Od wczorajszego
popołudnia jestem pod wrażeniem tego co usłyszałem i zobaczyłem w głuszyckim CK
na spotkaniu z młodzieżą pod hasłem: podróż w czasie z polskim Jamesem Bondem,
czyli Janem Karskim, do „Tajnego Państwa”.
To niecodzienne, dla mnie wręcz zaskakujące pod względem formy i treści
wydarzenie kulturalne było jak się okazuje uderzeniem niezwykle celnym, myślę
że nie tylko we mnie, starszego wiekiem byłego nauczyciela historii, ale przede
wszystkim w młodych gimnazjalistów i uczniów klas starszych ze szkół
podstawowych. To była żywa lekcja historii, bo jej lektorami byli członkowie
grupy wokalno-instrumentalnej z Warszawy, którzy przygotowali urozmaicony
program słowno-muzyczny, wzbogacony fotografiami na telebimie, a działo się to
wszystko pod skrzydłami Prezes Fundacji Edukacyjnej Jana Karskiego, pani Ewy
Junczyk-Ziomeckiej.
Oczywiście bohaterem spektaklu był nie kto inny, tylko
nieżyjący już Jan Karski, nasz wybitnie zasłużony działacz polskiego państwa podziemnego,
człowiek któremu udało się otworzyć oczy Amerykanom na okrucieństwa związane z
eksterminacją ludności żydowskiej w okupowanej Polsce, gdy jako kurier polskiego
rządu na emigracji dotarł w czasie wojny do Waszyngtonu i przekazał namacalne
dowody zbrodni ludobójstwa, m. i. w obozach koncentracyjnych i warszawskim
getto. To właśnie Jan Karski został uhonorowany przez prezydenta Stanów
Zjednoczonych, Baracka Obamę, najwyższym cywilnym odznaczeniem USA.
Znalazłem się na tym
spotkaniu zaproszony przez bliskiego mi Łukasza Kazka, z którym mam zaszczyt współpracować
w wałbrzyskiej rozgłośni radia „złote przeboje”, a także przy różnych innych
okazjach.
To właśnie jego zasługą
jest realizacja cyklu spotkań z młodzieżą na ziemi wałbrzyskiej, na których możemy
poznać w sugestywnym spektaklu jednego z cichych naszych bohaterów narodowych,
stanowiących dla młodzieży wzór godny naśladowania.
Myślę, że do tego
spotkania jeszcze powrócę przy najbliższej okazji, bo wywołało ono wiele
refleksji. Jedną z nich jest uświadomienie
sobie jak mało wiemy, mimo tego że tyle się o tym mówi, czym była i jest wojna.
Tych co pamiętają wojnę pozostała już tylko garstka. Mamy oczywiście wiele
książek, wiele materiałów foto, wiele filmów, wiele audycji. Mamy też najbardziej
parszywy zwyczaj wykorzystywania tragicznych wydarzeń wojny do niecnych
politycznych celów.
Spektakl Fundacji
Edukacyjnej Jana Karskiego pokazał w sposób niezwykle sugestywny okrucieństwo
wojny, bestialstwo zbrodniarzy wojennych, odwagę i determinację osób, które ryzykując
życiem gotowi byli bronić honoru
ojczyzny.
Można o wojnie tak
lekko i z humorem wyśpiewywać, jak w znanej przedwojennej piosence – „jak to na
wojence ładnie…” Warto jednakże o wojnie wiedzieć znacznie więcej.
Zdecydowałem się dziś
przypomnieć moim zdaniem bardzo interesującą i pouczającą historyjkę, której
materialnym, niezniszczalnym dowodem okazał się dzienniczek niemieckiego
żołnierza z Jedliny-Zdroju. Myślę, że z
tej historii możemy się dowiedzieć coś więcej o wojnie, niż z podręczników
historii.
Na
wiosnę 1946 roku wśród stosów hitlerowskiej makulatury, wyrzuconej na
dziedziniec jednego z domów w Jedlinie-Zdroju, autorzy pasjonującej książki
„Fanfary i werble. Kulisy II wojny światowej”, Irena Bednarek i Stanisław
Sokołowski, znaleźli dwa zwykłe, oprawione w płótno notesy. Z niemałym trudem
udało się po dłuższym czasie odtworzyć frontowe zapiski żołnierza Wehrmachtu,
które jak zaznaczają autorzy książki, stanowią cenne, bo autentyczne
uzupełnienie znanych pamiętników niemieckich sztabowców i polityków, generała,
szefa Sztabu Generalnego wojsk lądowych, Franza Haldera, a także adiutanta Adolfa Hitlera, Nicolasa von Bocka
lub włoskiego Ministra Spraw Zagranicznych w rządzie Benito Mussoliniego,
Galleazzo Ciano.
Kim był
właściciel notesów? Można się tylko domyślić, że pochodził z Bad
Charlottenbrunn, (Jedlina-Zdrój), nazywał się Karl Peters, liczył sobie 20 lat,
gdy wyruszył na front, był w miarę wykształconym, inteligentnym człowiekiem, a
notatki sporządzał przez cały czas kampanii wojennej Niemiec na ZSRR niezwykle
skrupulatnie i z dużym zacięciem literackim. Autorzy książki nazwali te zapiski
„Dziennikiem żołnierza”. Piszą o nim, że ten chłopak, jak tysiące mu podobnych
młodych Niemców, wierzył ślepo w Hitlera i narodowy socjalizm, nauki Goebbelsa
przyjmował za dogmat, do szpiku kości był przesycony zatrutą ideologią
faszyzmu. Na wojnę wybrał się jak na spacer, traktował ją jak niezwykłą
przygodę, z góry usposobiony negatywnie do wszystkiego, co może go spotkać na
Wschodzie. Teoria „nadludzi” i „rasy niewolników” na dobre zaszumiała mu w
głowie.
„Sami wymierzyliśmy sprawiedliwość – pisze ze
spokojem ducha o mordzie popełnionym na ludności cywilnej. „Kilku politrukowych
komisarzy rozstrzelaliśmy na miejscu” – stwierdza w innym miejscu. „W odwet za
dwóch niemieckich wartowników zastrzelono trzystu Żydów”– wspomina mimochodem i
zaraz potem przechodzi do opisu krajobrazów, jedzenia, warunków koszarowych.
Z czasem
niejednemu spośród tych młodych ludzi – jednym szybciej, drugim wolniej –
zaczęły spadać łuski z oczu. Sielanka rychło przemieniła się w piekło.
Maszerująca na Moskwę 9 armia pod dowództwem feldmarszałka von Bocka, w
składzie której znalazł się nasz „bohater”, dostała solidne cięgi, zanim
zdołała dobrnąć na przedpola stolicy ZSRR. Coraz mocniej dają się we znaki
trudy codziennej marszruty, dziesiątki, setki kilometrów pieszo. Wertepy,
tumany kurzu, lasy i bagna, fatalne odżywianie, brak snu. A ponadto zacięty opór
Rosjan, spalone miasta i wsie. Coś ze znanej w historii kampanii napoleońskiej
na Moskwę. Historia lubi się powtarzać.
Notatka
naszego żołnierza - radiotelegrafisty z 25 czerwca 1941 roku:
„Idziemy
dalej – następne 50 km,
do Reiss (Cimochy – Prusy Wschodnie), gdzie zmienia się kierunek marszu. 12 kilometrów z
powrotem. Koło Finsterwalde (Stare Cimochy) przekraczamy granicę rozpaczliwej
Rosji (dawnej Polski). Aż do Augustowa raz po raz natrafiamy na świeże groby
niemieckich bohaterów. O godz. 9.00 na miejscu postoju. Dopiero o 10.30 można
było się położyć spać. W ciągu ostatnich trzech dni spałem tylko 6 godzin. 72:6
– co za idiotyczny stosunek! Gonią tych piechurów, ależ gonią, za to podczas
odpoczynku „pozwalają” obierać ziemniaki. Kucharz jak zwykle, udaje ważniaka.
No, ale dzięki Bogu o 16.45 wyruszamy dalej. Trzeba przecież „wykorzystać”
upał.
Notatka
z 1 lipca 1941, po przekroczeniu Niemna:
„Pamiętny
1 lipca! Ciekaw jestem, kto potrafiłby powtórzyć ten wyczyn. O godz. 3.00
wymarsz ze sprzętem (40
funtów na plecach). 30 km przez lasy, błota i
bagna. Co chwila grzęzną pojazdy. Komary tną niemiłosiernie. Przeczesujemy lasy
w poszukiwaniu Rosjan. Niewielu jeńców. Po 18.00 nareszcie coś do jedzenia. Na
przykrywce od garnka polowego – fasola. Nic więcej. Po 20 godzinach głodowego
marszu docieramy do D… Na domiar złego leje jak z cebra.”
10 lipca
oddział Karla Petersa wkroczył do Wilna. „Tu już większa kultura – stwierdza
autor notatek. Widać to po budowie domów (dachy kryte dachówką) i po uprawie
pól. Teraz rozumiem dlaczego Litwa zawsze domagała się obszaru
wileńskiego.” W Wilnie nasz „bohater”
spędził kilka dni, które pozwoliły na moment zapomnieć o trudach ekspedycji.
Smaczne obiady, zwiedzanie miasta, wieczory w restauracjach, dobra muzyka,
piwo, rozrywka. Ale to wszystko przeminęło, gdy tylko nastąpił dalszy wymarsz w
głąb Rosji.
W
notatce z 29 lipca czytamy: „Po raz pierwszy odkrywamy pchły i wszy. Rozmnażają
się szybko i dają nam odczuć na własnej skórze, jak wyglądają rozkosze w Rosji.
W D. po raz pierwszy zajadam się smażonymi kartoflami i to przyrządzonymi
własnoręcznie.”
Notatka
z 16 sierpnia: „Samoloty Czerwonych panują w powietrzu. Bombardują nasze
transporty. 35 km
wędrówki nocą. Zaskoczyła nas burza. Piorun trafia w naszą kolumnę.”
Notatka
dzień później: „O godzinie 16.00 na „niedzielny popołudniowy spacer” w rejon
natarcia. Ach, jak chętnie szedłbym teraz ulicą Roesnergrund do Neue Strasse!
Ale Charlottenbrunn daleko, a Rosja olbrzymia. Piękny spacer – liczył sobie 35 km.”
Im
bliżej do Moskwy, tym bardziej dają się we znaki rosyjskie bombowce i
artyleria. Rosjanie mają przewagę w powietrzu. Przemarsze wojsk niemieckich są
możliwe tylko pod osłoną nocy. Niemcy ponoszą coraz większe straty. Giną bliscy
Petersa. On sam cudem wychodzi z opałów.
Notatka
z 1 - 4 września: „Dwa lata wojny.
Zaczęło się na Wschodzie i znowu o ten Wschód się bijemy. 48 godzin bez
odrobiny strawy. Do tego brud, chłód i deszcz. Wytrwamy! Musimy wytrwać!
Czekamy na kuchnię polową. W ciągu dnia nęka nas ogniem sowiecka artyleria.”
Kolejna
notatka z 7 września:
Niedzielę
spędzamy jak ludzie jaskiniowi. Pogoda ładna, ale z okopów prawie wychylać się
nie można, bo rosyjska artyleria bez ustanku nęka nas ogniem. Dobrze, że
lotnictwo czerwonych dało nam trochę spokoju.
10
września:
Już 10
dni tkwimy w tym błocie. I ani się umyć – nie ma wody, ani ogrzać – ognia palić
nie wolno. Ale zaświtał płomień radości! Po raz pierwszy od trzech tygodni -
poczta. Jak zgłodniałe wilki rzucamy się na gazety.
Gazety
stały się substytutem nadziei na obiecany szybki triumf, zakończenie wojny
i powrót do domu. Ta nadzieja
podtrzymywała na duchu, pozwalała znosić heroicznie trudy pieszych przemarszów
kilometrami wertepów i wszystkie niedogodności frontowego życia. Ale czas
upływał, a koniec wojny stawał się równie odległy jak na samym jej początku.
Wtedy do świadomości Karla Petersa, podobnie jak i jego kolegów dociera
przekonanie o złudności propagandy nazistowskiej i bezsensie tej wojny.
25
września:
W
szpitalu polowym, po dwóch dniach wreszcie zaczynają mnie leczyć. Miałem zamiar
się najeść tu za wszystkie czasy. Guzik z pętelką. Z powodu biegunki przepisali
mi ścisłą głodówkę. Opieka w szpitalu jest bardzo kiepska. Jeden dyżurny
sanitariusz musi robić wszystko.
Niemcy
dotarły pod Moskwę, ale był to sukces o nader problematycznej wartości. Von
Bockowi nie udało się osiągnąć celów strategicznych. Zawiodły rachuby na
rozbicie wojsk sowieckich jak również na zdobycie Moskwy. Niemieckie straty w
ludziach i sprzęcie przeszły najśmielsze oczekiwania. Mówi się o stracie ponad 450 000
żołnierzy oficerów i przeszło połowie sprzętu wojsk zmotoryzowanych i
pancernych.
13
stycznia:
Przygotowujemy
się do wielkiego odwrotu, to znaczy” poprawiania linii frontu”. Tak jak i
wszystkie wsie w zasięgu 10 km.
zamieniamy Suszkowo w morze płomieni. Romantyczny marsz nocny aż do Wołgi.
Dookoła nas ogień, zupełnie jak za czasów starożytnych w dniu święta wiosny
(Sonnenwende)…
Mimo że
Niemcy posiadają talent organizacyjny przy odwrocie tracą głowę Wśród naszego
oddziału panoszy się zły nastrój i obojętność. I znów Rosjanie uderzają na nas.
Mamy straty w ludziach i sprzęcie. Życie
takich warunkach staje się piekłem. Oby już nigdy nie przeżywać odwrotu.
W
kolejnych zapiskach owiniętego szmatami, wyziębionego i chorego Petersa pojawia
się coraz wyraźniej nuta rozczarowania i zwątpienia. Już dawno umarła myśl o
przygodzie wojennej. Kiedy nadeszła niewyobrażalna dla młodego Niemca rosyjska
zima, a w dodatku brak odpowiedniej odzieży i możliwości ogrzania się w
kilkudziesięciostopniowym mrozie, granice wytrzymałości psychologicznej i
ideologicznej prysły jak bańka mydlana. Idea podboju świata i wyższości rasy
niemieckiej zderzyła się drastycznie z codzienną udręką chorób, głodu, chłodu,
brudu i beznadziei.
„Dziennik
żołnierza” obejmuje także niezwykle interesujące notatki z roku 1942, aż do 23
października, w którym to czytamy: „nareszcie w wiedeńskim pociągu, który przez
Gliwice – Wrocław dowiezie mnie do domu.” To było spełnienie najskrytszych
marzeń – powrót do domu, ucieczka z frontu, zamknięcie tego rozdziału w życiu
raz na zawsze.
Niestety,
nie znamy dalszych losów Karla Petersa, czy wrócił do rodzinnego
Charlottenbrunn, czy dane mu było przespacerować się Roesnergrund, zanim
skończyła się wojna.
Autentyczny dziennik
żołnierza Wehrmachtu z Bad Charlottenbrunn, nieomal dokument losów szeregowego
radiotelegrafisty na wschodnim froncie dowodzi jednego – bezsensu wojny, jej
tragicznych skutków dla zwykłego, prostego człowieka. Ci co jej doświadczyli
wciąż krzyczą do nas ludzkim głosem: nie chcemy wojny, ona nie jest nikomu
potrzebna, ona nic nie rozwiązuje, żadnych rachunków krzywd, żadnych problemów,
nie mieści się też w żadnych normach moralnych. Dlaczego jest tak, że tego
wołania wciąż nie słyszą ci, od których zależą losy pokoleń i w Europie i na
świecie?
Ciekawy dzisiejszy tekst.Ponadto interesujący dzienniczek niemieckiego żołnierza biorącego udział w walkach o Moskwę i Twój komentarz do dzienniczka. Z powyższego wynika jak głupie podejmują decyzje rządzący rozpoczynając działania wojenne.Dzisiejsza wojna jest o niebo grożniejsza niż ta którą przeżywał na froncie młody Niemiec,mogliśmy to obserwować na ekranach TV z Iraku i obecnie z Syrii. I Twój jakże słuszny apel"nie chcemy wojny".Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńBo wojna to sprawa biznesu i nie tak rządzącym, co producentom broni zależy na podjudzaniu do walki
OdpowiedzUsuń