Moja pierwsza praca
W poprzednich postach pisałem o
Starym Lesieńcu, o Lesku płynącym przez to osiedle i w ten sposób wskrzesiłem
dawne wspomnienia.
Stary Lesieniec - moje pierwsze miejsce pracy. Jaka
szkoda, że tak wiele szczegółów zatarło się w mojej pamięci. Pozostało ogólne
wrażenie udanego startu w dorosłe życie. Szkoła była dla mnie wszystkim. Więź z
dziećmi, ich rodzicami stała się
wartością ponad wszystko. W szkole tej pracowało kilka starszych ode mnie nauczycielek, na
czele z panią dyrektor. Byli bardzo uczynni i mili., ale każdy miał swoje
rodzinne problemy. Ja byłem wolny, miałem dużo czasu. Mogłem z dziećmi spotykać
się po lekcjach. I tak się działo. Graliśmy w piłkę na boisku szkolnym,
bawiliśmy się w harcerskie podchody, chodziliśmy na wycieczki. Pani dyrektor
załatwiła mi obiady w pobliskim domu. Gospodyni, wdowa po niedawno zmarłym
górniku była bardzo gościnna. Mówiła, że przez całe lata gotowała mężowi i we
Francji i teraz w Polsce, bo byli typową rodziną przesiedleńców. Takich rodzin
było tu więcej. To określenie - przesiedleńców - bardzo mi pasuje, bo przecież wcześniej
Polacy w poszukiwaniu pracy wyemigrowali do Francji, a teraz przesiedlili się,
ale już w inne strony, na Ziemie Odzyskane, tutaj w region wałbrzyski, bo tu
były poniemieckie kopalnie i miejsca pracy. Obiady jadałem w towarzystwie jej
córki pracującej w biurze dyrektora kopalni „Victoria”, ale często się spóźniała,
albo wracała do domu wieczorem, bo jak mówiła, musiała być dla szefów
dyspozycyjna. Dziewczyna była bardzo wesoła, pozytywnie nastawiona do życia,
dobrze się ubierała, pachniała francuskimi perfumami. Nie przypadliśmy sobie do
gustu, byłem dla niej młokosem, ale lubiła się ze mną przekomarzać Bardziej chyba polubiła mnie jej Mama, miała
się przed kim użalić i ponarzekać na niezbyt udane życie.
W Starym Lesieńcu poznałem inne
rodziny górnicze. Późną jesienią i w zimowe wieczory spotykaliśmy się w jednym
z domów jednorodzinnych górniczej rodziny z Francji. Były to wieczory muzyczne.
Gospodarz i jego synowie grali na akordeonie, trąbce i perkusji, ja wtórowałem
na skrzypcach, bo tę umiejętność wyniosłem z liceum pedagogicznego. Graliśmy
znane piosenki górnicze, „Starzyk”, „Szła dzieweczka”, „Od Siewierza”, „Poszła
Karolinka do Gogolinka”, „Gdybym to ja miała”, ale pani domu najlepiej lubiła
piosenkę o Karliku:
„Karliku, Karliku, co ty niesiesz
w koszyku,
Karliku, Karliku, co w koszyku
masz?
Mam tam pyrlik stalowy, stalowy,
Do roboty gotowy, gotowy…”
Bardzo jej się podobał ten
pyrlik gotowy do roboty, więc zawsze włączała się do muzyki ze śpiewem. Wtórowali jej inni
uczestnicy wieczorów z sąsiednich domów. Córka gospodarzy, uczennica
czwartej klasy, patrzyła we mnie jak w
obraz. Jej mama żartowała, że chyba się zakochała w swym nauczycielu.
Te wieczory utkwiły mi w pamięci
także z innego powodu. Podawano tam znakomitą, prawdziwą kawę. Dotąd nie
doświadczyłem takiego luksusu. Czarna kawa była droga, trudno dostępna na rynku i
wtedy jeszcze mało popularna. Ale to byli polscy górnicy z Francji i w dodatku
mieli kawę francuską, przysyłaną paczkami przez znajomych. Pani domu przynosiła
ją na posrebrzanej tacy, tak gorącej, że musiała ją otoczyć ściereczką. Kawa
była „po turecku” w dużych szklankach przykrytych podstawkami. Do kawy podawano
słodkości, - ciasta, pączki, racuchy.
Któregoś wieczoru rozmowa
dotyczyła właśnie pobliskich stawów. Znajdowały się one przy leśnej dróżce na
szlaku turystycznym do Czarnego Boru. To piękne miejsce na wycieczkę.
Umawialiśmy się, że pójdziemy tam jesienią, rozpalimy ognisko, przysmażymy
kiełbaski i zrobimy piknik. Cieszyłem się na samą myśl o tym pikniku.
Niestety, jesienią nie było już
mnie w Starym Lesieńcu. Z nowym rokiem szkolnym zostałem przeniesiony do
„jedynki” w Głuszycy. Był to dla mnie pewnego rodzaju awans, praca w dużej,
miejskiej szkole podstawowej. Pozostawiłem Stary Lesieniec jak niegodziwiec,
który nie potrafił docenić wdzięczności mieszkańców maleńkiego osiedla. Żal
było stąd odjeżdżać, ale stało się. Dopiero po jakimś czasie zdałem sobie
sprawę z tego, że przez cały rok szkolny nie znalazłem czasu, by się wybrać nad
lesienieckie stawy.
między stawami - grobla |
O tamtych stawach przypomniałem
sobie w Głuszycy, bo tu też są kaskadowo położone pod górę w otoczeniu leśnym,
cudowne stawy. Podobnie jak w Lesieńcu jest ich pięć. Stanowiły rezerwuar wodny
dla miejscowych zakładów bawełnianych. Piszę w czasie przeszłym, bo po wielkiej fabryce o
patriotycznej nazwie „Piast” już nie ma śladu. Nad te stawy spacerowałem z moją przyszłą
żoną, a potem wiele razy sam i z dziećmi, bo są blisko centrum miasta, a
ponadto owiane tajemnicą i zawsze, o każdej porze roku, stanowią okazję do
zachwytów nad pięknem przyrody.
Latem tego roku wybiorę się nad stawy w Lesieńcu, to już najwyższa pora. Muszę to zrobić by mieć czyste sumienie. Przecież kiedyś to obiecałem moim dobrym znajomym. A jeśli jeszcze zdążę to o tym napiszę w moim blogu.
Latem tego roku wybiorę się nad stawy w Lesieńcu, to już najwyższa pora. Muszę to zrobić by mieć czyste sumienie. Przecież kiedyś to obiecałem moim dobrym znajomym. A jeśli jeszcze zdążę to o tym napiszę w moim blogu.
widok wczesnowiosennej Głuszycy |
Fot. Violetta Torbacka, Ania Błaszczyk.
Piękne wspomnienia. Czytałam z zapartym tchem, jak dobrą książkę. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDo Starego Lasku..... jak potocznie się mówiło przyjeżdżałam z Wałbrzycha na "wakacje", mieszkałam u państwa Przybyszów w małym domku nad rzeczką, która była w czasie ulewy niebezpieczna i zalewała podwórko i stajenkę. Pamiętam że zamek był miejscem kolonii i często wieczorem słychać było śpiewy dzieci.
OdpowiedzUsuńChodziłam też na basen.... był piękny ,poniemiecki..... kąpaliśmy się tam jako dzieci....
i choć juz nie żyje ani pan Przybysz ani pani Przybyszowa Stary Lasek zawsze kojarzy mi się z radosnym, beztroskim dzieciństwem.
Teraz z perspektywy 50 lat widzę jak nie dużo było potrzebne w tamtych czasach do szczęścia.... przyjeżdżaliśmy PKS-em do Boguszowa, stamtąd drogą prowadzącą pod wiadukt kupowaliśmy.... na ulicy... nie pamiętam ale chyba Świerczewskiego w małym sklepiku kiełbasę zwyczajną i kabanosy.... ja juz po drodze zjadałam sucha bułkę z tym kabanosem.... i drogą pod tym wiaduktem dochodziliśmy do skrzyżowania, skręcaliśmy w prawo i tuż przy drodze stał "nasz domek" nad rzeczką....
Dziękuję Stanisławie za przywołanie wspomnień....
pozdrawiam
A ja dziękuję Ani za dobre słowo o moim pisaniu, a anonimowej Leptir za wzruszające wspomnienia, zwłaszcza że dotyczą tegoż właśnie okresu czasu sprzed pól wieku. Rzeczywiście, nie potrzebowaliśmy wówczas zbyt wiele do szczęścia. Pozdrawiam !
OdpowiedzUsuńPiękne wspomnienia!
OdpowiedzUsuńWspaniale jak zwykle opisane wspomnienia ,chyba każdy z nas ma w życiu czas ktury wspomina z czułością i im się jest starszym tym częściej się wraca do tych lat młodości .Ja jako 20 latka przyjechałam w te strony piersza moja praca była w Głuszycy spotkałam tam wspaniałą Panią dyrektor Radtke była dla mnie jak matka i nawet kiedy wyjechała do Wrocławia to pisałyśmy do siebie ale niestety już od dwóch lat nie ma jej na tym świecie a w moim sercu będzie zawsze.Potem dzięki Panu Stanisławie ładnych parę lat pracy mineło w bardzo miłej gromadce ludzi i też to pamiętam było super .POZDRAWIAM TERESA.N
OdpowiedzUsuńCóż,już powyżej doceniono tenże opis,piękny także przyznaję.Te p.Stasiu pańskie retrospektywy są bardzo wdzięczne.To pokazuje jak wszystko podlega przemijaniu.To proces na który mamy tylko bardzo ograniczone oddziaływanie.Kłaniam się pięknie.P.
OdpowiedzUsuń