kwiaty dla Olgi |
Trzy dni
słonecznej pogody, upragnione lato, w domu trudno usiedzieć, a na spacerze
jeszcze gorzej. U nas w górach mamy ten komfort, że wieczorem robi się chłodno.
Można ochłonąć po upalnym dniu. Siadam więc z ulgą przy monitorze i piszę kolejnego posta,
ryzykując czy ktoś go przeczyta w te upalne dni. Ale ten post jest szczególnie ważny, bo
dotyczy wydarzenia, które zapisze się w
historii miasta Wałbrzycha złotymi głoskami.
Motto:
O Oldze Tokarczuk na
melodię „Karuzeli z madonnami” Ewy Demarczyk:
Słuchajcie madonny, madonny,
kreatorki ludzkich marzeń dozgonnych,
ludzie prości ciągle żyją nad ziemią
tam uroki i fantazje ich drzemią,
wszystkie barwnie malowane
w przepstrokate pąki
od spichlerza
od sadu
od łąki
Słuchajcie madonny, madonny,
jej głos czysty niczym klejnot koronny,
póki śpiewa pieśni dzienne i nocne,
czuje dźwięki krystaliczne i mocne,
każda nuta wypełniona blaskami zenitu
od południa
od zmierzchu
od świtu…”
Słuchajcie madonny, madonny,
w jej olszynce zalśnił klejnot koronny,
tak jak pierwszy promyczek nad Pietnem
wnet ozłocił to miejsce sławetne
teraz tłumy tu szukają od nocy do świtu
zapomnienia,
wytchnienia,
zachwytu …
(Stanisław Michalik, Wałbrzyska Szopka Wielkanocna,
Tygodnik Wałbrzyski, nr 16 z 2000 r.)
Wiadomość o
przyznaniu Oldze Tokarczuk tytułu
Zasłużony dla Miasta Wałbrzycha podnosi na duchu. Świadczy, że władze
miejskie potrafią docenić osiągnięcia swoich byłych mieszkańców na polu
kultury. Olga Tokarczuk na taki honor zasługuje ze wszech miar. To
powieściopisarka o skali krajowej, nasza chluba, powód do dumy i szacunku, a
jej imię dodawać będzie splendoru Wałbrzychowi po wsze czasy. Dobrze, że
znakomita powieściopisarka zgodziła się przyjąć ten tytuł i zagościła podobnie
jak wielu innych zacnych gości na uroczystych obradach Rady Miejskiej. Dotąd
szczyciliśmy się Marianem Jachimowiczem, teraz mamy Olgę Tokarczuk, a także
Joannę Bator. To nie przesada, jeśli powiem, że niewiele jest w kraju miast zbliżonych
wielkością do Wałbrzycha, które mogą się chlubić takimi osobistościami. O protestach garstki PiS-owskich ignorantów
spośród radnych nie będę pisał, bo szkoda słów.
O tym
zaszczytnym dla Wałbrzycha wydarzeniu czytam w facebooku:
- Jestem tym wyróżnieniem naprawdę
poruszona. Nie jest dla mnie nagrodą i aplauzem za to co zrobiłam, ale
zobowiązuje mnie wobec Wałbrzycha i jego mieszkańców – mówi Olga Tokarczuk. – Pierwszy raz widziałam Wałbrzych na
początku lat 80. z okien pociągu. Miałam wówczas 20 lat, byłam punkiem i
jechałam na festiwal do Lubania. Wałbrzych mnie zachwycił, bo przypominał
Liverpool lub Manchester. Z jednej strony osiedla domków jednorodzinnych, a z
drugiej kopalnie i zakłady przemysłowe. Po skończeniu studiów w Warszawie
zakochałam się w facecie z Wałbrzycha i tak tutaj trafiłam. Na mieszkanie we
Wrocławiu nie było nas wówczas stać, więc zamieszkaliśmy w dużym mieszkaniu
babci mojego męża na wałbrzyskiej Piaskowej Górze.
Olga Tokarczuk wspomina, że nim zaczęła pisać książki, pracowała jako młodziutka psycholożka w wałbrzyskiej poradni zdrowia psychicznego. Ma dużą satysfakcję z tego, że w tamtym czasie zakładała pierwsze w Wałbrzychu kluby AA skupiające anonimowych alkoholików, którym pomagała wyrwać się ze szponów nałogu. W Wałbrzychu Olga Tokarczuk urodziła również syna, który jest już dorosłym człowiekiem po studiach. Po zakończeniu pracy w poradni zdrowia psychicznego, zaczęła pracować z mężem Wojewódzkim Ośrodku Metodycznym, gdzie szkolili nauczycieli.
– To właśnie wtedy zaczęłam pisać książki i uznałam, że to jest to czym chcę się zajmować – wyjaśnia Olga Tokarczuk. – Później kupiliśmy z mężem dom do remontu koło Nowej Rudy i przez pewien czas krążyliśmy pomiędzy nim i Wałbrzychem. Mieszkając tu na przełomie lat 80. i 90. byłam świadkiem zmian, które zachodziły w mieście po likwidacji górnictwa. To właśnie Wałbrzych wzbudził we mnie wtedy rodzaj wrażliwości, której wcześniej nie miałam. Jestem szczególnie wrażliwa na krzywdę ludzką.
Swego czasu
opisałem w blogu wydarzenie, którego nigdy nie zapomnę. Myślę, że to jest dobry
moment, by powrócić do wspomnień, choć minęło już od tamtego czasu sporo lat i
powtórzyć to, co wtedy napisałem.
To było
bardzo intrygujące, najpierw sygnał mailowy od Sebastiana Linka, założyciela
strony internetowej miłośników Głuszycy, potem telefon Grzegorza Czepila,
prezesa Stowarzyszenia Przyjaciół Głuszycy: przyjeżdża do nas w połowie
października 2007 roku Filip Springer z Poznania, dziennikarz pisma „Magazyn
Turystyki Górskiej npm”, interesuje go Pietno z powieści Olgi Tokarczuk „Dom
dzienny, dom nocny”, miejsce gdzie słońce kryje się jesienią za górami na całą
zimę i można je ponownie zobaczyć dopiero na wiosnę, czy mogę mu pomóc w
poszukiwaniach?
Odpowiedziałem, że tak, bo znam Krajanów, miejsce zamieszkania
pisarki, przejeżdżałem tamtędy wielokroć skracając drogę do Polanicy-Zdroju
przez Włodowice, Ścinawkę, Wambierzyce i za każdym razem powracały w mej wyobraźni
niczym w kalejdoskopie fascynujące obrazy życia bohaterów tej książki.
Usiłowałem odnaleźć „zaczarowany”, pełen melancholii dom, w którym
spełnił się cud tworzenia, a w przechodzących kobietach doszukiwałem się
chociażby perukarki Marty, zapracowanej, niezmordowanej półanalfabetki,
zdumiewającej mądrością życiową. To właśnie ona była elementem natury,
odprawiającej swój rytuał powtarzających się niezmiennie pór roku. Być może
zapadała nawet w sen zimowy, by zbudzić się jak słońce w Pietnie dopiero na
wiosnę.
A było to w
parę lat po ukazaniu się w 1998 roku w wałbrzyskim wydawnictwie „Ruta”
powieści, za którą Olga Tokarczuk otrzymała nagrodę literacką Nike od
Czytelników.
Gość z
Poznania miał się pojawić za kilka dni, miałem więc czas by przygotować mu
niespodziewaną marszrutę. To fakt, że ukryty w głębokiej kotlinie u podnóża
Wzgórz Włodzickich - Krajanów, ma swój niepowtarzalny urok i specyfikę, ale
podobnych miejsc zatopionych w górach, gdzie słońce zimą się chowa, jest
więcej, także w naszej gminie Głuszyca. Może uda się namówić go na krótki
rekonesans do Łomnicy, Sierpnicy lub Rybnicy Małej.
Filip
Springer zjawił się w uzgodnionym terminie jak na turystę przystało pieszo z
ogromnym plecakiem. Obok odzieży, przyborów toaletowych i sprzętu fotograficznego
miał ze sobą jak się okazuje książki Olgi Tokarczuk, wśród nich ostatnio wydaną
powieść „Bieguni”. Czekaliśmy na niego z Grzegorzem i samochodem, by nie tracić
czasu, więc nasz plan podróży spotkał się z jego akceptacją. I takim oto sposobem
znaleźliśmy się w głuszyckim Pietnie, u
Jerzego Marszała w górnej Łomnicy, na początku drogi prowadzącej do
Ustronia, skąd po półgodzinnej wspinaczce można dotrzeć do przejścia
granicznego z Czechami i nowo zbudowanej, czeskiej wieży widokowej na Szpiczaku.
To nie jest
żaden przypadek, wybór tego miejsca. Już sam stylowy budynek w drewnie
ozdobiony płaskorzeźbami może wzbudzić zainteresowanie przechodniów. Ale to co
przy słonecznej pogodzie budzi zachwyt, powala z nóg, znajduje się obok
budynku. To piękny ogród nad stawem i bystrym potokiem górskim, a w nim pod
rozłożystymi kasztanami – otwarta pracownia rzeźbiarska, bo Jerzy Marszał
rzeźbi w pniach i konarach drzew wizerunki ludzkie tu właśnie w plenerze i
porozstawiał część swoich prac w różnych miejscach, gdzie się tylko dało.
Wszystko jest bardzo naturalne, wtapia się i harmonizuje z przestrzenią
przełomu górskiego, wąskiej i krętej kotlinki na dnie której z trudem starczyło
miejsca na drogę, potok i kilka zabudowań. A poza tym jest to miejsce, o którym
zapewne myślała powieściopisarka, Olga Tokarczuk, rysując obraz
tajemniczego Pietna.
Najwyższy
jednak czas, aby oddać głos naszemu gościowi, bo jak łatwo się domyśleć, ukazał
się niezwykle interesujący plon jego wyprawy reporterskiej w grudniowym numerze
„NPM” pt. „Szukając Pietna”:
„Tu słońce
najwcześniej pojawia się na drodze przed domem, około 16 lutego zagląda przez
okno w kuchni i wtedy Jerzy Marszał, artysta rzeźbiarz, patrzy na te pierwsze
promienie i nachodzi go wielka ochota na rzeźbienie. Potem świetlista plama
pełznie przez ogród, z każdym dniem jest coraz dalej. W końcu przekracza
strumyk i zabiera się za lód, który co roku skuwa niewielki stawek. Pod koniec
lutego dociera do pracowni i dalej pnie się po stoku…
„Jeszcze
będąc w wojsku wymarzył sobie pokój, w którym wszystkie ściany pokryte będą
jego rzeźbami. Pracował w Bielsku, składał tam syrenki w Fabryce Samochodów
Małolitrażowych. Miał książeczkę mieszkaniową, odkładał na nią każdy grosz, aby
potem mieć swoje „M” w bloku w Nowej Rudzie, a może nawet w Wałbrzychu. A gdy
już prawie uzbierał, pomyślał o Łomnicy i wiedział, że wróci do cienia.
- Bo ja
kocham ten cień i życia sobie bez niego nie wyobrażam. To jest cały mój świat –
zaciągnie się jeszcze raz papierosem, popatrzy w niebo i poklepie kolejnego
drewnianego świątka po lipowym czole.”
Jerzy Marszał, głuszycki Wit Stwosz, jak go niektórzy nazywają,
zasługuje na bliższe poznanie. W maleńkiej Łomnicy zaszył się w ustronnej
głuszy wraz ze swoimi ludzikami i zgodnie z porzekadłem – „nikt nie jest
prorokiem w swoim kraju”, znalazł jak dotąd wzięcie w Stanach Zjednoczonych,
Niemczech, Holandii, odwiedzają go chętnie zagraniczni turyści i kupują za
grosze jego rękodzieła. W samej Głuszycy poznał się na jego talencie tylko
Andrzej Indrian i wykorzystał do ozdobienia drewnianymi ludzikami placu przy
wejściu do fabrycznego biurowca. Centrum Kultury urządziło swego czasu wystawę
jego rzeźb, bywa też zapraszany na coroczne Festiwale Pstrąga. Ludzie
przychodzą, oglądają rzeźbione figurki, których Jerzy Marszał ma niezłą
kolekcję i na tym się to zwykle kończy.
Filip
Springer dotrzymał słowa. Obiecał, że napisze o Jerzym Marszale w swoim piśmie
i tak się stało. Być może wybierze się jeszcze nie raz w te strony w
poszukiwaniu tematów do swych reportaży, bo zarówno zetknięcie się z miejscem,
twórczością i osobą Jerzego Marszała, jak i w dalszej kolejności z Walerianem
Urbaniakiem i jego niezwykłym Pensjonatem w Rybnicy Małej, a wreszcie
obejrzenie znakomitej kolekcji widokówek i fotografii Głuszycy Grzegorza
Czepila, wywarły jak sam to stwierdza, duże wrażenie. Pisze o tym wszystkim w
swoim artykule. Warto go przeczytać i znaleźć asumpt do refleksji w ślad za
licznymi refleksjami autora.
Czytelników
blogu być może interesuje główny wątek artykułu, gdzie jest Pietno? Czy
udało się dziennikarzowi poznańskiego „NPM” odnaleźć zagadkowe miejsce z
powieści Olgi Tokarczuk. Zrobiłem wszystko co możliwe, by ułatwić to zadanie.
Zawiozłem go do Krajanowa, tam niżej kościółka wskazałem miejsce, gdzie
należałoby pójść, pytając miejscowych o dalszą drogę. Trzeba było się śpieszyć,
bo już zmierzchało. Na szczęście nasz gość był w pełni przygotowany do noclegu
w tutejszym gospodarstwie agroturystycznym. Mogłem pozostawić go samego. Jaki
był skutek tej niezwykłej peregrynacji?
Oddaję głos
ponownie Filipowi Springerowi:
„Tuż za
kościołem trzeba odbić w prawo z głównej drogi. Szosa pobiegnie pod górę,
między szpalerami drzew, a my zostaniemy na rozstaju. Szutrową drogą możemy
zejść łagodnie w dół, z lewej popluska zarośnięty pnączami potok. Wyżej na
szczytach Wzgórz Włodzickich będzie widać rude drzewa o zmierzchu zahaczane o
ostatnie promienie słońca. Trzeba mocno zadzierać głowę do góry, żeby to
zobaczyć. Samego słońca próżno jednak szukać na niebie. W dolinie od dawna będzie
panował cień. Można iść tak drogą, szukać pomrowików w trawie i ślizgać się w
rudym błocie. Wystarczy przejść „niezwykły kamienny, łukowaty mostek” i już
będzie się w Pietnie… Gdzieś tu jest też dom Olgi Tokarczuk… Dzwonię do Olgi,
- Mówiła
pani, że Pietna nie ma, żeby go nie szukać?
- Znalazł
Pan? Prawda, że tam pięknie.”
Zachęcam z gorącym sercem wybierzcie
się na wycieczkę do Krajanowa. Ale wcześniej koniecznie przeczytajcie Olgi
Tokarczuk „Dom dzienny, dom nocny”, poszukajcie śladów tej wybitnej pisarki, to będzie
wspomnienie na całe życie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz