"Szlachetne zdrowie, nikt sie nie dowie
jako smakujesz, aż się zepsujesz..."
Jan Kochanowski, fraszka "Na zdrowie".\
To był
zazwyczaj banalny drobiazg, rzecz dotąd
normalna, powtarzające się co pewien czas od lat, po prostu zwykłe
przeziębienie. Zazwyczaj wystarczyło dwa, trzy dni zamknięcia się w ciepłym
pokoju, dobra herbata z cytryną, sokiem owocowym i miodem, no może jeszcze
jakiś syropek do płukania gardła. Człowiek trochę odsapnął od codziennych
nawyków rannego wstawania, picia kawki i śniadaniowego omleta i już po paru
dniach wracał do normalności.
Ale dobre
czasy lekkich zachorowań się skończyły. Lata robią swoje. Moje ostatnie
przeziębienia zamieniają się w gehennę, do cierpień fizycznych dochodzą też
psychiczne. Ogólne osłabienie utrudnia trzymanie się na nogach, nawet siedzenie
w fotelu, to wysiłek. Nagle okazuje się, że wszystko co dotąd funkcjonowało w
organizmie sprawnie teraz nagle się rozregulowało. Dni wloką się bez końca, a
każda noc, to osobny temat do rozważań nad fenomenem organizmu człowieka. Gdy
do tego dodam lekturę dołączonych do lekarstw ulotek, z których wynika
jednoznacznie, że użycie każdego z tych leków
może spowodować tyle ujemnych skutków, że lepiej nie brać ich do ręki,
to od razu robi mi się czarno przed oczami i proszę żonę o kolejną szklaneczkę
herbaty.
Dziś po
upływie dwóch tygodni czuję, że wracam do życia. Przeżyłem to co przeżyłem, a
kiedy już czuję lekkość nóg przy wchodzeniu po schodach i mogę posiedzieć
spokojnie przed okienkiem monitora, a strugi śluzu z gardła i nosa, i
chroniczny kaszel należą do przeszłości, to odnoszę wrażenie, że mam przed sobą
nowe życie.
Tak to
zwykle bywa, że przy takich okazjach, gdy czas wlecze się wolno, w oddaleniu od
radia, telewizji, internetu, można sięgnąć pamięcią do lat minionych. Nie wiem
czy to dobrze, czy źle, ale wspomnienia wydają się potrzebne. Z mojego archiwum
wygrzebałem fragmencik, który być może zainteresuje moich Czytelników.
Oczywiście
poprzedzam go wierszem niezawodnego Juliana Tuwima, by wywołać liryczny
nastrój:
„Kłaniaj się
górom córeczko, kłaniaj z wysoka,
z wysoka
nisko się kłaniaj Łodzi fabrycznej,
z owych tam
wierchów, czy regli, z Morskiego Oka,
Śląskim
górnikom się kłaniaj, z uśmiechem ślicznym!
Kłaniaj się
szczytom podniebnym, hardym i pięknym,
to swoje
„czuwaj” im krzyknij, harcerko mała!
A zawsze
kłaniaj się córko, ludziom maleńkim,
bo to są
ludzie ogromni, żebyś wiedziała.
Kłaniaj się
górom córeczko, kłaniaj się górom.
śniegom
słonecznie kipiącym, świtom tatrzańskim,
olśniewającym
lazurom, olśniewającym chmurom,
kłaniaj się
córko, wysokim dniom zakopiańskim”.
I ja tam
byłem za młodu, miód-wino piłem,
bajek
upiornych słuchałem, cymbałów grzmiących…
Tak, byłem
tam, gdzie zdawało się, świat się kończy, gdzie jedna jego strona jest
zamknięta potężnym masywem skalnym, za którym nie widać horyzontu. Ten widok
obserwowałem nieomal codziennie przez dobrych kilka miesięcy roku, bo
codziennie bez względu na pogodę obowiązywało
w sanatorium akademickim leżakowanie. Z wysoko położonego tarasu
rozciągał się majestatyczny widok na urozmaiconą ścianę Tatr. Co było
robić oprócz wdychania górskiego powietrza, które zdaniem lekarzy było lepsze
niż tabletki PAS na gruźlicę płuc, trzeba było wpatrywać się w strzelisty
grzbiet Giewontu i z zazdrością myśleć o tych zdrowych turystach, którzy mogą
bez przeszkód wspinać się krętymi ścieżkami pod górę, a może już w tej chwili
dosięgli szczytu i spod żelaznej konstrukcji krzyża patrzą w naszą stronę. Bo
studencki gmach sanatoryjny i znajdujący się tuż obok gmach nauczycielski,
położone na przeciwległym wzniesieniu, zwanym Ciągłówką, rzucały się w oczy
bacznym obserwatorom z górskich wierzchołków Tatr. W środku pomiędzy pasmami
górskimi kipiała bujnym życiem miejskim tatrzańska stolica.
Znalazłem
się w niej zamiast w krakowskiej Jagiellonce, gdzie zamierzałem studiować
polonistykę. Do przyjęcia na studia konieczne było świadectwo lekarskie.
Okazało się, że z moimi płucami nie jest dobrze. Wkrótce po tym badaniu
jeszcze w trakcie trwania egzaminów maturalnych w liceum pedagogicznym w
Limanowej, otrzymałem skierowanie do sanatorium.
Było
to dość paradoksalne zdarzenie. Możliwość darmowego kwaterunku przez dłuższy
czas w pięknym Zakopanem, to swego rodzaju szczęśliwy los na loterii. Niestety
był on okupiony chorobą i koniecznością długotrwałego leczenia się. Gruźlica
płuc ma to do siebie, że nie boli. Przez wszystkie lata w liceum prowadziłem
dość intensywne życie sportowe. Niestety, żywienie internatowe w tych czasach
było bardzo liche. Być może to był główny powód zachorowania W sanatorium
miałem warunki o niebo lepsze, ale w moim przypadku ani lepsze posiłki, ani
oddychanie górskim powietrzem i zażywanie leków non stop przez kilka miesięcy
nie poskutkowały. Musiałem zmienić „lokal”. W ten oto sposób znalazłem się w
klinice „Odrodzenie” pod Gubałówką, gdzie przeszedłem zabieg operacyjny (tzw.
resekcję płuc), skąd powróciłem jeszcze na jakiś czas do „Akademika”, by w sumie
po upływie pełnego roku pożegnać się z Tatrami.
Dziś mogę
powiedzieć z całą pewnością, że nie był to rok stracony. Operacja przywróciła
mnie do normalnego życia i do dziś nie odczuwam jej ujemnych skutków, a rok
spędzony w środowisku studenckim, w niezłych warunkach sanatoryjnych, gdzie
mogłem się rozwijać intelektualnie (byłem bibliotekarzem, opiekunem sali
widowiskowej, aktorem w studenckim kabarecie), a także poznać bliżej Zakopane i
dolne partie gór, bo mieliśmy organizowane wycieczki. To wszystko odcisnęło
niewątpliwie piętno na mojej dalszej drodze życia.
Biblioteka
sanatoryjna okazała się dodatkową „szkołą
życia”. Miałem komfort dostępu do wielu książek, a ich czytanie służyło
rozwojowi intelektualnemu. Robiłem z nich notatki, które zachowały się do
dzisiaj w omszałym kajeciku, cudem ocalałym, choć ołówkowe zapisy są nieco
przyblakłe. Nic dziwnego, liczą sobie dobre pół wieku. Mogę więc podzielić się
z Czytelnikami mojego blogu pisanymi na gorąco recenzjami z przeczytanych
książek z cichą nadzieją, że uda mi się zachęcić do wzbogacenia nimi
domowej biblioteki. Ale to przy następnej okazji.
Natomiast w
tej chwili nasuwa mi się stara jak świat, ale wciąż aktualna i mądra refleksja –
nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przykład z czasów mołdości na to wskazuje, a aktualne doświadczenie dowodzi tego samego. Może właśnie trzeba, przeżyć
wstrząs, by dopiero wtedy wyciągnąć rozsądne wnioski. Jednym z nich jest to,
jak bardzo trzeba sobie cenić zdrowie.
Fot. Zbigniew Dawidowicz
Hmm...liryczny nastrój faktycznie przypłynął...słowo za słowem... podobne wspomnienia...
OdpowiedzUsuńJa też nie cierpię, gdy choroba rozkłada na dobre...ale cóż, już nawet nie marudzę i nie narzekam... czekam...
Serdeczności przesyłam:)
Dziękuję za wyrazy współczucia, one podnoszą na duchu. Ze mną już lepiej, ale chcę ostrzec wszystkich - trzeba uważać na siebie po to by uniknąć leczenia. Serdecznie pozdrawaim !
OdpowiedzUsuń