Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

środa, 22 kwietnia 2015

Sami nie wiemy, co posiadamy



jest co podziwiać


„Kto po raz pierwszy z miejsca tego rzuci okiem wokoło, uczuje się aż nadto wynagrodzony za trud nużącej cokolwiek przechadzki... zatopi wzrok daleko aż do miasta Strzegom …
Piękności natury cisną się tam zewsząd do naszego oka. I pozazdrościć ludowi, który tam osiadł, który tak czynnie, tak pracowicie, z takim trudem, przemysłem i wytrwaniem, korzystając ze skarbów złożonych tam w ziemi i jej łonie, każdy załamek gruntu, każdą dolinkę, którą zamieszkuje, stara się użyźnić, ulepszyć i ozdobić”.

Spróbujmy odgadnąć, o jakim miejscu jest mowa w tym cytacie i kto to mógł napisać? Nie, nie zdziwię się wcale, jeśli odpowiedź na to pytanie okaże się zbyt trudna, zwłaszcza że jest to zdanie wyrwane z kontekstu, a jego autor jest osobą znaną tylko tym, którzy dość szczegółowo interesują się historią polskiej literatury czasów rozbiorowych.

Myślę jednak, że rozwiązanie tej zagadki okaże się nie tylko zaskakujące, ale i przyjemne, przynajmniej dla sympatyków naszej podwałbrzyskiej perły uzdrowisk  -  Szczawna-Zdroju.

W jubileuszowym 1966 roku z okazji 1000-lecia Polski na frontonie Zakładu Przyrodniczego w Szczawnie-Zdroju wmurowano tablicę upamiętniającą  zasłużonych dla kultury i nauki Polaków, którzy przebywali w tym uzdrowisku i korzystali z jego wód leczniczych. Wśród 32 osób znajduje się  nazwisko Józefa Korzeniowskiego.

Józef Korzeniowski, wywodził się z Galicji Wschodniej, urodzony w 1797 roku w Brodach, był absolwentem, a później pedagogiem i profesorem literatury polskiej w słynnym Liceum Krzemienieckim, wykładał filologię klasyczną na uniwersytecie w Kijowie, by następnie osiąść na  8 lat w Charkowie jako dyrektor gimnazjum. Będąc rdzennym Polonusem czuł się tam jak zesłaniec, osamotniony i  zagubiony, z dala od Polski. Z radością i nadzieją przeniósł się w 1846 roku do Warszawy, gdzie otrzymał posadę dyrektora gimnazjum, a następnie wizytatora szkół i reformatora warszawskiej Szkoły Głównej. Mógł się poświęcić z większą pasją i rzetelnością twórczości literackiej.

Do Bad Salzbrunn przybył w 1855 roku z powodu pogarszającego się stanu zdrowia i zamieszkał wraz z pięcioosobową rodziną w hotelu „Kometa” (późniejsze Sanatorium Kolejowe). Wprawdzie w księdze gości zapisany został jako radca, ale w rzeczywistości był na ziemiach polskich znanym działaczem oświatowym, zasłużonym dla warszawskiej Szkoły Głównej, a przede wszystkim literatem, autorem napisanych   w stylu balzakowskim powieści -  „Spekulant” i „Kollokacja”, a także nieprzeciętnego dramatu „Karpaccy górale”. Utwór ten napisany znacznie wcześniej, bo w 1840 roku, stał się symbolem hartu ducha i tężyzny fizycznej karpackich Hucułów oraz ich przywiązania do gór. To właśnie stąd pochodzi znana pieśń biesiadna, śpiewana do dziś przy różnych okazjach:

„Czerwony płaszcz, za pasem broń
i topór co błyszczy z dala,
wesoła myśl, swobodna dłoń,
to strój, to życie górala.

Tam szum Prutu, Czeremuszu,
Hucułom przygrywa
i wesołą kołomyjkę
do tańca przygrywa,

dla Hucuła nie ma życia
jak na połoninie,
gdy go losy w doły rzucą
wnet z tęsknoty zginie ...”

Dramat wystawiony po raz pierwszy we Lwowie w 1844 roku cieszył się dużym powodzeniem w teatrach polskich i tak jest do dziś. Wprawdzie sztukę „Karpaccy górale” oglądamy od dużego dzwonu, ale zawsze stanowi to doniosłe wydarzenie teatralne i przyciąga widzów.

Uważany za wybitnego kontynuatora powieści biedermeierowskiej oraz mistrza narracji, a także inicjatora balzakowskiej  powieści na gruncie polskim, szczególną sławę zyskał  jako twórca rodzimego dramatu romantycznego, uważany obok Aleksandra Fredry za najwybitniejszego komediopisarza epoki romantyzmu.

Pobyt Józefa Korzeniowskiego w podwałbrzyskim uzdrowisku stanowi niewątpliwie rzecz godną uwagi, zwłaszcza że  pozostawił w swej twórczości liczne ślady swych szczawieńskich doświadczeń. Wprawdzie narzekał na niezbyt komfortowe warunki i drożyznę, ale za to mógł zachwycać się do woli widokami krajobrazów i przyrody, które były w stanie zawrócić w głowie niejednemu wielbicielowi kresów wschodnich.

Podziwiał zwłaszcza Wzgórze Giedymina, miejsce spacerów i ciszy, ale przede wszystkim miejsce widokowe. Pisze o tym wszystkim w odrębnym opowiadaniu „Spotkanie w Salbrunn”, stanowiącym reasumpcję jego wrażeń i refleksji ze szczawieńskiej kuracji i jak się łatwo domyślić z tego właśnie opowiadania pochodzi cytat we wstępie mojego postu.

Zdaniem Korzeniewskiego „człowiek zwiedzający to miejsce i kontemplujący otaczające go piękno natury jest skłonny zwrócić się  myślą do Twórcy, który tak cudowną rozmaitością zakątek ten ubogacił”. I oto kwintesencja ideowa galicyjskiego pisarza, który jak to widać z króciutkiej notki biograficznej, miał okazję poznać trochę świata i zdobyć sporo doświadczeń. Niestety, lata ciężkiej harówki pedagogicznej na dalekiej Ukrainie, zwłaszcza w Charkowie, dały o sobie znać w pogarszającym się stanie zdrowia. Nie pomogła ożywcza woda z Salzbrunn, ani też z innych zdrojów na Huculszczyźnie. W kilka lat po kuracji szczawieńskiej Józef Korzeniewski zmarł w 1863 roku w Dreźnie, gdzie szukał schronienia po wybuchu na ziemiach polskich powstania styczniowego.

W przebogatej plejadzie gwiazd polskiej kultury i nauki, w otoczeniu chociażby takich znakomitości, jak Zygmunt Krasiński, Henryk Wieniawski, Tytus Chałubiński, Hipolit Cegielski,  Ludwik Niemojewski, księżna Izabela Czartoryska, galicyjski pisarz Józef Korzeniewski błyszczy  jak srebrzysty diament. Lista Polaków, którzy do cieszącego się coraz większą sławą Bad Salzbrunn, przybywali ławą, czyniąc z niego nieomal centrum polskości w tym regionie, jest zresztą znacznie większa niż na pamiątkowej tablicy. Obok nowoczesności leczniczej przyciągało ono bliskim położeniem i właśnie atrakcyjnością górskich krajobrazów.

Warto pamiętać o Józefie Korzeniowskim zwłaszcza teraz, gdy tak mocno odżyły wspomnienia z przeszłości Polski Piastów i Jagiellonów, a także z czasów naszej niewoli zaborczej, a następnie okupacji niemieckiej i sowieckiej. A to wszystko w kontekście tego, co się dzieje w sąsiedniej Ukrainie. Autor „Karpackich górali” jest symbolem łączności i jedności  narodowościowej Polaków dla których Polska nigdy nie zginęła ... i nie zginie !

5 komentarzy:

  1. Dziś Światowy Dzień Książki.
    Czy można powiedzieć,że dni są szare?Nie!Każdy Dzień ma swój majestat.A szare dni-tak się już utarło.Inaczej jest tylko w okresie bujnej młodości,świąt,kiedy to wszystko jest piękne,barwne i interesujące.Ale to szybko mija.Tylko"nazwy"owych szarych dni mogą nie być szare.
    Toteż trzeba wydobyć i ożywić zaklęty w nich dawny świat.Zacznijmy od nazw angielskich.
    Są one skamielinami mitologii pogańskiej i kultu planet.Kilka bóstw,które 1300 lat temu musiały abdykować na rzecz Boga,utrwaliły na wieki swoje groźne,teutońskie imiona w tych słowach używanych,słyszanych lub widzianych nieustannie,codziennie.A więc bóg wojny,Tiw,obrał
    sobie drugi dzień tygodnia,wtorek:Tuesday.Pan Walhalli,naczelne bóstwo pogańskiego panteonu,Wotan,Odyn umieścił się zaraz po Tiwie,skąd nazwa środy,Wednesday.
    Syn Odyna,Tor,władca błyskawic i piorunów,osiadł na czwartku:Thursday.Dodajmy,że imię jego
    związane jest ze słowem,oznaczającym piorun(thunder).Piąty dzień tygodnia trzej bogowie łaskawie ustąpili swej towarzyszce,pięknej Frig,żonie Odyna(Friday),oddzielając ją od boskiego
    małżonka 24 godzinami piorunów.Sobocie przypadł łaciński bóg siewu i ziarna,Saturn,i dlatego
    zwą ją Anglicy Saturday.Naczelny dzień"wee-end'u"poświęcony został w wieczystej jak gdyby,
    acz rzadko tu spełnionej modlitwie,prośbie-słońcu,"sun",nazywa się więc Sunday,choć,Bogiem a prawdą,powinni go byli Anglicy,przywędrowawszy z kontynentu na wyspę,oddać we wspólne
    władanie chmurom,deszczom lub mgle.Podobnie poniedziałek,dzień cieszący się w całym świecie
    najgorszą opinią,jako,że oznacza powrót do żmudnej pracy,nosi w pewnym stopniu wewnętrznie sprzeczne miano dnia Księżyca(Monday,od moon)-wiadomo,że srebrzysta planeta pojawia się na
    firmamencie dopiero pod wieczór,gdy dzień,ten słoneczny,już skonał.Ów angielski system nazwań
    jest niemal dokładnie taki sam,jak i w innych językach germańskich,np.niemieckim.
    Co ciekawe jednak,mimo rozdźwięku zewnętrznego,jest to w zasadzie ten sam system,który znamy z języków romańskich.
    Temu pogańskiemu majestatowi nazw zachodnio i północnoeuropejskich,my Polacy,wraz z innymi Słowianami,przeciwstawić możemy system nazw skromny.Ale dziw bierze,bo przecież dni są u nas chyba piękniejsze i wyższych
    hołdów warte.Owóż,po prostu,acz na brak imaginacji nie możemy się na ogół uskarżać,dni swe
    nazywamy przeważnie według kolejności w tygodniu,poczynając jednak nie od niedzieli,lecz od
    poniedziałku.Czwartek i piątek nie wymagają objaśnień.Wtorek wywodzi się od staropolskiego
    liczebnika porządkowego wtóry,tj."drugi".Jeszcze dziś mówimy czasem"po raz wtóry",zawsze zaś
    wtórujemy komuś w śpiewie albo powtarzamy,tj.robimy coś drugi raz.Dawniej wtóry był przedmiotem codziennego użytku,zanim nie zastąpił go i nie wyparł drugi.Środa jest u nas,
    podobnie jak u Niemców,środkiem tygodnia(niem.Mittwoch składa się z Mitte,"środek"i Woche
    "tydzień").Sobota,którą snadnie moglibyśmy nazwać szóstkiem,na wzór wtorku,czwartku i piątku,
    dostała się nam poprzez różne nacje od Hebrajczyków,gdzie była"dniem odpoczynku".
    Niedziela nie jest dziś bardzo zrozumiała.Początkowe nie,mówi nam,że czegoś tego dnia nie
    powinniśmy robić.Jak wiadomo,nie powinniśmy robić nic w ogóle,co unaocznia zawarty w niedzieli
    rdzeń słowa działać.Dziś działać szybuje w rejonach dość wysokich i dało nam,Boże się pożal,
    różnych działaczy,ale kiedyś było zwykłym prozaicznym czasownikiem oznaczającym"robienie",
    pracowanie.Nasza niedziela u Niemców i Anglików Słońcu poświęcona,a u Francuzów i innych
    łacinników Panu(Bogu),ma więc wydźwięk zabraniający,negatywny.Mówi nam"nie robić nic",
    tak jak gdyby w ogóle do roboty się nam paliło...
    Ale z tym nie przesadzajmy,bo to nie znaczy,że lud nasz albo dawni Polacy chętnie próżniactwu
    poświęcali całe tygodnie,ale niedzielę uznawano za najważniejszy dzień tygodnia,wart aby reprezentował całą siódemkę tygodnia.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miałem poczekać do "szóska" by podziękować za ten komentarz, zwłaszcza że Dzień Książki nie pozwoli i tak nikomu zaglądać do mojego blogu, gdy półki uginają się od książek, zwłaszcza tych najwartościowszych, bo nie ruszanych. Ale znalazłem chwilkę wolną w piątek, więc dziękuję za kolejny wyklad, wskazujący jak wiele łączy nas z innymi kulturami w całej Europie. I przestrzegam, że u nas "nie-dziela" zaczyna się już w wolną sobotę i nosi angielską nazwę - weekend. A więc - milego weekendu z książką !

      Usuń
  2. Fajnie że tu trafiłam :)
    Nie dość że to samo nazwisko to jeszcze urodziłam się w Głuszycy bo szpital w Kamiennej Górze był w remoncie :)
    Mieszkam w S-cu ale dzieciństwo spędziłam w Wierzchosławicach - to mój dom rodzinny.
    Moje miejsce na ziemi - zapach każdego drzewa :) Kocham Bolków a mój mąż oświadczył mi się na wieży zamku.
    Będę Cię podczytywać z sentymentem :)

    serdeczności i zapraszam do mnie :)

    http://wdrodzeposlowa.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  3. Zerknąłem Zoyko do Twojego blogu. To dla mnie niedościgniony, nieosiągalny absolut, nawet nie moge powiedzieć, że wyśniony, bo przekracza horuzonty moich snów.
    Piszesz cudowne wiersze i teksty prozą, ale nadal pełne poezji. Ja przy Tobie jestem marnym rzemieślnikiem słowa. A do tego ta artystyczna fotografika w Twoim blogu !

    Jest mi szczególnie miło, że Ktoś Taki trafił do mojego przedpotopowego warsztatu, może dlatego że ceni sobie skanseny.
    Ale wiem, to dzieło przypadku. W którymś poście pisalem nawet o tym jak wiele od niego zależy.

    Otóż znam Wierzchosławice, te pod Tarnowem, słynące z Witosa, ale jak pamietam - to piekna, bogata wieś. Można się nią zachwycać i być dumnym z takiego rodzinnego domu. Bywałem tam przed laty, odwiedzałem brata, który był wikarym.
    A Ty ujrzałaś światło dzienne w Głuszycy. Mamy więc coś wspólnego.

    Na pewno jeszcze nie raz "w drodze po słowa" zagoszczę w Twoim cudownym świecie i wiem, że znajdę inspirację .

    Pozdrawiam mile i serdecznie !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To Wierzchosławice na Dolnym Ślasku - niedaleko od Głuszycy :)
      Dziękuję za przemiłe słowa Stanisławie :)

      Usuń