![]() |
dwa kroki do centrum Głuszycy |
Do
przeszłości niemieckiej Głuszycy warto powracać po to, aby się z niej nauczyć
czegoś dobrego. Bogata kolekcja poniemieckich pocztówek i fotografii zgromadzona przez Grzegorza Czepila (można ją obejrzeć na głuszyckiej stronie internetowej, a
także w prowadzonej przez niego jadłodajni „Finezja”) pokazuje jak piękna to
była miejscowość – zadbana, czysta, kolorowa, pełna zieleni i kwiatów.
Wypielęgnowano atrakcyjne ścieżki spacerowe w górę nad stawami w centrum
miasta, ale także w dolnej części Głuszycy nad dzisiejszymi ogródkami
działkowymi, gdzie również wznoszą się kaskadowo do góry dziś już zarośnięte
stawy. Była też wytyczona trasa spacerowa na tzw. „Skałkę” (Kaiser Wilhelm Fels
- Cesarskie Skały) z punktem widokowym na miasto. Głuszycą można było się
zachwycić, bo było to młode, tętniące życiem, uprzemysłowione osiedle. Warto
się dokładniej przyjrzeć elewacjom budynków wzdłuż głównych ulic i wyobrazić je
sobie jako jasne, świeże, ukwiecone. Gdyby udało się je odnowić, wtedy dojrzelibyśmy
walory ich architektury, a zarazem harmonię kompozycji z ukształtowaniem terenu
i przyrodą. Drogi były pozamiatane, bo część obowiązków spadała na mieszkańców.
Być może skutkiem tego lepiej dbali o czystość i porządek w mieście, niż to ma
miejsce obecnie.
Przeglądając
wydawaną w Głuszycy gazetę lokalną „Wüstegiersdorfer Grenz-Bote” ze zdziwieniem
oglądamy dziesiątki różnego rodzaju reklam i ogłoszeń miejscowych restauracji,
zakładów usługowych, sklepów, kas zapomogowych. Są zaproszenia na koncerty,
wieczorki taneczne, spotkania, uroczystości. Dużo miejsca zajmuje promocja
turystyki górskiej na Wielką Sowę, Rogowiec, Waligórę, do schroniska
„Andrzejówka”. Piszę o gazecie wydawanej w latach 80-tych XIX wieku dla
Głuszycy, Jedliny-Zdroju i Walimia, a więc dla gmin, które właśnie nie tak dawno
zawarły międzygminne porozumienie o nazwie „Tajemniczy Trójkąt”. Już 130 lat
temu Niemcy dostrzegli, że te gminy wiąże bardzo mocno wspólne położenie u
podnóża masywu Włodarza i że działając razem stanowią niezwykle atrakcyjny pod
względem turystyczno-wypoczynkowym organizm.
Umowa
pomiędzy gminami „Trójkąta” została podpisana parę lat temu w odradzającym się
z dewastacji pałacu „Schloss Tannhausen” w Jedlince, byłym majątku rodów Seher
Thoss, von Pückler i Bőhm, a obecnie – firmy L&L braci Ledów z Jaworzna na
G. Śląsku. W 1744 r. pałac odwiedził król pruski Fryderyk II Wielki w czasie
wojen prusko-austriackich o Śląsk, a w latach 1942-1944 stał się on siedzibą sztabu
organizacji TODT, która kierowała budową podziemnych sztolni pod nazwą „Riese”
w Górach Sowich. Znamienita przeszłość pałacu (z wyłączeniem czasów wojny i
powojennych) jego położenie w punkcie centralnym dla trzech sąsiadujących ze
sobą gmin, Głuszycy, Jedliny-Zdroju i Walimia, wydają się dobrym znakiem powodzenia
tej inicjatywy, która dała o sobie znać wspólnie realizowanym kalendarzem
imprez kulturalnych i turystyczno-sportowych, a także przedsięwzięć
promocyjnych. Wprawdzie pod koniec minionej kadencji samorządowej było cicho o
„Trójkącie”, ale jest nadzieja, że idea ta znajdzie znów ożywcze promienie.
Czekamy na to, nie może być inaczej, nie możemy potwierdzać pomówień, że
Polaków cechuje słomiany zapał.
Od
byłych niemieckich gospodarzy tych ziem możemy nauczyć się wiele dobrego,
przede wszystkim porządku i dyscypliny, traktowania wszystkiego co publiczne w
mieście jako wspólne dobro, a zarazem traktowania dobra wspólnego jak własne.
Tak bardzo brakuje nam tego w czasach współczesnych.
Skąd się
biorą jakże częste akty wandalizmu w miejscach publicznych, nie mówiąc już o
nagminnym śmieceniu, niszczeniu, dewastacji wszystkiego co po drodze? Przecież to jest nasz wspólny dorobek, nasza
„ojcowizna” w naszej małej ojczyźnie.
Wiem, że bardzo patetycznie brzmią w tym momencie te słowa, ale nie umiem tego
powiedzieć inaczej. Może właśnie brakuje nam na co dzień tego rodzaju patosu,
może za mało się mówi wzniośle, tak jak w kościele na ambonie, o rzeczach
wydawałoby się zupełnie przyziemnych. Czy to, że wracając późną porą z kumplami
rozwalam stojący przy drodze znak drogowy, albo kosz na śmieci, to nic nie
znaczy, to jest zabawa, dowód mojej odwagi, niezależności? Albo podjeżdżam nocą
samochodem by wyrzucić z niego plastikowe wory pełne nagromadzonych nieczystości
tuż obok kontenerów na śmieci. Oczywiście w tych worach nie ma mowy o
jakiejkolwiek segregacji. Nie należy się też spodziewać, że wybrana przez gminę
firma wywożąca śmieci pochyli się nad tymi worami. Umowa z gminą przewiduje
sprzątanie tego, co jest w kubłach, a nie obok. Rosną więc składowiska
nieczystości i brudu w miejscu, które winno zachęcać i przekonywać, że warto
się podporządkować rygorom segregacji śmieci, bo to służy naszemu wspólnemu dobru.
I tak
oto z podniebnych wyżyn nauk historii spadliśmy w ponurą rzeczywistość naszego
powszedniego bytowania.
Wiem, że
to moje lamentowanie nie ma sensu. Przeczytają
je moi najwspanialsi Czytelnicy, którzy myślą tak samo jak ja. A może
jednak trzeba o tym mówić i pisać? To że myślimy tak samo, to za mało. Trzeba o
tym mówić, trzeba reagować, trzeba wychowywać. Czas robi swoje. Z czasem
zrozumiemy, że istnieje coś co nazywamy dobrem wspólnym i że wszyscy jak jeden mąż
musimy o nie dbać i chronić, bo to jest nasz wspólny dom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz