Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

niedziela, 22 stycznia 2017

Lesienieckie wspomnienia, cz. II


  
 W Starym Lesieńcu  pod koniec lat 50-tych przeżyłem jeden piękny rok jako początkujący nauczyciel polonista. Mieszkałem w starym budynki szkolnym. Bezpośrednio z okna oglądałem Mniszka, osamotnione wzgórze, na które robiłem piesze spacery, by usiąść na skalnej półce i rozkoszować się widokami, jak Mickiewicz na Judahu skale. Nowy budynek szkoły w pobliżu górniczego osiedla domków jednorodzinnych wystarczał na zapewnienie nauki w siedmiu klasach szkoły podstawowej. W Lesieńcu czułem się dobrze, ceniłem sobie swoją pracę z młodzieżą, a także kontakty z dorosłymi. Dziś patrzę na ten przysiółek innymi oczyma. Nie dostrzegałem wtedy uroków przyrody i krajobrazów tak mocno jak obecnie. A Stary Lesieniec, dzięki swemu położeniu w otoczeniu górskim, może dostarczać wielu estetycznych wrażeń. Jest też znakomitą bazą wypadową na wycieczki w góry. Im więcej upływa lat, tym bardziej żal mi Starego Lesieńca, żal że nie zdążyłem poznać dokładniej okolicznych terenów górskich. A może właśnie to także żal minionych, młodych lat.

Stary Lesieniec – moje pierwsze miejsce pracy. Jaka szkoda, że tak wiele szczegółów zatarło się w pamięci. Pozostało ogólne wrażenie udanego startu w dorosłe życie. Szkoła była dla mnie wszystkim. Więź z dziećmi, ich rodzicami stała się wartością ponad wszystko. W szkole tej pracowało kilka starszych ode mnie nauczycielek, na czele z panią dyrektor. Byli bardzo uczynni i mili, ale każdy miał swoje rodzinne problemy. Ja byłem wolny, miałem dużo czasu. Mogłem z dziećmi spotykać się po lekcjach. I tak się działo. Graliśmy w piłkę na boisku szkolnym, bawiliśmy się w harcerskie podchody, chodziliśmy na wycieczki. Utworzyłem kółko teatralne. Na deskach Wiejskiego Domu Kultury, rzadko zresztą uruchamianego, wystawiliśmy wesołą sztukę Benedykta Hertza „Trzewiczki szczęścia”. Było to rzadkie wydarzenie, ogromnie ważne dla dzieci przemienionych w aktorów i dla ich rodziców.

Pani dyrektor załatwiła mi obiady w pobliskim domu. Gospodyni, wdowa po niedawno zmarłym górniku była bardzo gościnna. Mówiła, że przez całe lata gotowała mężowi i we Francji i teraz w Polsce, bo byli typową rodziną górniczych przesiedleńców. Takich rodzin było tu więcej. To określenie – przesiedleńców – bardzo mi pasuje, bo przecież wcześniej Polacy w poszukiwaniu pracy wyemigrowali do Francji, a teraz przesiedlili się, ale już w inne strony, na Ziemie Odzyskane, tutaj w region wałbrzyski, bo tu były poniemieckie kopalnie i miejsca pracy. Obiady jadałem w towarzystwie jej córki, pracującej w biurze dyrektora kopalni „Victoria”, ale często się spóźniała, albo wracała do domu wieczorem, bo jak mówiła, musiała być dla szefów dyspozycyjna. Dziewczyna była bardzo wesoła, pozytywnie nastawiona do życia, dobrze się ubierała, pachniała francuskimi perfumami. Nie przypadliśmy sobie do gustu, byłem dla niej młokosem, ale lubiła się ze mną przekomarzać. Bardziej chyba polubiła mnie jej Mama, miała się przed kim użalić i ponarzekać na niezbyt udane życie.

W Starym Lesieńcu poznałem inne rodziny górnicze. Późną jesienią i w zimowe wieczory spotykaliśmy się w jednym z domów jednorodzinnych górniczej rodziny z Francji. Były to wieczory muzyczne. Gospodarz i jego synowie grali na akordeonie, trąbce i perkusji, ja wtórowałem na skrzypcach, bo tę umiejętność wyniosłem z liceum pedagogicznego. Graliśmy znane piosenki górnicze, „Starzyk”, „Szła dzieweczka”, „Od Siewierza”, „Poszła Karolinka do Gogolina”, „Gdybym to ja miała”, ale pani domu najlepiej lubiła piosenkę o Karliku:

„Karliku, Karliku, co tam niesiesz w koszyku,
Karliku, Karliku, co w koszyku masz?
Mam tam pyrlik stalowy, stalowy,
Do roboty gotowy, hej, hej, gotowy…”

Bardzo jej się podobał ten pyrlik gotowy do roboty, więc zawsze włączała się do muzyki ze śpiewem. Wtórowali jej inni uczestnicy wieczorów z sąsiednich domów. Córka gospodarzy, uczennica czwartej klasy, patrzyła we mnie jak w obraz, a jej mama żartowała, że chyba się zakochała w swoim nauczycielu.

Te wieczory utkwiły mi w pamięci także z innego powodu. Podawano tam znakomitą, prawdziwą kawę. Dotąd nie doświadczyłem takiego luksusu. Czarna kawa była trudno dostępna na rynku i wtedy jeszcze mało popularna. Ale to byli polscy górnicy z Francji i w dodatku mieli kawę francuską, przysyłaną paczkami przez znajomych. Pani domu przynosiła ją na posrebrzanej tacy, tak gorącej, że musiała ją otoczyć ściereczką. Kawa była „po turecku” w dużych szklankach przykrytych podstawkami. Do kawy podawano słodkości: ciasta, pączki, racuchy.

Któregoś wieczoru rozmowa dotyczyła pobliskich stawów. Znajdowały się one przy leśnej dróżce na szlaku turystycznym do Czarnego Boru. To piękne miejsce na wycieczkę. Umawialiśmy się, że pójdziemy tam jesienią, rozpalimy ognisko, przysmażymy kiełbaski i zrobimy piknik. Cieszyłem się na samą myśl o tym pikniku.

Niestety, jesienią nie było mnie już w Starym Lesieńcu. Z nowym rokiem szkolnym zostałem przeniesiony do „jedynki” w Głuszycy. Był to dla mnie pewnego rodzaju awans, praca w dużej, miejskiej szkole podstawowej. Pozostawiłem Stary Lesieniec jak niegodziwiec, który nie potrafił docenić wdzięczności mieszkańców maleńkiego osiedla. Żal było stąd odjeżdżać, ale stało się. Dopiero po jakimś czasie zdałem sobie sprawę z tego, że przez cały rok szkolny nie znalazłem czasu, by się wybrać nad lesienieckie stawy.

O tamtych stawach przypomniałem sobie w Głuszycy, bo tu też są kaskadowo położone pod górę, w otoczeniu leśnym, cudowne stawy. Podobnie jak w Lesieńcu jest ich pięć. Stanowiły rezerwuar wodny dla miejscowych zakładów bawełnianych. Piszę w czasie przeszłym, bo po wielkiej fabryce o czysto słowiańskiej nazwie „Piast” już nie ma śladu. Nad stawami spacerowałem z moją przyszłą żoną, a potem wiele razy sam i z dziećmi, bo stawy są blisko centrum miasta, w dodatku owiane tajemnicą i zawsze, o każdej porze roku, stanowią okazję do zachwytów nad pięknem przyrody.

Wspomnienia z lat młodości mają swą siłę potęgującą się w miarę upływu lat. Wtedy dopiero dostrzega się, jak wiele można było zrobić, aby lepiej poznać i docenić miejsce pracy. Po latach człowiek uświadamia sobie, jak wiele rzeczy zaniedbał, jak mało wiedział o istocie młodości i potrzebie jej pożytecznego wykorzystania.

„Nie wiedziałem wtedy, że te zioła,
będą w wierszach słowami po latach,
i że kwiaty z daleka po imieniu przywołam,
zamiast leżeć zwyczajnie nad wodą na kwiatach.

Nie wiedziałem, że się będę tak męczył,
słów szukając dla żywego świata,
nie wiedziałem, że gdy się tak nad wodą klęczy,
to potem trzeba cierpieć długie lata…”

(Julian Tuwim, „Sitowie”)

Nie wiedziałem wielu jeszcze innych rzeczy. Dziś mogę śmiało powtórzyć za starożytnymi greckimi myślicielami: Sokratesem – „wiem, że nic nie wiem”, i Heraklitem – „panta rei” (wszystko płynie… mija). Stoję w Starym Lesieńcu nad bystrym strumieniem Lesku. Niestety… już nie mogę wejść do tej samej wody, tamta woda popłynęła. Panta rei…

Fot. Zbigniew Dawidowicz



2 komentarze:

  1. Witam panie Stanisławie
    Stary Lesieniec lub popularnie Stary Lasek był moim miejscem wypoczynku w latach 1956-59.Mieszkaliśmy u pani Przybysz w małym domku, na poddaszu.Tata zawoził nas do Boguszowa do rynku / był kierowcą PKS-u/ i stamtąd drogą w dół, mijalismy po drodze stacje kolejową, kupowalismy w piekarni chleb, w sklepie mięsnym wspaniałe kabanosy i pod wiaduktem szlismy droga do Starego Lasku. Pani Przybyszowa miała krowę, piłam tam świeże mleko a z panem Przybyszem często jeździłam w "góry" jak to on nazywał, czyli w stronę Grzęd, Grzędów ? On zbierał siano i często na tą zgrabiarke nabijały sie żmije.
    Pamietam też piękny basen we wsi w stronę Czarnego Boru, pływali tam niektórzy na stole, :), teraz pewnie po basenie nie ma śladu, a był jak na wieś duzy , z czystą wodą. Natomiast domek pani Przybyszowej był przy drodze u podnóża góry, więc kiedy przebywały tam dzieci kolonijne słychać było śpiewy, bardzo to lubiłam. W boguszowie koniecznie w księgarni przy rynku w pierzei północnej kupowałam książki / tzn mama/ pamietam że zaczytywałam się Pyzą na Polskich drózkach.
    i choc to letnisko było o rzut kamieniem od Wałbrzycha bardzo mile je wspominam.
    Obok tego domlu przepływała ta rzeczka i kiedys po ulewie woda tak wezbrała, że trzeba było wyprowadzić ze stodółki i konia i krowę, poniewad domek stał na skarpie, od ulicy było wejście i parter, natomiast podwórko było duzo niżej a kna z sypialni państwa Przybyszów były na pierwszym piętrze.
    Przybyszowie byli znajomymi wojennymi z mojej przyszywanej cioci Ireny i wujka Władka.
    dziękuję za te wspomnienia, cofnęłam sie w czasie .....
    serdecznie pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło mi, że pomogłem przywołać wspomnienia Starego Lasku, w dodatku bardzo sympatyczne i ciekawe. Przeczytałem Pani komentarz ze wzruszeniem. Serdecznie dziękuję i pozdrawiam !

      Usuń