Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

sobota, 10 marca 2012

Moja pierwsza praca

jeden z pięciu stawów głuszyckich
 W poprzednich postach pisałem o Starym Lesieńcu, o Lesku płynącym przez to osiedle i w ten sposób wskrzesiłem dawne wspomnienia.
Stary Lesieniec - moje pierwsze miejsce pracy. Jaka szkoda, że tak wiele szczegółów zatarło się w mojej pamięci. Pozostało ogólne wrażenie udanego startu w dorosłe życie. Szkoła była dla mnie wszystkim. Więź z dziećmi,  ich rodzicami stała się wartością ponad wszystko. W szkole tej pracowało kilka starszych ode mnie nauczycielek, na czele z panią dyrektor. Byli bardzo uczynni i mili., ale każdy miał swoje rodzinne problemy. Ja byłem wolny, miałem dużo czasu. Mogłem z dziećmi spotykać się po lekcjach. I tak się działo. Graliśmy w piłkę na boisku szkolnym, bawiliśmy się w harcerskie podchody, chodziliśmy na wycieczki. Pani dyrektor załatwiła mi obiady w pobliskim domu. Gospodyni, wdowa po niedawno zmarłym górniku była bardzo gościnna. Mówiła, że przez całe lata gotowała mężowi i we Francji i teraz w Polsce, bo byli typową rodziną przesiedleńców. Takich rodzin było tu więcej. To określenie -  przesiedleńców  - bardzo mi pasuje, bo przecież wcześniej Polacy w poszukiwaniu pracy wyemigrowali do Francji, a teraz przesiedlili się, ale już w inne strony, na Ziemie Odzyskane, tutaj w region wałbrzyski, bo tu były poniemieckie kopalnie i miejsca pracy. Obiady jadałem w towarzystwie jej córki pracującej w biurze dyrektora kopalni „Victoria”, ale często się spóźniała, albo wracała do domu wieczorem, bo jak mówiła, musiała być dla szefów dyspozycyjna. Dziewczyna była bardzo wesoła, pozytywnie nastawiona do życia, dobrze się ubierała, pachniała francuskimi perfumami. Nie przypadliśmy sobie do gustu, byłem dla niej młokosem, ale lubiła się ze mną przekomarzać  Bardziej chyba polubiła mnie jej Mama, miała się przed kim użalić i ponarzekać na niezbyt udane życie.
W Starym Lesieńcu poznałem inne rodziny górnicze. Późną jesienią i w zimowe wieczory spotykaliśmy się w jednym z domów jednorodzinnych górniczej rodziny z Francji. Były to wieczory muzyczne. Gospodarz i jego synowie grali na akordeonie, trąbce i perkusji, ja wtórowałem na skrzypcach, bo tę umiejętność wyniosłem z liceum pedagogicznego. Graliśmy znane piosenki górnicze, „Starzyk”, „Szła dzieweczka”, „Od Siewierza”, „Poszła Karolinka do Gogolinka”, „Gdybym to ja miała”, ale pani domu najlepiej lubiła piosenkę o Karliku:


„Karliku, Karliku, co ty niesiesz w koszyku,
Karliku, Karliku, co w koszyku masz?
Mam tam pyrlik stalowy, stalowy,
Do roboty gotowy, gotowy…”

Bardzo jej się podobał ten pyrlik gotowy do roboty, więc zawsze włączała się do muzyki ze śpiewem. Wtórowali jej inni uczestnicy wieczorów z sąsiednich domów. Córka gospodarzy, uczennica czwartej  klasy, patrzyła we mnie jak w obraz. Jej mama żartowała, że chyba się zakochała w swym nauczycielu.
Te wieczory utkwiły mi w pamięci także z innego powodu. Podawano tam znakomitą, prawdziwą kawę. Dotąd nie doświadczyłem takiego luksusu. Czarna kawa była droga, trudno dostępna na rynku i wtedy jeszcze mało popularna. Ale to byli polscy górnicy z Francji i w dodatku mieli kawę francuską, przysyłaną paczkami przez znajomych. Pani domu przynosiła ją na posrebrzanej tacy, tak gorącej, że musiała ją otoczyć ściereczką. Kawa była „po turecku” w dużych szklankach przykrytych podstawkami. Do kawy podawano słodkości,  - ciasta, pączki, racuchy.
Któregoś wieczoru rozmowa dotyczyła właśnie pobliskich stawów. Znajdowały się one przy leśnej dróżce na szlaku turystycznym do Czarnego Boru. To piękne miejsce na wycieczkę. Umawialiśmy się, że pójdziemy tam jesienią, rozpalimy ognisko, przysmażymy kiełbaski i zrobimy piknik. Cieszyłem się na samą myśl o tym pikniku.
między stawami - grobla
 Niestety, jesienią nie było już mnie w Starym Lesieńcu. Z nowym rokiem szkolnym zostałem przeniesiony do „jedynki” w Głuszycy. Był to dla mnie pewnego rodzaju awans, praca w dużej, miejskiej szkole podstawowej. Pozostawiłem Stary Lesieniec jak niegodziwiec, który nie potrafił docenić wdzięczności mieszkańców maleńkiego osiedla. Żal było stąd odjeżdżać, ale stało się. Dopiero po jakimś czasie zdałem sobie sprawę z tego, że przez cały rok szkolny nie znalazłem czasu, by się wybrać nad lesienieckie stawy.
O tamtych stawach przypomniałem sobie w Głuszycy, bo tu też są kaskadowo położone pod górę w otoczeniu leśnym, cudowne stawy. Podobnie jak w Lesieńcu jest ich pięć. Stanowiły rezerwuar wodny dla miejscowych zakładów bawełnianych. Piszę w czasie przeszłym, bo po wielkiej fabryce o patriotycznej nazwie „Piast” już nie ma śladu. Nad te stawy spacerowałem z moją przyszłą żoną, a potem wiele razy sam i z dziećmi, bo są blisko centrum miasta, a ponadto owiane tajemnicą i zawsze, o każdej porze roku, stanowią okazję do zachwytów nad pięknem przyrody.
Latem tego roku wybiorę się nad stawy w Lesieńcu, to już najwyższa pora. Muszę to zrobić by mieć czyste sumienie. Przecież kiedyś to obiecałem moim dobrym znajomym. A jeśli jeszcze zdążę to o tym napiszę w moim blogu.


widok wczesnowiosennej Głuszycy

Fot. Violetta Torbacka, Ania Błaszczyk.

6 komentarzy:

  1. Piękne wspomnienia. Czytałam z zapartym tchem, jak dobrą książkę. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Do Starego Lasku..... jak potocznie się mówiło przyjeżdżałam z Wałbrzycha na "wakacje", mieszkałam u państwa Przybyszów w małym domku nad rzeczką, która była w czasie ulewy niebezpieczna i zalewała podwórko i stajenkę. Pamiętam że zamek był miejscem kolonii i często wieczorem słychać było śpiewy dzieci.
    Chodziłam też na basen.... był piękny ,poniemiecki..... kąpaliśmy się tam jako dzieci....
    i choć juz nie żyje ani pan Przybysz ani pani Przybyszowa Stary Lasek zawsze kojarzy mi się z radosnym, beztroskim dzieciństwem.
    Teraz z perspektywy 50 lat widzę jak nie dużo było potrzebne w tamtych czasach do szczęścia.... przyjeżdżaliśmy PKS-em do Boguszowa, stamtąd drogą prowadzącą pod wiadukt kupowaliśmy.... na ulicy... nie pamiętam ale chyba Świerczewskiego w małym sklepiku kiełbasę zwyczajną i kabanosy.... ja juz po drodze zjadałam sucha bułkę z tym kabanosem.... i drogą pod tym wiaduktem dochodziliśmy do skrzyżowania, skręcaliśmy w prawo i tuż przy drodze stał "nasz domek" nad rzeczką....
    Dziękuję Stanisławie za przywołanie wspomnień....
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja dziękuję Ani za dobre słowo o moim pisaniu, a anonimowej Leptir za wzruszające wspomnienia, zwłaszcza że dotyczą tegoż właśnie okresu czasu sprzed pól wieku. Rzeczywiście, nie potrzebowaliśmy wówczas zbyt wiele do szczęścia. Pozdrawiam !

    OdpowiedzUsuń
  4. Wspaniale jak zwykle opisane wspomnienia ,chyba każdy z nas ma w życiu czas ktury wspomina z czułością i im się jest starszym tym częściej się wraca do tych lat młodości .Ja jako 20 latka przyjechałam w te strony piersza moja praca była w Głuszycy spotkałam tam wspaniałą Panią dyrektor Radtke była dla mnie jak matka i nawet kiedy wyjechała do Wrocławia to pisałyśmy do siebie ale niestety już od dwóch lat nie ma jej na tym świecie a w moim sercu będzie zawsze.Potem dzięki Panu Stanisławie ładnych parę lat pracy mineło w bardzo miłej gromadce ludzi i też to pamiętam było super .POZDRAWIAM TERESA.N

    OdpowiedzUsuń
  5. Cóż,już powyżej doceniono tenże opis,piękny także przyznaję.Te p.Stasiu pańskie retrospektywy są bardzo wdzięczne.To pokazuje jak wszystko podlega przemijaniu.To proces na który mamy tylko bardzo ograniczone oddziaływanie.Kłaniam się pięknie.P.

    OdpowiedzUsuń