fot. Z. Dawidowicz |
Nic dodać, nic ująć. To
był udany i niezapomniany wieczór. Szkoda, że mogli z tego skorzystać tylko ci
co przyszli. Spotkanie z wrocławską powieściopisarką Jolantą Marią Kaletą to
było dla nas, mieszkańców Głuszycy, nadzwyczajne wydarzenie . Mieliśmy okazję poznać
bliżej niezwykle interesującą, ciepłą, otwartą i budzącą sympatię autorkę kilkunastu
powieści, a zarazem zbliżyć się do nie tak znów odległej, powojennej historii
naszego miasta.
Dwie ostatnie książki
Jolanty Marii Kalety „W cieniu Olbrzyma” i „Riese. Tam gdzie śmierć ma sowie
oczy” obrazują to, co się działo na naszych ziemiach w bliskim nam trójkącie
miejscowości: Jedlina-Zdrój, Głuszyca i Walim. Tu rozgrywa się akcja w gruncie
rzeczy sensacyjnych powieści i tu jesteśmy świadkami mrożących krew w żyłach
zdarzeń, związanych z tajemniczym kompleksem „Riese”, czyli „Olbrzym”, a także
z toczącą się nadal „zimną wojną”
pomiędzy wywiadami: niemieckim, mimo klęski Niemiec Hitlerowskich w wojnie i
sowiecko-polskim, której ofiarami byli bardzo często zupełnie niewinni ludzie.
Jolanta Maria Kaleta to
prawdziwy skarb Wrocławia, którego na szczęście nie udało się Niemcom wytransportować
“złotym pociągiem”, ani ukryć jak bursztynową komantę. Z wykształcenia historyk i politolog, znana jest
głównie z powieści sensacyjnych, których akcja dzieje się we Wrocławiu lub na
Dolnym Śląsku. Jej książki nawiązują do nieodkrytych tajemnic naszej historii.
Autorka pracowała we wrocławskich muzeach, uczyła także w szkołach średnich
historii i wiedzy o społeczeństwie. Jest patriotką Dolnego Śląska, miłośniczką
górskich, pieszych i rowerowych wędrówek, ale przede wszystkim jest niezwykle sympatyczną,
pogodną, skromną osobą wzbudzającą
zaufanie i szacunek.
No i zupełnie nie wiem
dlaczego stała się pisarką, co ją do tego skłoniło, skąd się wziął
czarodziejski talent do snucia w książkach fascynujących opowieści wziętych
jednak z życia, opartych na realich historycznych, a zarazem jakby wydobytych
ze świata fantasmagorii?
Wymienię tylko tytuły jej
dziewięciu powieści: Testament Templariuszy, Kolekcja Hankego, Strażnik
Bursztynowej Komnaty, Duchy Inków, Lawina, Złoto Wrocławia, Obcy w
antykwariacie, Operacja Kustosz, Wrocławska Madonna.
Nie - to jeszcze nie koniec.
Nie - to jeszcze nie koniec.
Dochodzą do dwa tytuły książek, które już wymieniłem na samym początku, bo rozgrywają się na naszym terenie.
Główny
bohater książki „Riese. Tam gdzie śmierć ma sowie oczy”, sędzia Laura Szeliga,
jak się okazuje urodzona tuż po wojnie w Głuszycy, usiłuje rozwikłać
skomplikowaną historię swego pochodzenia, kiedy do jej rąk dotarły materiały
śledcze UB z pierwszych lat powojennych. Wynikało z nich, że jej ojciec był
niemieckim agentem powiązanym z odwetową działalnością Wehrwolfu w regionie
wałbrzyskim i jak to często się zdarzało z więźniami UB, zginął bez śladu. Proces
dochodzenia do sedna jest skomplikowany i wręcz sensacyjny, a jego ostateczne
wyjaśnienie wymagało ogromnej determinacji i samozaparcia ze strony Laury i
wspomagających ją przyjaciół.
Zupełnie
inaczej odbiera się treści z
podręczników historii lub naukowych rozpraw, nawet wtedy gdy dotyczą one
tragicznych losów ludzkich w czasach wojny lub na skutek prześladowań
politycznych, a całkiem inaczej, jeśli dzieje się to z bohaterami książki, których
zdołaliśmy polubić, skutkiem czego stali
się nam szczególnie bliscy.
Czy
można nie polubić pułkownika Jerzego Cerę, nestora sowiogórskich poszukiwań,
któremu autorka dedykuje tę książkę, a w powieści czyni go majorem Czerskim,
zdumiewającym czytelnika swoją wiedzą i fachowością w odkrywaniu tajemnic podziemnego
miasta pod Włodarzem.
Bliższym
nam staje się także kolejny miłośnik Gór Sowich i pasjonat tajemnic kompleksu
Riese, pan Grzegorz Borensztajn, którego zadziwiające losy rodzinne znajdują
swe odbicie na kartach tej książki.
Obydwaj
wymienieni przeze mnie panowie byli obecni na niedzielnym spotkaniu z pisarką,
podobnie jak zasłużony dla „odkrycia” Osówki i walimskiej „Rzeczki” Józef Piksa.
Czym
więc są książki Jolanty Marii Kalety? Można by powiedzieć,
że są to książki historyczne, popularno-naukowe, choć znajdujemy w nich typową
dla epiki fabułę, okraszoną dużą dozą liryzmu, a więc trochę romansu, trochę
kryminału, trochę sensacji, a wszystko osadzone w realiach czasów minionych i
współczesnych. Dochodzi do tego jeszcze kolejny rodzaj literacki – dramat. Znajdujemy
w książkach świetnie zobrazowane scenki rodzajowe i znakomite dialogi, które z powodzeniem mogłyby
być przeniesione na deski sceniczne.
Dlatego myślę o
książkach Jolanty jako o swoistym literackim majstersztyku, właśnie skutkiem
zręcznego melanżu wszystkich trzech rodzajów literackich: epiki, liryki i
dramatu.
Okazuje się, że dla
pokazania prawdy historycznej pierwszych lat powojennych na Ziemiach
Odzyskanych p. Jolanta, z zawodu nauczycielka historii wybrała literaturę ,
poszukując w tej formie odpowiedzi na kluczowe pytanie – co było przyczyną, że
ten czas był tylko z nazwy czasem pokoju, a w rzeczywistości był to ponury,
bestialski, zbrodniczy czas walki politycznej, w której ofiarami bywali bardzo
często zupełnie niewinni i bezbronni ludzie.
Czy wybór literatury był
właściwy? Czy literaturze można ufać. Przecież tworzy własne światy, swoiste
iluzje, swój język i może zawieść nas na manowce?
Nie mam co do tego
żadnych wątpliwości, że był to trafny wybór. Z książek Jolanty Kalety możemy
się nauczyć historii znacznie lepiej niż z najlepszego podręcznika historii lub
pozycji naukowych. Dlaczego? Bo książki
te wciągają czytelnika frapującymi
wątkami fabularnymi i wyzwalają emocje, często bardzo silne emocje, a więc
poruszają nas do głębi. I to jest bezcenny walor tych książek.
„Jest literatura głębokim i
wyrafinowanym sposobem komunikacji, być może najgłębszym ze wszystkich
istniejących. Takim, w którym jesteśmy w stanie pojąć motywację drugiego
człowieka, utożsamić się z nim i z nim współodczuwać. Opisanie świata w całym
jego skomplikowaniu i niejednoznaczności stroni od biało-czarnych podziałów i
trywialnych prawd. Być może właśnie dlatego denerwuje tych, którzy są ślepi na
kolory" – powiedziała Olga Tokarczuk na tegorocznej uroczystości wręczenia
nagrody Nike, debiutantce Bronce Nowickiej.
Ta sentencja Olgi Tokarczuk
odnosi się w pełni do twórczości Jolanty Marii Kalety.
Wieczorne spotkanie
inaugurujące nową książkę Jolanty Marii Kalety w głuszyckim Centrum Kultury pozostanie
na długo w pamięci jego uczestników. Upłynęło w miłej, serdecznej atmosferze, a od pisarki mogliśmy się dużo dowiedzieć o niej samej, o jej pasji twórczej, a także tajemnicach rodowodu jej i męża.
Najważniejszą jest jednak świeżo wydana książka licząca sobie prawie 500 stron. Już wkrótce będzie ona do nabycia w głuszyckiej księgarni przy ul. Grunwaldzkiej.
Najważniejszą jest jednak świeżo wydana książka licząca sobie prawie 500 stron. Już wkrótce będzie ona do nabycia w głuszyckiej księgarni przy ul. Grunwaldzkiej.
P.S.
Można też zamówić ją, podobnie jak i inne książki u wydawcy: Wydawnictwo
Psychoskok Sp. z o.o. Konin, Tel 63 242 02 02, e-maill:
wydawnictwo@psychoskok.pl
Witam! Pięknie,że udało się z powodzeniem zorganizować wieczór autorski Pani Jolanty Marii Kalety w waszym CK, o którym tyle ciepłych zdań napisałeś w dzisiejszym blogu.Szkoda,że taka pózna pora tych spotkań.Dla mnie jest to o tyle póżno,ponieważ w ciemnościach nigdzie się samochodem nie wybieram stąd nie możność brania udziału w takich spotkaniach jak to wczorajsze w Głuszycy.Twoja informacja jest dla mnie w pełni wystarczająca ponieważ opisuje dokładnie przebieg spotkania a ponadto udział osób,które są bohaterami tej nowej książki JM Kalety.Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDziękuję Bronku i chcę Cię pocieszyć: kto rano wstaje, ten żyje dłużej.
OdpowiedzUsuńA Ty jak widzę już z samego rana czytasz "podłuby" Twojego Przyjaciela. To słowo "podłuby", to moje osobiste nazwanie tego co robię w blogu.Wydaje mi się trafne. Miłego tygodnia !
WITAM Musisz mi napisać co znaczy słowo "podłuby",bo ja takiego nie znam.Natomiast mogę tylko powiedzieć,że dzień be przeczytania Twojego blogu jest jakiś nie fajny/nie chcę tu napisać,że stracony,bo takim nie jest/ ztego względu,że pogłębiam swoją wiedzę.Jak zauważyłem sporo osób z mojego kręgu czyta Twój blog.Jeszcze raz co to znczy "podłuby"
OdpowiedzUsuńBronku, etymologia słowa jest prosta jak drut, pochodzi od dłubania. Muszę się nadłubać, zanim coś w miarę rozsądnego uda mi się osiągnąć. To tak samo jak czerpanie nektaru z Twoich włoskich orzechów. Faktem jest, nie ma tego słowa w słowniku języka polskiego, więc traktuję to jako neologizma, ale gdzieś z tym słowem się spotkałem i utkwiło mi w pamięci.
OdpowiedzUsuńZapomniał Pan wspomnieć o swoim kunsztownie przygotowanym słowie wstępnym, którym została powitana Autorka.A tak w ogóle, to było świetnie.Niech żałują ci, którzy nie byli.
OdpowiedzUsuńDziękuję pięknie za to słowo -kunsztownie, ale także za pozytywną opinię o spotkaniu. Niestety, spodziewałem się, że bedzie nas więcej na sali.Ta obojętność budzi mój niepokój.
UsuńAle to jest osobny temat. Pozdrawiam !