Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

niedziela, 13 listopada 2016

Szlachetne zdrowie...




"Szlachetne zdrowie, nikt sie nie dowie
jako smakujesz, aż się zepsujesz..." 

Jan Kochanowski, fraszka "Na zdrowie".\

To był zazwyczaj banalny  drobiazg, rzecz dotąd normalna, powtarzające się co pewien czas od lat, po prostu zwykłe przeziębienie. Zazwyczaj wystarczyło dwa, trzy dni zamknięcia się w ciepłym pokoju, dobra herbata z cytryną, sokiem owocowym i miodem, no może jeszcze jakiś syropek do płukania gardła. Człowiek trochę odsapnął od codziennych nawyków rannego wstawania, picia kawki i śniadaniowego omleta i już po paru dniach wracał do normalności. 

Ale dobre czasy lekkich zachorowań się skończyły. Lata robią swoje. Moje ostatnie przeziębienia zamieniają się w gehennę, do cierpień fizycznych dochodzą też psychiczne. Ogólne osłabienie utrudnia trzymanie się na nogach, nawet siedzenie w fotelu, to wysiłek. Nagle okazuje się, że wszystko co dotąd funkcjonowało w organizmie sprawnie teraz nagle się rozregulowało. Dni wloką się bez końca, a każda noc, to osobny temat do rozważań nad fenomenem organizmu człowieka. Gdy do tego dodam lekturę dołączonych do lekarstw ulotek, z których wynika jednoznacznie, że użycie każdego z tych leków  może spowodować tyle ujemnych skutków, że lepiej nie brać ich do ręki, to od razu robi mi się czarno przed oczami i proszę żonę o kolejną szklaneczkę herbaty.

Dziś po upływie dwóch tygodni czuję, że wracam do życia. Przeżyłem to co przeżyłem, a kiedy już czuję lekkość nóg przy wchodzeniu po schodach i mogę posiedzieć spokojnie przed okienkiem monitora, a strugi śluzu z gardła i nosa, i chroniczny kaszel należą do przeszłości, to odnoszę wrażenie, że mam przed sobą nowe życie.

Tak to zwykle bywa, że przy takich okazjach, gdy czas wlecze się wolno, w oddaleniu od radia, telewizji, internetu, można sięgnąć pamięcią do lat minionych. Nie wiem czy to dobrze, czy źle, ale wspomnienia wydają się potrzebne. Z mojego archiwum wygrzebałem fragmencik, który być może zainteresuje moich Czytelników.

Oczywiście poprzedzam go wierszem niezawodnego Juliana Tuwima, by wywołać liryczny nastrój:

„Kłaniaj się górom córeczko, kłaniaj z wysoka,
z wysoka nisko się kłaniaj Łodzi fabrycznej,
z owych tam wierchów, czy regli, z Morskiego Oka,
Śląskim górnikom się kłaniaj, z uśmiechem ślicznym!

Kłaniaj się szczytom podniebnym, hardym i pięknym,
to swoje „czuwaj” im krzyknij, harcerko mała!
A zawsze kłaniaj się córko, ludziom maleńkim,
bo to są ludzie ogromni, żebyś wiedziała.

Kłaniaj się górom córeczko, kłaniaj się górom.
śniegom słonecznie kipiącym, świtom tatrzańskim,
olśniewającym lazurom, olśniewającym chmurom,
kłaniaj się córko, wysokim dniom zakopiańskim”.


I ja tam byłem za młodu, miód-wino piłem,
bajek upiornych słuchałem, cymbałów grzmiących…
Tak, byłem tam, gdzie zdawało się, świat się kończy, gdzie jedna jego strona jest zamknięta potężnym masywem skalnym, za którym nie widać horyzontu. Ten widok obserwowałem nieomal codziennie przez dobrych kilka miesięcy roku, bo codziennie bez względu na pogodę obowiązywało w sanatorium akademickim leżakowanie. Z wysoko położonego tarasu  rozciągał się majestatyczny widok na urozmaiconą ścianę Tatr. Co było robić oprócz wdychania górskiego powietrza, które zdaniem lekarzy było lepsze niż tabletki PAS na gruźlicę płuc, trzeba było wpatrywać się w strzelisty grzbiet Giewontu i z zazdrością myśleć o tych zdrowych turystach, którzy mogą bez przeszkód wspinać się krętymi ścieżkami pod górę, a może już w tej chwili dosięgli szczytu i spod żelaznej konstrukcji krzyża patrzą w naszą stronę. Bo studencki gmach sanatoryjny i znajdujący się tuż obok gmach nauczycielski, położone na przeciwległym wzniesieniu, zwanym Ciągłówką, rzucały się w oczy bacznym obserwatorom z górskich wierzchołków Tatr. W środku pomiędzy pasmami górskimi kipiała bujnym życiem miejskim tatrzańska stolica.

Znalazłem się w niej zamiast w krakowskiej Jagiellonce, gdzie zamierzałem studiować polonistykę. Do przyjęcia na studia konieczne było świadectwo lekarskie. Okazało się, że  z moimi płucami nie jest dobrze. Wkrótce po tym badaniu jeszcze w trakcie trwania egzaminów maturalnych w liceum pedagogicznym w  Limanowej, otrzymałem skierowanie do sanatorium.

 Było to dość paradoksalne zdarzenie. Możliwość darmowego kwaterunku przez dłuższy czas w pięknym Zakopanem, to swego rodzaju szczęśliwy los na loterii. Niestety był on okupiony chorobą i koniecznością długotrwałego leczenia się. Gruźlica płuc ma to do siebie, że nie boli. Przez wszystkie lata w liceum prowadziłem dość intensywne życie sportowe. Niestety, żywienie internatowe w tych czasach było bardzo liche. Być może to był główny powód zachorowania W sanatorium miałem warunki o niebo lepsze, ale w moim przypadku ani lepsze posiłki, ani oddychanie górskim powietrzem i zażywanie leków non stop przez kilka miesięcy nie poskutkowały. Musiałem zmienić „lokal”. W ten oto sposób znalazłem się w klinice „Odrodzenie” pod Gubałówką, gdzie przeszedłem zabieg operacyjny (tzw. resekcję płuc), skąd powróciłem jeszcze na jakiś czas do „Akademika”, by w sumie  po upływie pełnego roku pożegnać się z Tatrami.

Dziś mogę powiedzieć z całą pewnością, że nie był to rok stracony. Operacja przywróciła mnie do normalnego życia i do dziś nie odczuwam jej ujemnych skutków, a rok spędzony w środowisku studenckim, w niezłych warunkach sanatoryjnych, gdzie mogłem się rozwijać intelektualnie (byłem bibliotekarzem, opiekunem sali widowiskowej, aktorem w studenckim kabarecie), a także poznać bliżej Zakopane i dolne partie gór, bo mieliśmy organizowane wycieczki. To wszystko odcisnęło niewątpliwie piętno na mojej dalszej drodze życia.

Biblioteka sanatoryjna okazała się dodatkową „szkołą życia”. Miałem komfort dostępu do wielu książek, a ich czytanie służyło rozwojowi intelektualnemu. Robiłem z nich notatki, które zachowały się do dzisiaj w omszałym kajeciku, cudem ocalałym, choć ołówkowe zapisy są nieco przyblakłe. Nic dziwnego, liczą sobie dobre pół wieku. Mogę więc podzielić się z Czytelnikami mojego blogu pisanymi na gorąco recenzjami z przeczytanych książek z cichą nadzieją, że uda mi się zachęcić do wzbogacenia nimi domowej biblioteki. Ale to przy następnej okazji.

Natomiast w tej chwili nasuwa mi się stara jak świat, ale wciąż aktualna i mądra refleksja – nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przykład z czasów mołdości na to wskazuje, a  aktualne doświadczenie dowodzi tego samego. Może właśnie trzeba, przeżyć wstrząs, by dopiero wtedy wyciągnąć rozsądne wnioski. Jednym z nich jest to, jak bardzo trzeba sobie cenić zdrowie.

Fot. Zbigniew Dawidowicz

2 komentarze:

  1. Hmm...liryczny nastrój faktycznie przypłynął...słowo za słowem... podobne wspomnienia...
    Ja też nie cierpię, gdy choroba rozkłada na dobre...ale cóż, już nawet nie marudzę i nie narzekam... czekam...
    Serdeczności przesyłam:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za wyrazy współczucia, one podnoszą na duchu. Ze mną już lepiej, ale chcę ostrzec wszystkich - trzeba uważać na siebie po to by uniknąć leczenia. Serdecznie pozdrawaim !

    OdpowiedzUsuń