Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

czwartek, 17 listopada 2016

Jak to na wojence ładnie...


Od wczorajszego popołudnia jestem pod wrażeniem tego co usłyszałem i zobaczyłem w głuszyckim CK na spotkaniu z młodzieżą pod hasłem: podróż w czasie z polskim Jamesem Bondem, czyli Janem Karskim, do „Tajnego Państwa”.  To niecodzienne, dla mnie wręcz zaskakujące pod względem formy i treści wydarzenie kulturalne było jak się okazuje uderzeniem niezwykle celnym, myślę że nie tylko we mnie, starszego wiekiem byłego nauczyciela historii, ale przede wszystkim w młodych gimnazjalistów i uczniów klas starszych ze szkół podstawowych. To była żywa lekcja historii, bo jej lektorami byli członkowie grupy wokalno-instrumentalnej z Warszawy, którzy przygotowali urozmaicony program słowno-muzyczny, wzbogacony fotografiami na telebimie, a działo się to wszystko pod skrzydłami Prezes Fundacji Edukacyjnej Jana Karskiego, pani Ewy Junczyk-Ziomeckiej.

Oczywiście  bohaterem spektaklu był nie kto inny, tylko nieżyjący już Jan Karski, nasz wybitnie zasłużony działacz polskiego państwa podziemnego, człowiek któremu udało się otworzyć oczy Amerykanom na okrucieństwa związane z eksterminacją ludności żydowskiej w okupowanej Polsce, gdy jako kurier polskiego rządu na emigracji dotarł w czasie wojny do Waszyngtonu i przekazał namacalne dowody zbrodni ludobójstwa, m. i. w obozach koncentracyjnych i warszawskim getto. To właśnie Jan Karski został uhonorowany przez prezydenta Stanów Zjednoczonych,  Baracka Obamę,  najwyższym cywilnym odznaczeniem USA.

Znalazłem się na tym spotkaniu zaproszony przez bliskiego mi Łukasza Kazka, z którym mam zaszczyt współpracować w wałbrzyskiej rozgłośni radia „złote przeboje”, a także przy różnych innych okazjach.
To właśnie jego zasługą jest realizacja cyklu spotkań z młodzieżą na ziemi wałbrzyskiej, na których możemy poznać w sugestywnym spektaklu jednego z cichych naszych bohaterów narodowych, stanowiących dla młodzieży wzór godny naśladowania.

Myślę, że do tego spotkania jeszcze powrócę przy najbliższej okazji, bo wywołało ono wiele refleksji.  Jedną z nich jest uświadomienie sobie jak mało wiemy, mimo tego że tyle się o tym mówi, czym była i jest wojna. Tych co pamiętają wojnę pozostała już tylko garstka. Mamy oczywiście wiele książek, wiele materiałów foto, wiele filmów, wiele audycji. Mamy też najbardziej parszywy zwyczaj wykorzystywania tragicznych wydarzeń wojny do niecnych politycznych celów.

Spektakl Fundacji Edukacyjnej Jana Karskiego pokazał w sposób niezwykle sugestywny okrucieństwo wojny, bestialstwo zbrodniarzy wojennych, odwagę i determinację osób, które ryzykując  życiem gotowi byli bronić honoru ojczyzny.

Można o wojnie tak lekko i z humorem wyśpiewywać, jak w znanej przedwojennej piosence – „jak to na wojence ładnie…” Warto jednakże o wojnie wiedzieć znacznie więcej. 

Zdecydowałem się dziś przypomnieć moim zdaniem bardzo interesującą i pouczającą historyjkę, której materialnym, niezniszczalnym dowodem okazał się dzienniczek niemieckiego żołnierza z Jedliny-Zdroju.  Myślę, że z tej historii możemy się dowiedzieć coś więcej o wojnie, niż z podręczników historii.


Na wiosnę 1946 roku wśród stosów hitlerowskiej makulatury, wyrzuconej na dziedziniec jednego z domów w Jedlinie-Zdroju, autorzy pasjonującej książki „Fanfary i werble. Kulisy II wojny światowej”, Irena Bednarek i Stanisław Sokołowski, znaleźli dwa zwykłe, oprawione w płótno notesy. Z niemałym trudem udało się po dłuższym czasie odtworzyć frontowe zapiski żołnierza Wehrmachtu, które jak zaznaczają autorzy książki, stanowią cenne, bo autentyczne uzupełnienie znanych pamiętników niemieckich sztabowców i polityków, generała, szefa Sztabu Generalnego wojsk lądowych, Franza Haldera, a także  adiutanta Adolfa Hitlera, Nicolasa von Bocka lub włoskiego Ministra Spraw Zagranicznych w rządzie Benito Mussoliniego, Galleazzo Ciano.
Kim był właściciel notesów? Można się tylko domyślić, że pochodził z Bad Charlottenbrunn, (Jedlina-Zdrój), nazywał się Karl Peters, liczył sobie 20 lat, gdy wyruszył na front, był w miarę wykształconym, inteligentnym człowiekiem, a notatki sporządzał przez cały czas kampanii wojennej Niemiec na ZSRR niezwykle skrupulatnie i z dużym zacięciem literackim. Autorzy książki nazwali te zapiski „Dziennikiem żołnierza”. Piszą o nim, że ten chłopak, jak tysiące mu podobnych młodych Niemców, wierzył ślepo w Hitlera i narodowy socjalizm, nauki Goebbelsa przyjmował za dogmat, do szpiku kości był przesycony zatrutą ideologią faszyzmu. Na wojnę wybrał się jak na spacer, traktował ją jak niezwykłą przygodę, z góry usposobiony negatywnie do wszystkiego, co może go spotkać na Wschodzie. Teoria „nadludzi” i „rasy niewolników” na dobre zaszumiała mu w głowie.

 „Sami wymierzyliśmy sprawiedliwość – pisze ze spokojem ducha o mordzie popełnionym na ludności cywilnej. „Kilku politrukowych komisarzy rozstrzelaliśmy na miejscu” – stwierdza w innym miejscu. „W odwet za dwóch niemieckich wartowników zastrzelono trzystu Żydów”– wspomina mimochodem i zaraz potem przechodzi do opisu krajobrazów, jedzenia, warunków koszarowych.

Z czasem niejednemu spośród tych młodych ludzi – jednym szybciej, drugim wolniej – zaczęły spadać łuski z oczu. Sielanka rychło przemieniła się w piekło. Maszerująca na Moskwę 9 armia pod dowództwem feldmarszałka von Bocka, w składzie której znalazł się nasz „bohater”, dostała solidne cięgi, zanim zdołała dobrnąć na przedpola stolicy ZSRR. Coraz mocniej dają się we znaki trudy codziennej marszruty, dziesiątki, setki kilometrów pieszo. Wertepy, tumany kurzu, lasy i bagna, fatalne odżywianie, brak snu. A ponadto zacięty opór Rosjan, spalone miasta i wsie. Coś ze znanej w historii kampanii napoleońskiej na Moskwę. Historia lubi się powtarzać.

Notatka naszego żołnierza - radiotelegrafisty z 25 czerwca 1941 roku:

„Idziemy dalej – następne 50 km, do Reiss (Cimochy – Prusy Wschodnie), gdzie zmienia się kierunek marszu. 12 kilometrów z powrotem. Koło Finsterwalde (Stare Cimochy) przekraczamy granicę rozpaczliwej Rosji (dawnej Polski). Aż do Augustowa raz po raz natrafiamy na świeże groby niemieckich bohaterów. O godz. 9.00 na miejscu postoju. Dopiero o 10.30 można było się położyć spać. W ciągu ostatnich trzech dni spałem tylko 6 godzin. 72:6 – co za idiotyczny stosunek! Gonią tych piechurów, ależ gonią, za to podczas odpoczynku „pozwalają” obierać ziemniaki. Kucharz jak zwykle, udaje ważniaka. No, ale dzięki Bogu o 16.45 wyruszamy dalej. Trzeba przecież „wykorzystać” upał.

Notatka z 1 lipca 1941, po przekroczeniu Niemna:

„Pamiętny 1 lipca! Ciekaw jestem, kto potrafiłby powtórzyć ten wyczyn. O godz. 3.00 wymarsz ze sprzętem (40 funtów na plecach). 30 km przez lasy, błota i bagna. Co chwila grzęzną pojazdy. Komary tną niemiłosiernie. Przeczesujemy lasy w poszukiwaniu Rosjan. Niewielu jeńców. Po 18.00 nareszcie coś do jedzenia. Na przykrywce od garnka polowego – fasola. Nic więcej. Po 20 godzinach głodowego marszu docieramy do D… Na domiar złego leje jak z cebra.”
10 lipca oddział Karla Petersa wkroczył do Wilna. „Tu już większa kultura – stwierdza autor notatek. Widać to po budowie domów (dachy kryte dachówką) i po uprawie pól. Teraz rozumiem dlaczego Litwa zawsze domagała się obszaru wileńskiego.”  W Wilnie nasz „bohater” spędził kilka dni, które pozwoliły na moment zapomnieć o trudach ekspedycji. Smaczne obiady, zwiedzanie miasta, wieczory w restauracjach, dobra muzyka, piwo, rozrywka. Ale to wszystko przeminęło, gdy tylko nastąpił dalszy wymarsz w głąb Rosji.

W notatce z 29 lipca czytamy: „Po raz pierwszy odkrywamy pchły i wszy. Rozmnażają się szybko i dają nam odczuć na własnej skórze, jak wyglądają rozkosze w Rosji. W D. po raz pierwszy zajadam się smażonymi kartoflami i to przyrządzonymi własnoręcznie.”

Notatka z 16 sierpnia: „Samoloty Czerwonych panują w powietrzu. Bombardują nasze transporty. 35 km wędrówki nocą. Zaskoczyła nas burza. Piorun trafia w naszą kolumnę.”

Notatka dzień później: „O godzinie 16.00 na „niedzielny popołudniowy spacer” w rejon natarcia. Ach, jak chętnie szedłbym teraz ulicą Roesnergrund do Neue Strasse! Ale Charlottenbrunn daleko, a Rosja olbrzymia. Piękny spacer – liczył sobie 35 km.”

Im bliżej do Moskwy, tym bardziej dają się we znaki rosyjskie bombowce i artyleria. Rosjanie mają przewagę w powietrzu. Przemarsze wojsk niemieckich są możliwe tylko pod osłoną nocy. Niemcy ponoszą coraz większe straty. Giną bliscy Petersa. On sam cudem wychodzi z opałów.

Notatka z 1 - 4  września: „Dwa lata wojny. Zaczęło się na Wschodzie i znowu o ten Wschód się bijemy. 48 godzin bez odrobiny strawy. Do tego brud, chłód i deszcz. Wytrwamy! Musimy wytrwać! Czekamy na kuchnię polową. W ciągu dnia nęka nas ogniem sowiecka artyleria.”

Kolejna notatka z 7 września:

Niedzielę spędzamy jak ludzie jaskiniowi. Pogoda ładna, ale z okopów prawie wychylać się nie można, bo rosyjska artyleria bez ustanku nęka nas ogniem. Dobrze, że lotnictwo czerwonych dało nam trochę spokoju.

10 września:
Już 10 dni tkwimy w tym błocie. I ani się umyć – nie ma wody, ani ogrzać – ognia palić nie wolno. Ale zaświtał płomień radości! Po raz pierwszy od trzech tygodni  -  poczta. Jak zgłodniałe wilki rzucamy się na gazety.

Gazety stały się substytutem nadziei na obiecany szybki triumf, zakończenie wojny i  powrót do domu. Ta nadzieja podtrzymywała na duchu, pozwalała znosić heroicznie trudy pieszych przemarszów kilometrami wertepów i wszystkie niedogodności frontowego życia. Ale czas upływał, a koniec wojny stawał się równie odległy jak na samym jej początku. Wtedy do świadomości Karla Petersa, podobnie jak i jego kolegów dociera przekonanie o złudności propagandy nazistowskiej i bezsensie tej wojny.

25 września:
W szpitalu polowym, po dwóch dniach wreszcie zaczynają mnie leczyć. Miałem zamiar się najeść tu za wszystkie czasy. Guzik z pętelką. Z powodu biegunki przepisali mi ścisłą głodówkę. Opieka w szpitalu jest bardzo kiepska. Jeden dyżurny sanitariusz musi robić wszystko.

Niemcy dotarły pod Moskwę, ale był to sukces o nader problematycznej wartości. Von Bockowi nie udało się osiągnąć celów strategicznych. Zawiodły rachuby na rozbicie wojsk sowieckich jak również na zdobycie Moskwy. Niemieckie straty w ludziach i sprzęcie przeszły najśmielsze oczekiwania. Mówi się o stracie ponad 450 000 żołnierzy oficerów i przeszło połowie sprzętu wojsk zmotoryzowanych i pancernych.

13 stycznia:
Przygotowujemy się do wielkiego odwrotu, to znaczy” poprawiania linii frontu”. Tak jak i wszystkie wsie w zasięgu 10 km. zamieniamy Suszkowo w morze płomieni. Romantyczny marsz nocny aż do Wołgi. Dookoła nas ogień, zupełnie jak za czasów starożytnych w dniu święta wiosny (Sonnenwende)…

Mimo że Niemcy posiadają talent organizacyjny przy odwrocie tracą głowę Wśród naszego oddziału panoszy się zły nastrój i obojętność. I znów Rosjanie uderzają na nas. Mamy straty w ludziach i sprzęcie. Życie  takich warunkach staje się piekłem. Oby już nigdy nie przeżywać odwrotu.

W kolejnych zapiskach owiniętego szmatami, wyziębionego i chorego Petersa pojawia się coraz wyraźniej nuta rozczarowania i zwątpienia. Już dawno umarła myśl o przygodzie wojennej. Kiedy nadeszła niewyobrażalna dla młodego Niemca rosyjska zima, a w dodatku brak odpowiedniej odzieży i możliwości ogrzania się w kilkudziesięciostopniowym mrozie, granice wytrzymałości psychologicznej i ideologicznej prysły jak bańka mydlana. Idea podboju świata i wyższości rasy niemieckiej zderzyła się drastycznie z codzienną udręką chorób, głodu, chłodu, brudu i beznadziei.

„Dziennik żołnierza” obejmuje także niezwykle interesujące notatki z roku 1942, aż do 23 października, w którym to czytamy: „nareszcie w wiedeńskim pociągu, który przez Gliwice – Wrocław dowiezie mnie do domu.” To było spełnienie najskrytszych marzeń – powrót do domu, ucieczka z frontu, zamknięcie tego rozdziału w życiu raz na zawsze.
Niestety, nie znamy dalszych losów Karla Petersa, czy wrócił do rodzinnego Charlottenbrunn, czy dane mu było przespacerować się Roesnergrund, zanim skończyła się wojna.

Autentyczny dziennik żołnierza Wehrmachtu z Bad Charlottenbrunn, nieomal dokument losów szeregowego radiotelegrafisty na wschodnim froncie dowodzi jednego – bezsensu wojny, jej tragicznych skutków dla zwykłego, prostego człowieka. Ci co jej doświadczyli wciąż krzyczą do nas ludzkim głosem: nie chcemy wojny, ona nie jest nikomu potrzebna, ona nic nie rozwiązuje, żadnych rachunków krzywd, żadnych problemów, nie mieści się też w żadnych normach moralnych. Dlaczego jest tak, że tego wołania wciąż nie słyszą ci, od których zależą losy pokoleń i w Europie i na świecie?











2 komentarze:

  1. Ciekawy dzisiejszy tekst.Ponadto interesujący dzienniczek niemieckiego żołnierza biorącego udział w walkach o Moskwę i Twój komentarz do dzienniczka. Z powyższego wynika jak głupie podejmują decyzje rządzący rozpoczynając działania wojenne.Dzisiejsza wojna jest o niebo grożniejsza niż ta którą przeżywał na froncie młody Niemiec,mogliśmy to obserwować na ekranach TV z Iraku i obecnie z Syrii. I Twój jakże słuszny apel"nie chcemy wojny".Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Bo wojna to sprawa biznesu i nie tak rządzącym, co producentom broni zależy na podjudzaniu do walki

    OdpowiedzUsuń