Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

niedziela, 15 października 2017

Kłaniam się górom



Zdarza się, że od czasu do czasu zaczynam żyć wspomnieniami. Kiedyś zdarzało mi się to częściej i wspomnienia były świeższe. Z upływem lat jest coraz to gorzej. Pamięć zawodzi. Teraz dla wspomnień potrzebne są impulsy. No i jeszcze druga rzecz – czas na oderwanie się od problemów dnia powszedniego. Nie wiem czy to dobrze, czy źle, ale wspomnienia wydają się potrzebne. Dostrzegłem to niedawno, gdy znalazłem się po wielu latach w Warszawie. Stojąc przy Pałacu Prezydenckim na Krakowskim Przedmieściu przypomniałem sobie emocje jakie mi towarzyszyły dokładnie 20 lat temu, gdy jako burmistrz miałem zaszczyt odebrać z rąk Jolanty Kwaśniewskiej drugą nagrodę w kraju, w konkursie ogłoszonym przez Kancelarię Prezydenta za wzorowo zorganizowaną w mieście i gminie Głuszyca akcję dożywiania dzieci. To wspomnienie jest ciągle żywe. Podobnie jak nieco wcześniejszy mój udział w Kongresie Unii Pracy w Warszawie, któremu przewodniczył prof. Ryszard Bugaj. Ale to są wspomnienia nie tak odległe.

 Z mojego archiwum wygrzebałem zdarzenie znacznie starsze, które być może okaże się bardziej interesujące dla  moich Czytelników.

Oczywiście poprzedzam je wierszem niezawodnego Juliana Tuwima, by wywołać liryczny nastrój:

„Kłaniaj się górom córeczko, kłaniaj z wysoka,
z wysoka nisko się kłaniaj Łodzi fabrycznej,
z owych tam wierchów, czy regli, z Morskiego Oka,
Śląskim górnikom się kłaniaj, z uśmiechem ślicznym!

Kłaniaj się szczytom podniebnym, hardym i pięknym,
to swoje „czuwaj” im krzyknij, harcerko mała!
A zawsze kłaniaj się córko, ludziom maleńkim,
bo to są ludzie ogromni, żebyś wiedziała.

Kłaniaj się górom córeczko, kłaniaj się górom.
śniegom słonecznie kipiącym, świtom tatrzańskim,
olśniewającym lazurom, olśniewającym chmurom,
kłaniaj się córko, wysokim dniom zakopiańskim”.

A od siebie dodaję wierszem :

Ja tam byłem za młodu, miód i wino piłem,
gawęd chętnie słuchałem, cymbałów dzwoniących,  
co w pamięci zostało, co się utrwaliło,
to jest pokarn dla ducha, eliksir kojący !

Tak, byłem tam, gdzie zdawało się, świat się kończy, gdzie jedna jego strona jest zamknięta potężnym masywem skalnym, za którym nie widać horyzontu. Ten widok obserwowałem nieomal codziennie przez dobrych kilka miesięcy roku, bo codziennie bez względu na pogodę obowiązywało w sanatorium akademickim leżakowanie. Z wysoko położonego tarasu  rozciągał się majestatyczny widok na urozmaiconą ścianę Tatr. Co było robić oprócz wdychania górskiego powietrza, które zdaniem lekarzy było lepsze niż tabletki PAS na gruźlicę płuc, trzeba było wpatrywać się w strzelisty grzbiet Giewontu i z zazdrością myśleć o tych zdrowych turystach, którzy mogą bez przeszkód wspinać się krętymi ścieżkami pod górę, a może już w tej chwili dosięgli szczytu i spod żelaznej konstrukcji krzyża patrzą w naszą stronę. Bo studencki gmach sanatoryjny i znajdujący się tuż obok gmach nauczycielski, położone na przeciwległym wzniesieniu, zwanym Ciągłówką, rzucały się w oczy bacznym obserwatorom z górskich wierzchołków Tatr. W środku pomiędzy pasmami górskimi kipiała bujnym życiem miejskim tatrzańska stolica.

Znalazłem się w niej zamiast w krakowskiej Jagiellonce, gdzie zamierzałem studiować polonistykę. Do przyjęcia na studia konieczne było świadectwo lekarskie. Okazało się, że  z moimi płucami nie jest dobrze. Wkrótce po tym badaniu jeszcze w trakcie trwania egzaminów maturalnych w liceum pedagogicznym w  Limanowej, otrzymałem skierowanie do sanatorium.

 Było to dość paradoksalne zdarzenie. Możliwość darmowego kwaterunku przez dłuższy czas w pięknym Zakopanem, to swego rodzaju szczęśliwy los na loterii. Niestety był on okupiony chorobą i koniecznością długotrwałego leczenia się. Gruźlica płuc ma to do siebie, że nie boli. Przez wszystkie lata w liceum prowadziłem dość intensywne życie sportowe. Niestety, żywienie internatowe w tych czasach było bardzo liche. Być może to był główny powód zachorowania W sanatorium miałem warunki o niebo lepsze, ale w moim przypadku ani lepsze posiłki, ani oddychanie górskim powietrzem i zażywanie leków non stop przez kilka miesięcy nie poskutkowały. Musiałem zmienić „lokal”. W ten oto sposób znalazłem się w klinice „Odrodzenie” pod Gubałówką, gdzie przeszedłem zabieg operacyjny (tzw. resekcję płuc), skąd powróciłem jeszcze na jakiś czas do „Akademika”, by  po upływie pełnego roku pożegnać się z Tatrami.

Dziś mogę powiedzieć z całą pewnością, że nie był to rok stracony. Operacja przywróciła mnie do normalnego życia i do dziś nie odczuwam jej ujemnych skutków, a rok spędzony w środowisku studenckim, w niezłych warunkach sanatoryjnych, gdzie mogłem się rozwijać intelektualnie (byłem bibliotekarzem, opiekunem sali widowiskowej, aktorem w studenckim kabarecie), a także poznać bliżej Zakopane i dolne partie gór, bo mieliśmy organizowane wycieczki. To wszystko odcisnęło niewątpliwie piętno na mojej dalszej drodze życia.

Biblioteka sanatoryjna okazała się dodatkową „szkołą życia”. Miałem komfort dostępu do wielu książek, a ich czytanie służyło rozwojowi intelektualnemu. Robiłem z nich notatki, które zachowały się do dzisiaj w omszałym kajeciku, cudem ocalałym, choć ołówkowe zapisy są nieco przyblakłe. Nic dziwnego, liczą sobie ponad pół wieku. Mogę więc podzielić się z Czytelnikami mojego blogu pisanymi na gorąco recenzjami z przeczytanych książek z cichą nadzieją, że uda mi się zachęcić do wzbogacenia nimi swojej domowej biblioteki.

Oto najkrótsze resume mojej „szkoły życia”:

Francoise Sagan, „Witaj smutku”  -  poznałem wreszcie klasyczny wzór egzystencjalizmu w literaturze. Rzeczywiście jest w książce coś  przejmującego w obrazie pokazanego środowiska. Interesująca fabuła, świetny styl, tylko że zwyrodniały, zblazowany świat. Czy to realne?

Gilbert Keith Chesterton, „Człowiek, który był Czwartkiem” – niewiele zrozumiałem. To powieść fantastyczna, abstrakcyjna. Akcja toczy się w jakimś dziwnym świecie maniakalnym, pełna tajemniczości, grozy, choć charaktery postaci zbliżone do rzeczywistości. Zwróciłem uwagę na kunsztowne dialogi i wykwintny styl. To jest mistrzostwo świata. Czytałem tego autora „Latającą gospodę”. Nie potrafię zrozumieć jeszcze tego wszystkiego. Ale tkwi w tym jakaś nowość. Jestem pod wrażeniem niesamowitości obrazów i słyszę kapitalne dialogi.

Joseph Conrad, „Nostromo”. Znam Conrada z „Szaleństwa Almayera” i „Ocalenia”. Teraz poznałem go lepiej i to z tej najlepszej strony. To również klasyk. Urzekająca egzotyka. Świetna charakterystyka postaci. No i piękno języka i stylu. To twórczość dla intelektualistów. Chwilami odczuwam zaszczyt, że mogę czytać Conrada. Musze dotrzeć jeszcze do „Lorda Jima”, mówią że ta książka jest najlepsza.

Stefan Zweig, „24 godziny z życia kobiety i inne opowiadania” . Najbardziej utkwiło mi w pamięci opowiadanie o pojedynku szachowym pomiędzy więźniem, który poznał na pamięć najważniejsze partie arcymistrzów szachowych, a niepokonanym dotąd aktualnym mistrzem świata. Rywalizacja trzymająca w napięciu. W ogóle wszystkie opowiadania zaskakują niezwykłością akcji i doborem bohaterów  z pogranicza patologii.

Richard Powell, „Kariera w Filadelfii”- książka, która powaliła mnie z nóg. Ważna pozycja w cyklu powieści amerykańskich malujących obraz życia w społeczeństwie kapitalistycznym. Perypetie życiowe kilku pokoleń, których celem jest zrobienie kariery z odrzuceniem wszelkich norm moralnych, uczuć rodzinnych, konwenansów. Lubię powieści o burzliwym życiu ludzi wyjątkowych, ich walce i  ostatecznym osiągnięciu celu, zwłaszcza gdy to się odbywa w dużym amerykańskim mieście, w świecie tak fascynującym, dalekim od naszej szarej rzeczywistości.

Margarett Mitchell, „Przeminęło z wiatrem” – wszystko może przeminąć, ale nie pamięć o małej ślicznotce, Skarlet O’hara, jej perypetii miłosnych i naiwnej wierze w człowieka. Nie przeminie też groza strasznej wojny, obraz zniszczeń cierpień i śmierci. To nie może ulecieć z wiatrem. Tym którzy knują plany nowych wojen, kazałbym najpierw przeczytać tę książkę. To książka, która pozostaje na zawsze, nie przeminie z wiatrem.

Maxnece van der Meersch, „Ciała i dusze” – to wybitna, przejmująca książka o lekarzach i ich ciężkiej, odpowiedzialnej pracy. Wywarła na mnie ogromne wrażenie, także dlatego że czytam ja w bezpośredniej styczności ze światem medycznym (w sanatorium). Ja bym autora i książkę postawił na najwyższym piedestale książek, które koniecznie trzeba przeczytać.

Franz Kafka, „Proces”, „Listy do Mileny” – Kafka wywołał furorę w świecie literackim. Jest uważany za największego pisarza europejskiego w XIX wieku. Ten świat przytłacza czytelnika – tajemniczość, niepokój, smutek, koszmar, strach, to elementy towarzyszące życiu człowieka.. Każdy z nas jest zawieszony w życiu jak listek na gałęzi , nie musi nadejść listopad, aby z tej gałęzi sfrunąć. Jestem zachwycony stylem języka; zwięzłość, precyzja, kondensacja myśli, sama esencja. Co trzeba zrobić, aby tak pisać? A poza tym ten niepospolity klimat, w którym rozgrywają się losy człowieka. To trudne książki. „Listów” nie dałem rady przeczytać do końca.

Anna Seghers – „Siódmy krzyż” – książka okrzyczana, rozpropagowana z powodów ideologicznych. Spodziewałem się czegoś lepszego.

W moim spisie są jeszcze książki: Haldera Laxnesa „Dzwon Islandii”, Johna Steinbecka, „Na wschód od Edenu”, Paula Faulknera, „Absalomie Absalomie”, a także jeszcze wiele innych książek. Nie muszę chyba dodawać, że wywarły na mnie ogromne wrażenie. W ogóle było to moje pierwsze zetkniecie się z literaturą światową, zwłaszcza zupełnie mi nieznaną – amerykańską.

Ale najmocniej przeżyłem wówczas prawdziwy romans z książką francuskiego twórcy, Romain'a Rollanda, „Jan Krzysztof”. To książka biograficzna z życia wybitnego kompozytora Ludwiga von Beethovena. Stała się ona moim najcenniejszym skarbem. Nie potrafię opisać wrażeń , myśli i uczuć, jakie mi towarzyszyły przy czytaniu tej dwutomowej, obszernej powieści. W notatce o niej napisałem, że gdybym miał znaleźć się jak Robinson na samotnej wyspie, chciałbym aby zamiast Biblii towarzyszyła mi ta książka. Dziś opowiadam się za Biblią, ale dziś jestem u końca swej wędrówki życiowej.


 Trochę się rozpędziłem jak na specyfikę blogu, w którym posty winny być krótkie, syntetyczne. Ale inaczej nie potrafię dojść do sedna sprawy. Chcę na moim przykładzie zachęcić, zwłaszcza młodzież, do czytania książek. Nie ma w tym nic nowego, ale mimo wszystko. W obecnym wirtualnym świecie może wydawać się to anachroniczne. A jednak… Jestem co do tego przekonany, że nie ma lepszej „szkoły życia”. W mojej osobistej sytuacji miałem ten komfort, że miałem czas i dostęp do biblioteki, w której mogłem grzebać w książkach do woli. A ponadto działo się to w nadzwyczajnym otoczeniu górskiej przyrody i krajobrazów i dlatego wraz z Tuwimem  -  „Kłaniam się górom!

Fot. Zbigniew Dawidowicz

2 komentarze:

  1. Ja też "Kłaniam się górom"...
    Tak się składa, że mam koleżankę, która też kiedyś była na Ciągłówce przez rok. Zaraz po maturze a jeszcze przed studiowaniem.
    Do dzisiaj opowiada z jaką niesamowitą tęsknotą patrzyła z okna na łańcuch Tatr. Potem zaczęłyśmy razem chodzić po Tatrach.
    Stan - każdy Twój tekst to dla mnie uczta intelektualna.
    Dziękuję Ci za nie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję Stokrotko za komentarz i za dobre słowo o moim pisaniu. Sama wiesz po sobie, że to dodaje skrzydeł. Pozdrawiam !

    OdpowiedzUsuń