Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

wtorek, 28 czerwca 2011

Jak pięść do nosa



Moją drobną refleksję z niedawnego postu na temat tradycji staropolskiej Nocy Świętojańskiej spróbuję dziś rozwinąć nieco szerzej. Mam nadzieję, że może to wyrwać nas na moment z czegoś w rodzaju letargu, kojarzącego się z dającą dużo do myślenia nazwą jednej z miejscowości w Polsce  -  Zaniemyśl.  Ta przypadłość doświadcza nas jak zaraza od  dawien dawna i niestety, przybiera coraz wyraźniej znamiona constans.

Oszałamiający rozwój kinematografii, telewizji,  techniki wideofonicznej, telekomunikacji, słowem nowa wirtualna rzeczywistość uczyniły świat mały, łatwo dostępny, poznawalny. Z rosnącym zainteresowaniem obserwujemy życie na Zachodzie, to wszystko, co dotąd było dla nas ukryte, dalekie, obce. Dziś wciska się do każdego nieomal domu drzwiami i oknami amerykański styl życia. Zapatrzeni jak w obraz, zauroczeni, podekscytowani chwytamy bezkrytycznie tamte wzory, starając się uczynić je naszymi. Tymczasem pasują one do naszej rzeczywistości jak przysłowiowa pięść do nosa. Pisał o tym swym znakomitym piórem niezmordowany felietonista „Polityki”, Daniel Passent:
„Amerykańska middle-class (klasa średnia) decydująca o ogólnym image tego kraju, uwielbia maskarady, gadżety, parady uliczne, papierowe kapelusze, rozjarzone reklamy i pozamiejskie weekendy z kasetami Beatlesów, grup big bitowych przygrywających rock-and- rolla lub rythm-and- bluesa. Dziewczętom wybujałym w biuście, dla których najśmielszym marzeniem jest jazz rodem z Harlemu, albo party w Klubie Playboya imponują  młodzi, ekscentrycznie ubrani i wystrzyżeni chłopcy, obsypujący je z okazji Walentynek błyszczącymi maskotkami.
Obraz Ameryki wydaje się dla Europejczyka światem ułudy. Ekscytuje i zniewala w każdej cząstce swej obyczajowości i kultury podobnie jak Elvis Presley tysiące fanów na swych koncertach.”
Import do Polski włoskiej architektury, francuskiej mody, niemieckiej muzyki ma swoje proweniencje od czasów Renesansu. Nieco później przyszedł czas na małpowanie wzorów anglo-amerykańskich. Ten trend w obecnej chwili przeżywa swoje apogeum. Nie przyjęło się jeszcze amerykańskie Święto Dziękczynienia z obowiązkowym pieczonym indykiem spożywanym w gronie rodzinnym z równą apoteozą jak u nas karp wigilijny, ani też lunch wigilijny z kurczakiem pieczonym w kociołku, ale upiorne mroczne Halloween, z pogańskim, celtyckim rodowodem, ogarnęło dzieciarnię na skalę zadziwiającą, bo ani dynia nie jest u nas uprawiana na szerszą skalę, ani zwyczaj straszenia makabrycznym wyglądem nie cieszy się takim wzięciem jak u naszych zamorskich sąsiadów. Mieliśmy dawniej dziś już zapomniany, znany głównie z mickiewiczowskich „Dziadów” zwyczaj czczenia zmarłych w Dzień Zaduszny na wiejskich cmentarzach. W jakiejś tam mierze zachował się w obrzędach  religijnych we Wszystkich Świętych. Kontynuujemy nasze staropolskie zwyczaje wróżenia z wosku na Andrzejki, puszczania wianków na wodę i palenia ognisk z okazji Nocy Świętojańskiej lub kolędowania z gwiazdą, turoniem, szopką betlejemską w święta Bożego Narodzenia. Mamy jeszcze wiele innych rodzimych tradycji, głównie religijnych z okazji Świat Wielkanocy, Trzech Króli, Niedzieli Palmowej, ale także świeckich jak chociażby PRL-owski Dzień Kobiet.  Moglibyśmy na tym poprzestać. Niestety, przeszczepianie „szlagierów” z tamtego, „lepszego” świata, stało się naszą drugą naturą. Świętowanie Walentynek przyjęliśmy z dozą daleko idącej ambiwalencji. Sprzyjają temu media (nie mówiąc o biznesowym świecie hipermarketów), promując wśród młodych zachodni zwyczaj składania sobie życzeń, obdarowywania prezentami z kiczowatym, czerwonym, pluszowym serduszkiem. Jest nam jeszcze daleko do Szwecji, w której nastolatki 13 grudnia, na świętą Łucję,  tuż przed świętami Bożego Narodzenia, pojawiają się ubrane na biało z błyszczącym wianuszkiem i świecącą lampką na głowie. Tradycja tego święta sięga głęboko w przeszłość i ma w Szwecji swoją bogatą oprawę.
 Pytanie tylko, czy to dla nas powinno być takie ważne, tak bardzo potrzebne? Czy musimy bezkrytycznie importować obce trendy subkultury zachodniej. Czy nie potrafimy czerpać z rodzimych korzeni bogatej kultury i obrzędowości?
 To pytanie jest stare jak Polska. Od zarania jej dziejów płynie z Zachodu mistyczna aura cywilizacyjnej wyższości, której łakniemy jak kwiat dżdżu, a tymczasem mamy u siebie niezmierzone krynice w każdej dziedzinie kultury, sztuki, obyczajowości, wystarczy tylko je dostrzec, wydobyć, przetworzyć i docenić. Tak jak to czynił nasz wielki mistrz fortepianu, Fryderyk Chopin, albo organista – kompozytor, Stanisław Moniuszko, albo malarz, dramatopisarz i poeta, Stanisław Wyspiański, albo powieściopisarze, Henryk Sienkiewicz, Władysław Reymont, Stefan Żeromski.
Mit niezwyciężonego Brusa Lee lub Rambo wciąż góruje nad mitem Janosika lub Wołodyjowskiego, a czarodziejski świat „Władców Pierścieni” z krainy Mordor Tolkiena, gdzie Bilbo Baggins wyprawił się do Samotnej Góry z 13 krasnoludkami po skarb smoka Smanga nie może się równać z bajeczną krainą Koszałka Opałka z baśni Konopnickiej „O krasnoludkach i sierotce Marysi”, ani legendami o Kraku, szewczyku Skubie i Smoku Wawelskim, ani z barwnymi przygodami Tomasza z powieści „Pan Samochodzik i skrab Atanaryka”  Nienackiego.
 Pomiędzy Hollywood, a Łódzką Wytwórnią Kina rozciąga się, jak to nazwał Passent, via dolorosa economica komunizmu, której zniwelowanie wymaga dziesiątków lat. Amerykańskie kino efektów specjalnych działa na młodego widza jak opium. Sztuczny świat techniki filmowej kamerzystów i  operatorów dźwiękowych  jawi się jako kraina iluzji i fantasmagorii. Trudno więc się dziwić, że  chwytamy każdy pojawiający się medialny megahit jak byka za rogi i próbujemy przeszczepiać go na grunt polski. I to jest chyba odpowiedź na pytanie dlaczego obce nam, odlegle i niesamowite bajki o Hobbitach wywołują więcej zainteresowania i emocji,, niż nasze rodzime opowieści science-fiction jak chociażby „Astronauci”, „Solaris”’ „Powrót z gwiazd”, „Obłok Magellana”, czy też „Cyberiada”, by nie wymieniać dalszych  tytułów znakomitych książek nieśmiertelnego Stanisława Lema?
Czy należy, parafrazując słynny passus poety – „ojczyzna moja wolna, wolna, więc zrzucam z siebie płaszcz Kordiana” przyjąć, że wyzwolenie się z totalitarnego systemu czasów PRL-u, odzyskanie swobód  demokratycznych i obywatelskich legitymuje nas do pełnej swobody wyboru stylu życia, ideałów i światopoglądu, że w tej sferze nie liczą się tradycje narodowościowe, religijne, rodzinne ? Czy idea Wspólnoty Europejskiej równa się z odrzuceniem tego co nasze, rodzime, staropolskie w imię doścignięcia rzekomo wysokiego poziomu cywilizacyjnego Zachodu? Czy amerykański styl życia, to rzeczywiście wartość nadrzędna, godna podziwu i adoracji?

Pozostawiam te pytania do przemyślenia i rozstrzygnięcia we własnym sumieniu, zanim ruszymy hurmem po gadżety do wałbrzyskiej galerii „Viktoria” lub też innych dyskontów i marketów. Mamy tyle innych okazji (chociażby imieniny, urodziny) i tyle innych sposobów by wyrazić swojej sympatii gorące uczucia miłości, czy musimy to robić tak jak wszyscy inni i w tym samym czasie. Zachęcam też przy okazji kolejnej, zbliżającej się maskarady Walentynek do podzielenia się na ten temat własnymi opiniami i spostrzeżeniami w gronie rodzinnym, w gronie bliskich i znajomych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz