lato da się lubić
flora i fauna
Piszę
to wszystko w ostatnią niedzielę i poniedziałek lipca Anno Domini
2013. Wymieniam dokładnie tę datę, by ją dobrze zapamiętać, bo
wątpię, czy za rok, dwa lub trzy będziemy mieli powody do szukania
ratunku przed gorącem lipcowego lata. Tegoroczny wyjątek tylko
potwierdza regułę lipca jako miesiąca, w którym trudno się było
uchronić przed ulewnymi deszczami i powodziami. W tym roku mamy
suchy, upalny lipiec.
Czuję
się jak w piekle. Duszno, gorąco, nie ma czym oddychać. Rzecz
niebywała - na moim tarasie umarł ruch powietrza, ani grama
powiewu, absolutny bezruch i krystalicznie czysta, rozpromieniona,
olśniewająca elipsa słońca. Na zewnątrz domu żar z nieba,
wewnątrz sauna, ukrop, Sahara. Wspinam się na piętro do mojego
pokoju. Tam dopiero grzeje od rozpalonego słońcem dachu. Włączam
wentylator i czuję gorące powietrze, a z czoła po twarzy i karku
toczą się krople potu.
Tu
na górze
nie da się
wytrzymać. Moim ratunkiem
jest kabina z prysznicem
zimnej wody i relaks w piwnicy. Z przyjemnością rozsiadam się na
zabytkowej ławie.
Powoli
rozgrzana głowa wraca do
normalności. Zaczynam kontemplować. Wiem, że w tej chwili
najlepiej pomyśleć o zimie, tak często wyklinanej i
traktowanej jako zło, którego musimy doświadczać w naszym
położeniu geograficznym.
Już sama myśl o zimie
przynosi ulgę. Trudno
pojąć, kto
nazwał tę
strefę klimatyczną
umiarkowaną
i dlaczego. Właśnie
umiarkowania brakuje we wszystkich porach roku.
Niestety, lata
bywają coraz to
krótsze,
jeszcze dobrze się słońce
nie pokaże i już go zasłaniają
kłębiaste chmury. Dominuje
zima i rozdzielające ją pory roku - wiosna i jesień, które
znane są, ale
z kalendarza. Normalnie przeplatają się z zimą zacierając
zupełnie swoje czasookresy. Dominują
zachmurzenia,
opady deszczu, śniegu i
towarzyszący im nieodzownie
wiatr. W ostatnich latach
wiatr coraz bardziej
nieustanny i dokuczliwy. Mówią, że ten konglomerat pogodowy, to
skutek ocieplenia klimatu. W tym roku w lipcu jest tak gorąco, jak
nie było od wielu lat. Prognozy są równie pomyślne na sierpień.
W
tym upalnym
momencie wolę o tym nie myśleć. Odtwarzam więc w pamięci wciąż
żywe obrazki z minionej zimy.
Z łezką w oku wspominam
codzienne ranne krzątanie się przy kominku - wybieranie popiołu,
przecieranie szyby, układanie stosiku suchych drewienek, a w nim
zmiętej „Gazety Wyborczej” na rozpałkę. Ta gazeta spełnia
teraz w moim domu z powodzeniem rolę dawnej „Trybuny Ludu”. Jest
tylko pewna różnica. Sztandarowy organ KC PZPR kupowało się
codziennie w kiosku za grosze i był to papier służący wówczas do
wszystkiego, także do pakowania w sklepie spożywczym mięsa,
wędlin, ryb. GW kupuję zaś od święta, bo jest w niej program
telewizyjny i szpalty innych dodatków reklamowych, wystarcza z
powodzeniem do rozpałki na cały tydzień. Mam zresztą dodatkową
stertę numerów wakacyjnych, gromadzonych skrzętnie przez moją
super oszczędną żonę.
A ponadto GW wkładam do
pieca nie tak sobie zwyczajnie, ale z wyrzutami sumienia. By
złagodzić sytuację, przeglądam z uwagą co ważniejsze tytuły i
staram się zachować w pamięci najciekawsze wątki. Na koniec
czynię nad nią znak krzyża jak przy ostatnim pożegnaniu i
pocieszam się konstatacją, że przecież posłuży ona do
pożytecznego, choć zupełnie nieprzewidywalnego przez redakcję
celu.
Te moje poranne,
emocjonalne kontakty z prasą przestają funkcjonować z chwilą
przerwy w użytkowaniu kominka, a ma to miejsce najczęściej pod
koniec maja. Wiadomo, nadchodzi lato, czyli sezon ogórkowy. Gazety
stają się w tym czasie szczotkami newsów spod magla, a telewizja
pokazuje jak genialnym osiągnięciem elektroniki jest możliwość
powtórek programów uznanych za najpopularniejsze. Do obejrzenia są
więc te same seriale, co przez cały rok, te same filmy, a w TV 1 i
2 - programy misyjne, bo przecież ta telewizja pełni misję
(najczęściej powielając misję TV „Trwam” i radia „Maryja”).
Niestety, miałem
kontemplować o czymś dla ochłody, a tu gdzie nie spojrzeć –
wszędzie tematy gorące. Próbuję więc uciec od naszych mediów do
literatury klasycznej. Mam właśnie pod ręką jedno z arcydzieł
czeskiego pisarza Bohumiła Hrabala - „Pociągi pod specjalnym
nadzorem”. Rozsiadam się wygodnie w chłodnej aurze piwnicy
otwieram książkę i czytam z życia wzięte zapiski młodego
kolejarskiego elewa Miłosza Pipko:
„Co piątek natomiast
pani zawiadowczyni zabijała króliki; oto jak to robiła: wyciągała
królika z klatki, ściskała go nogami, a potem wbijała mu w szyję
tępy nóż i podrzynała gardło zwierzątku, które piszczało,
popiskiwało długo, po czym głosik jego słabł, pani zawiadowczyni
jednak spoglądała tak samo jak wówczas, kiedy szydełkowała ten
duży obrus. Mówiła, że kiedy się królik w ten sposób wykrwawi,
mięso jego jest znacznie smaczniejsze, bardziej kruche. Oczyma
wyobraźni widziałem już, jak będzie zarzynać owego gąsiora:
usiądzie sobie na nim jak na koniu, przyciśnie jego pomarańczowy
dziób do szyi, tak jakby zamykała kieszonkowy kozik, najpierw mu
starannie wyskubie pierze na ciemieniu, a potem krew jego będzie
ściekać do garnka, ptak będzie słabł, słabł coraz bardziej, aż
zupełnie obwiśnie, pani zawiadowczyni przechyli się, będzie
siedziała już tylko na swoich piętach.”
Poczułem, że słabnę,
ale już nie z powodu upalnego lata. Robi się niedobrze na myśl o
tym, do jakiego zwyrodnienia dopuszcza się człowiek. Nie godzę się
z tym, gdy w obronie uboju rytualnego stają ludzie prominentni. To
właśnie oni powinni w imię ratowania godności ludzkiej czynić
wszystko dla ochrony świata przyrody od zagłady, a zwierząt
hodowlanych od niepotrzebnych cierpień.
Zima nie zawsze zimą,
lato nie zawsze latem, a ludzie? Ludzie też nie są tacy sami,
zmienili się znacznie od czasów wspólnoty pierwotnej, ale na
gorsze. To co u Hrabala wyczyniała zawiadowczyni z pojedynczymi
jednostkami odchowanych przez siebie królików, dziś wykonuje się
hurtem. Dawniej dominowało chałupnictwo, dziś masowa hodowla i
zmechanizowany globalny ubój. Specjaliści z ministerstwa rolnictwa
i PSL-u mówią, to nie ważne jak się zabija, ważny jest portfel
producentów. Gdzie indziej ci sami wielcy politycy rozprawiają ze
swadą na temat humanitaryzmu polskiej wsi.
Jak widać wysoka
temperatura upalnego lipca odbiła się wyraźnie na temperaturze
mojego rozważania. Nie pomogło nawet to, że kontemplowałem w
piwnicy.
Fot. Marzeny Michalik