyrozumiałych interlokutorów !

Fot.(trzy pierwsze) Stasysa Eidrigeviciusa


2 komentarze:

  1. "Moje wspomnienie, zdaję sobie z tego sprawę, jest na dzisiejsze czasy tak anachroniczne, że aż wstyd o nim pisać"

    To żaden wstyd. Wiele podobnych historii słyszałem od babć czy też od matki. Powinny być przestrogą dla wszystkich w podejmowaniu poważnych decyzji, zwłaszcza na poziomie politycznym. Obecny dobrobyt nie jest ŻADNYM gwarantem, że te czasy nie powtórzą się a problemy nie wrócą. Ludziom ciężko w to uwierzyć.

    Pozdrawiam jak zwykle z Wałbrzycha, chociaż aktualnie siedzę trochę obok :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie to nie tak.To są wspomnienia szalenie odległe ale stanowiące zaplecze.Bez takowych zapleczy byli byśmy nikim jak napisałeś.Wystarczy poczytać inne wspomnienia by zrozumieć istotę wyborów,decyzji,postaw i odczuć ludzi w okresie wczesno powojennym.Te wspomnienia wieją nędzą ale są takie prawdziwe a w żadnym razie nie anachroniczne tylko odległe,wyłącznie odległe.Ja na swoja miarę próbuję je zrozumieć choć takich sytuacji nie przeżyłem to jestem pełen empatii.Piękne dzięki Stasiu za ten post.P. :-)

    OdpowiedzUsuń