Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

wtorek, 30 lipca 2013

W upalne lato - dla ochłody

lato da się lubić

flora i fauna

Piszę to wszystko w ostatnią niedzielę i poniedziałek lipca Anno Domini 2013. Wymieniam dokładnie tę datę, by ją dobrze zapamiętać, bo wątpię, czy za rok, dwa lub trzy będziemy mieli powody do szukania ratunku przed gorącem lipcowego lata. Tegoroczny wyjątek tylko potwierdza regułę lipca jako miesiąca, w którym trudno się było uchronić przed ulewnymi deszczami i powodziami. W tym roku mamy suchy, upalny lipiec.
Czuję się jak w piekle. Duszno, gorąco, nie ma czym oddychać. Rzecz niebywała - na moim tarasie umarł ruch powietrza, ani grama powiewu, absolutny bezruch i krystalicznie czysta, rozpromieniona, olśniewająca elipsa słońca. Na zewnątrz domu żar z nieba, wewnątrz sauna, ukrop, Sahara. Wspinam się na piętro do mojego pokoju. Tam dopiero grzeje od rozpalonego słońcem dachu. Włączam wentylator i czuję gorące powietrze, a z czoła po twarzy i karku toczą się krople potu.
Tu na górze nie da się wytrzymać. Moim ratunkiem jest kabina z prysznicem zimnej wody i relaks w piwnicy. Z przyjemnością rozsiadam się na zabytkowej ławie. Powoli rozgrzana głowa wraca do normalności. Zaczynam kontemplować. Wiem, że w tej chwili najlepiej pomyśleć o zimie, tak często wyklinanej i traktowanej jako zło, którego musimy doświadczać w naszym położeniu geograficznym. Już sama myśl o zimie przynosi ulgę. Trudno pojąć, kto nazwał strefę klimatyczną umiarkowaną i dlaczego. Właśnie umiarkowania brakuje we wszystkich porach roku. Niestety, lata bywają coraz to krótsze, jeszcze dobrze się słońce nie pokaże i już go zasłaniają kłębiaste chmury. Dominuje zima i rozdzielające ją pory roku - wiosna i jesień, które znane są, ale z kalendarza. Normalnie przeplatają się z zimą zacierając zupełnie swoje czasookresy. Dominują zachmurzenia, opady deszczu, śniegu i towarzyszący im nieodzownie wiatr. W ostatnich latach wiatr coraz bardziej nieustanny i dokuczliwy. Mówią, że ten konglomerat pogodowy, to skutek ocieplenia klimatu. W tym roku w lipcu jest tak gorąco, jak nie było od wielu lat. Prognozy są równie pomyślne na sierpień. W tym upalnym momencie wolę o tym nie myśleć. Odtwarzam więc w pamięci wciąż żywe obrazki z minionej zimy.
Z łezką w oku wspominam codzienne ranne krzątanie się przy kominku - wybieranie popiołu, przecieranie szyby, układanie stosiku suchych drewienek, a w nim zmiętej „Gazety Wyborczej” na rozpałkę. Ta gazeta spełnia teraz w moim domu z powodzeniem rolę dawnej „Trybuny Ludu”. Jest tylko pewna różnica. Sztandarowy organ KC PZPR kupowało się codziennie w kiosku za grosze i był to papier służący wówczas do wszystkiego, także do pakowania w sklepie spożywczym mięsa, wędlin, ryb. GW kupuję zaś od święta, bo jest w niej program telewizyjny i szpalty innych dodatków reklamowych, wystarcza z powodzeniem do rozpałki na cały tydzień. Mam zresztą dodatkową stertę numerów wakacyjnych, gromadzonych skrzętnie przez moją super oszczędną żonę.
A ponadto GW wkładam do pieca nie tak sobie zwyczajnie, ale z wyrzutami sumienia. By złagodzić sytuację, przeglądam z uwagą co ważniejsze tytuły i staram się zachować w pamięci najciekawsze wątki. Na koniec czynię nad nią znak krzyża jak przy ostatnim pożegnaniu i pocieszam się konstatacją, że przecież posłuży ona do pożytecznego, choć zupełnie nieprzewidywalnego przez redakcję celu.
Te moje poranne, emocjonalne kontakty z prasą przestają funkcjonować z chwilą przerwy w użytkowaniu kominka, a ma to miejsce najczęściej pod koniec maja. Wiadomo, nadchodzi lato, czyli sezon ogórkowy. Gazety stają się w tym czasie szczotkami newsów spod magla, a telewizja pokazuje jak genialnym osiągnięciem elektroniki jest możliwość powtórek programów uznanych za najpopularniejsze. Do obejrzenia są więc te same seriale, co przez cały rok, te same filmy, a w TV 1 i 2 - programy misyjne, bo przecież ta telewizja pełni misję (najczęściej powielając misję TV „Trwam” i radia „Maryja”).
Niestety, miałem kontemplować o czymś dla ochłody, a tu gdzie nie spojrzeć – wszędzie tematy gorące. Próbuję więc uciec od naszych mediów do literatury klasycznej. Mam właśnie pod ręką jedno z arcydzieł czeskiego pisarza Bohumiła Hrabala - „Pociągi pod specjalnym nadzorem”. Rozsiadam się wygodnie w chłodnej aurze piwnicy otwieram książkę i czytam z życia wzięte zapiski młodego kolejarskiego elewa Miłosza Pipko:
„Co piątek natomiast pani zawiadowczyni zabijała króliki; oto jak to robiła: wyciągała królika z klatki, ściskała go nogami, a potem wbijała mu w szyję tępy nóż i podrzynała gardło zwierzątku, które piszczało, popiskiwało długo, po czym głosik jego słabł, pani zawiadowczyni jednak spoglądała tak samo jak wówczas, kiedy szydełkowała ten duży obrus. Mówiła, że kiedy się królik w ten sposób wykrwawi, mięso jego jest znacznie smaczniejsze, bardziej kruche. Oczyma wyobraźni widziałem już, jak będzie zarzynać owego gąsiora: usiądzie sobie na nim jak na koniu, przyciśnie jego pomarańczowy dziób do szyi, tak jakby zamykała kieszonkowy kozik, najpierw mu starannie wyskubie pierze na ciemieniu, a potem krew jego będzie ściekać do garnka, ptak będzie słabł, słabł coraz bardziej, aż zupełnie obwiśnie, pani zawiadowczyni przechyli się, będzie siedziała już tylko na swoich piętach.”

Poczułem, że słabnę, ale już nie z powodu upalnego lata. Robi się niedobrze na myśl o tym, do jakiego zwyrodnienia dopuszcza się człowiek. Nie godzę się z tym, gdy w obronie uboju rytualnego stają ludzie prominentni. To właśnie oni powinni w imię ratowania godności ludzkiej czynić wszystko dla ochrony świata przyrody od zagłady, a zwierząt hodowlanych od niepotrzebnych cierpień.

Zima nie zawsze zimą, lato nie zawsze latem, a ludzie? Ludzie też nie są tacy sami, zmienili się znacznie od czasów wspólnoty pierwotnej, ale na gorsze. To co u Hrabala wyczyniała zawiadowczyni z pojedynczymi jednostkami odchowanych przez siebie królików, dziś wykonuje się hurtem. Dawniej dominowało chałupnictwo, dziś masowa hodowla i zmechanizowany globalny ubój. Specjaliści z ministerstwa rolnictwa i PSL-u mówią, to nie ważne jak się zabija, ważny jest portfel producentów. Gdzie indziej ci sami wielcy politycy rozprawiają ze swadą na temat humanitaryzmu polskiej wsi.
Jak widać wysoka temperatura upalnego lipca odbiła się wyraźnie na temperaturze mojego rozważania. Nie pomogło nawet to, że kontemplowałem w piwnicy.

Fot. Marzeny Michalik

niedziela, 28 lipca 2013

Dolny Śląsk. Nie do opowiedzenia - do zobaczenia.

Osówka, hala wybetonowana, ekspozycja wizualna


Z ogromną przyjemnością i satysfakcją czytam w niedzielę 28 lipca na stronie internetowej portalu „www. walbrzyszek. com:
10 najciekawszych zabytków regionu już od dziś we Wrocławiu w największej galerii handlowej na Dolnym Śląsku. W CH Magnolia Park będzie można zobaczyć m.in. zbroję rycerską z Zamku Kliczków, Zamek Chojnik w miniaturze, armatę ze zbiorów Twierdzy Kłodzko. Wystawa "Dolny Śląsk. Nie do opowiedzenia. Do zobaczenia” potrwa do 4 sierpnia.

Wystawa przedstawia najważniejsze zabytki regionu. Na ekspozycję składają się m.in. miniatury obiektów, nietuzinkowe zdjęcia i historyczne eksponaty. Na liście wystawców znalazły się m.in. Podziemne miasto Osówka, Zamek Grodziec, Twierdza Kłodzko, Muzeum Papiernictwa w Dusznikach czy Kopalnia Węgla Nowa Ruda. W CH Magnolia Park będzie można zobaczyć makietę Zamku Chojnik, armatę ze zbiorów Twierdzy Kłodzko, radziecki motor z Osówki, miniaturę krzywej wieży w Ząbkowicach Śląskich, a nawet zbroje rycerskie z Zamku Kliczków. Dzięki punktom informacyjnym DOT-u i UMWD, będzie można uzyskać więcej informacji na temat prezentowanych miejsc. Wielki finał zaplanowano na sobotę, 3 sierpnia. Wtedy w galerii zaprezentują się lokalne zespoły folklorystyczne, przewidziano pokazy rzemiosł i konkursy z nagrodami. Chętni będą mogli sprawdzić swoją wiedzę o Dolnym Śląsku w specjalnym interaktywnym quizie. Wystarczy, za pomocą interaktywnego kiosku, odpowiedzieć poprawnie na pytania dotyczące 3 wybranych atrakcji Dolnego Śląska”.


zabytkowe wagoniki do przewozu głazów skalnych


To, że „Podziemne miasto Osówka” znalazło się wśród dziesięciu najciekawszych atrakcji turystycznych Dolnego Śląska, to już nie przelewki. To dowód uznania i potwierdzenie faktycznego zainteresowania turystów i wycieczkowiczów największą militarną inwestycją III Rzeszy pod koniec II wojny światowej, znanej jako ostatnia kwatera A. Hitlera. Faktem jest, że Osówka robi wrażenie i wywołuje zdumienie ogromem prac górniczych prowadzonych w podziemiach tej góry, a także inwestycjami wzniesionymi na jej wierzchołku. A ponadto wciąż jeszcze nie do końca zbadana, owiana jest tajemnicą i zachęca do osobistego poznania. Jeśli dołożymy do tego „Lochy Walimskie” i „Włodarza”, to okaże się, że znaleźliśmy się w świecie fantasmagorii, który jak na dłoni pozwala pojąć absurdalność pomysłów „Fűhrera”, a zarazem ogrom zbrodni na więźniach obozu koncentracyjnego Gross Rosen.
O Osówce jak również o wszystkich innych kompleksach podziemnych w Górach Sowich pisałem sporo w moim blogu, jest na ten temat obszerna już i coraz ciekawsza literatura. Dobrze, że Osówka nie ginie w potoku coraz to nowszych atrakcji turystycznych, a jej wrocławska promocja sprzyja popularyzacji turystycznej całego regionu wałbrzyskiego.



Świat medialny


Odnoszę wrażenie, że w miarę rozwoju elektroniki przybywa osób, które żyją w coraz bardziej oderwanym od rzeczywistości świecie medialnym i można tu mówić o wzroście w postępie geometrycznym. Widzę to sam po sobie, zastanawiam się, czy to nie jest rodzaj epidemii, uzależnienie nie mniejsze niż od narkotyków. Nie potrafię uzmysłowić sobie skutków tego uzależnienia, ale odczuwam coraz wyraźniej, że ten świat medialny staje się dla mnie ważniejszy niż praca, dom, rodzina. Wiem, że budząc się rano zaczynam dzień od uruchomienia komputera. Pierwsza rzecz – poczta mailowa, druga - facebook, dalej mój blog, następnie portale internetowe: you tube, wirtualna polska, gazeta polska, interia, onet. Potem przełączam się na TV, obowiązkowo najświeższe informacje – TVN 24, dalej magazyny poranne typu „kawa czy herbata”, przeglądy prasy i inne. Skaczę po kanałach, wychwytuję to wszystko co się dzieje na świecie, czym żyją Polacy, jak zapewniają mnie lektorzy i redaktorzy telewizyjnych informacji i magazynów.

Dzięki nim wiem jedno, że obecnie bezsprzecznie i bezdyskusyjnie Polacy żyją „Royal Baby”. Nie ma dla nas nic ważniejszego. Gotowi bylibyśmy wszyscy jak stoimy ruszyć do Londynu, by zobaczyć na własne oczy maleństwo. Bo przecież tym żyje cały świat. Wszyscy interesują się "operą mydlaną" w sercu brytyjskiej polityki. Zamiast systemu prezydenckiego mają oni monarchię, a jej częścią jest koloryt i historie, które dzieją się w rodzinie królewskiej.

Cały niemal świat, jak czytam lub słyszę we wszystkich dostępnych mediach, raduje się i interesuje narodzinami maleństwa książęcej pary w UK, a co za tym idzie ruszyła machina marketingowa, książęce dziecko spowodowało lawinę pamiątek z tym faktem związanych.
.
Pandora ( jak i Chamilia) nie pozostała w tyle i właśnie wypuściła na rynek specjalny charms, nazwany Royal Baby Carriage , jego lansowanie było bardzo oczekiwane przez kolekcjonerów Pandory bowiem należy do tzw. limitek.

Skoro Księżna Cambridge wczoraj urodziła już od dzisiaj można było nabyć na terenie UK i Australii ten specjalny charms.


Royal Baby Carriage jest charmsem - wózeczkiem , ma specjalny grawer 2013 , złoconą koronę i ozdobiony został cyrkonią. Cena 55 GBP.

Boleję nad tym, że nie stałem się nigdy szczęśliwcem, nie mam królewskiego charmsu z zaślubin 31-letniej księżnej Kate z księciem Williamem, a Royal Baby Carriage jest dla mnie w sferze marzeń tak samo jak kwota 55 GBP, a w dodatku musiałbym udać się w celu jej nabycia do Australii.
Moje wzburzenie wywołuje także fakt, że narodzinom małego księcia Cambridge towarzyszyła cała seria mistyfikacji. Po dwóch występach sobowtórów książęcej pary - w niedzielę w Hyde Parku i w poniedziałek przed szpitalem St Mary, okazało się, że również miejski herold, ogłaszający narodziny przed szpitalem to oszust-parodysta.


Jak podał dziennik "The Daily Mail", nie był to żaden miejski herold, tylko niejaki Tony Appleton z Chelmsford pod Londynem, który po prostu lubi publiczne występy w tej roli. A występ przed szpitalem St Mary dał mu największą jak dotąd widownię - dziesiątki milionów telewidzów na całym świecie.

Martwi mnie, że w momencie ogólnoświatowej medialnej euforii i zafascynowania widokiem książęcej pary z maleńkim baby w zawiniątku po wyjściu z kliniki położniczej, znalazł się jakiś tam pojedynczy mizantrop, który ośmielił się w komentarzu pod tą rewelacyjną informacją napisać:
Narodziny kolejnego celebryty - "Royal Baby" przyjąłem ze spokojem, bo mają one znikomą wartość na nasze życie.
Jak to znikomą wartość, chyba autor komentarza nie otworzył w tych wielkich dniach okienka TVN24, tam od rana do wieczora, a także w godzinach nocnych można było śledzić non stop brzemienne wydarzenia (to słowo „brzemienne” jest tu szczególnie celne) związane z aktem narodzin prawdopodobnego przyszłego monarchy na Wyspach Brytyjskich, a więc dla nas z krwi i kości Londyńczyków rzecz szczególnej wagi, wobec której cała reszta dotycząca groteskowej połaci kraju nad Wisłą jest milczeniem.

Fot. Marzena Michalik

czwartek, 25 lipca 2013

Poranna pieśń o "Słowiku"

część Parku Zdrojowego w Jedlinie-Zdroju


O poranku słowik kląska,
a w „Słowiku” już od rana
słychać „Karolinkę” „Śląska”
i śmiech dziewcząt od sprzątania,

w hotelowej restauracyjce
odkurzacze grają żwawo,
ma być czysto jak w klinice,
a z ekspresu pachnąć kawą.

„Słowik” z tego właśnie słynie,
jak głosi potoczna fama -
jest ozdobą wód w Jedlinie,
może mieszkać w nim Obama,

Bo w sukurs najlepszym snom
przypomina Biały Dom !

Mową wiązaną rozpoczynam moją poranną laudację na cześć niedawno otwartego pensjonatu z restauracją o dźwięcznej nazwie „Słowik” w Jedlinie-Zdroju. I nie ma w tym żadnej przesady. Nawet w najśmielszych snach nie można było wymarzyć sobie takiej perełki, jaką okazał się nowoczesny i komfortowy belwederek przy ulicy Akacjowej 19. To co „urosło” na kanwie dawnego domu wczasowego może budzić podziw. Można by zadawać sobie pytanie, jakim cudem coś takiego udało się osiągnąć, ale odpowiedź jest prosta, gdy dowiaduję się, że właścicielem obiektu jest pasjonat budowlany, Zbigniew Śmigielski, a dobrym duchem i motorem wszelkich przedsięwzięć wspólniczka pensjonatu, obydwoje wywodzący się z pobliskiego Wałbrzycha, którzy na dojrzałe lata postanowili zbudować sobie przystań, służącą też innym.
Jak najkrócej powiem, że pensjonat dysponuje 50-cioma miejscami noclegowymi w pokojach jedno, dwu, trzy i cztero-osobowych. Pokoje z łazienkami, balkonami i TV. Do dyspozycji gości jest sauna, fotel masujący ciało, zaś inny fotel do ćwiczeń fizycznych. Jest również salka konferencyjna na sto osób z niezbędnym wyposażeniem elektronicznym. No i jest estetyczna, nowoczesna restauracja z drink barem, a jej specjalnością jest kuchnia polska. Śniadania są urządzane na zasadzie stołu szwedzkiego. Wokół budynku ogród spacerowy, podest z zadaszeniem, stołami i krzesłami do biesiadowania na świeżym powietrzu, miejsca biwakowe i oczywiście parking dla gości zmotoryzowanych.
Pensjonat „Słowik” ma jeszcze jedną rzecz, która „zbiła mnie z nóg”. Nie mogę do dziś otrząsnąć się z zachwytu, a ponieważ znalazłem się tam do południa przy słonecznej pogodzie, wrażenie było imponujące.
Proszę sobie wyobrazić zawieszony na wysokości najwyższego piętra budynku olbrzymi, wyłożony kafelkami i ogrodzony taras, łączący ze sobą dwa budynki niczym szeroki, zawieszony w powietrzu pomost. Ale to nie wszystko. Pensjonat „Słowik” jest usytuowany w górnej części miasta na wierzchołku stromego podjazdu pod górę. Z wysokiego tarasu mamy fantastyczny widok na panoramę miasta i otaczające je góry i lasy. To jedno z najpiękniejszych miejsc widokowych jakie znam. Ten taras to strzał w dziesiątkę, to pomysł, którym mogą się szczycić właściciele pensjonatu, państwo Śmigielscy. Mówią oni, że są już stali goście, którzy tu przyjeżdżają by napawać się olśniewającymi widokami o zachodzie słońca lub nocą. Tuż obok, nieomal w zasięgu ręki, rozpościera się Czarodziejska Góra z wyciągiem narciarskim i saneczkowym, parkiem linowym, kompleksem gastronomicznym i rozrywkowym, chluba Jedliny-Zdroju. W dole kolorowe dachy i elewacje budynków, wszystko w zielonej szacie drzew.
Dla tego tarasu warto tu przyjechać. Zachęcam gorąco, bo jest to miejsce urzekające.
Piszę o tym niejako na gorąco, bo w pensjonacie znalazłem się przypadkowo zaproszony na spotkanie z Czytelnikiem mojego blogu, byłym mieszkańcem Jedliny-Zdroju, a obecnie Warszawiakiem. Interesuje go miasto rodzinne, jego historia i wszystko co się w nim dobrego dzieje. A w „Słowiku” zamieszkał, bo jest nim szczerze zachwycony, podobnie jak ja, gdy przy okazji  obejrzałem to cacko. Mam jeszcze w oczach dawne wizyty na koloniach letnich w latach 70 i 80-tych dla dzieci organizowanych w siermiężnych domach wczasowych FWP „Słowik”. Ta metamorfoza „Słowika” , to materialny dowód rzeczowy postępu i nowoczesności, która wtargnęła szeroką strugą i tu do "Słowika", ale także do innych miejsc dawnego Chatlottenbrunn.

Fot. Marzeny Michalik
Zdjęcia ze "Słowika" można obejrzeć na stronie internetowej Pensjonatu "Słowik" w Jedlinie-Zdroju




poniedziałek, 22 lipca 2013

Serduszko puka w rytmie bluesa



To poniedziałkowe przebudzenie było zdecydowanie przedwczesne. O świcie, około czwartej rano. Nic jeszcze nie zwiastowało w oknach, jaki to będzie dzień. Szary półmrok, cisza, rześki powiew powietrza.
Gdzieś tam w malignie budzącego się dnia słychać leniwe zawodzenie psów. To tak jakby pojedyncze wystrzały na odległej linii czatów .
Należałoby przyłożyć głowę do poduszki, do rana jeszcze daleko. Ale to nie jest możliwe. Głowa jest pełna wrażeń z wczorajszego dnia. Mimo woli wspomnienia odżywają jak pęki tulipanów o rannej rosie.
Nieczęsto się zdarza by lipcowa niedziela była tak upalna. Ale to jeszcze nie wszystko. Udało się sąsiadującym gminom „Tajemniczego trójkąta” - Głuszycy, Jedliny-Zdrój i Walimia, tak zręcznie zaplanować letnie festyny o tej samej porze,w tą samą promieniującą słońcem niedzielę, że tylko grać w marynarza, co wybrać, gdzie się zakotwiczyć. W Głuszycy mamy „Dzień Czeski”, do którego zachęca barwny plakacik na stronie internetowej „wałbrzyszek com”, ale w poczcie mailowej dociera do mnie zaproszenie z Jedliny-Zdroju. Tam od południa bogaty program „Święta Zdroju”. I byłoby „na dwoje babka wróżyła”, gdyby nie promocyjna zachęta z facebooku. Na festyn zaprasza Walim, a ściślej stacja kolejowa w Jugowicach, gdzie można się przejechać po torach drezyną ręczną lub spalinową.
To rzecz nieprawdopodobna – nadmiar propozycji, „klęska urodzaju”. Każda z nich nęci i frapuje.

Wybrałem złoty środek, wszędzie po trochę. Dobrze, że mogłem rodzinę „zapakować” w fiacika punto grande i jazda na wycieczkę krajoznawczą.
W głuszyckim Parku Jordanowskim było rojno i gwarno, pachniało czeską kuchnią, piwem i głośną muzyką. Szpalery siedzących i stojących widzów, obok przebierańcy w pstrokatych strojach. Mówią, że prawdziwa zabawa zacznie się o zmierzchu, jak starzy pękną i pójdą do domu.



Do Walimia jedziemy przez coraz nowocześniejszą Sierpnicę. Za nami ciąg samochodów, które skręcają na Osówkę, albo nieco dalej na grilla do nowo otwartej „Bacówki”. My zaś wąską asfaltówką wspinamy się w górę, mijamy kilka domków przysiółka Grządki i dalej w dół do Wüstewaltersdorf. Dawne osiedle fabryczne, dziś wieś gminna, rysuje się niezwykle atrakcyjnie. To cudownie położona w kotlinie górskiej miejscowość. Aż się prosi by się stała rajem dla turystów i wczasowiczów, ośrodkiem sportów zimowych i letnich.
Walim wydaje się opustoszały, ale to nic dziwnego, bo życie kulturalno - rozrywkowe przeniosło się tej niedzieli do Jugowic:
Na estradzie gra orkiestra, wokół ciżba całkiem ekstra,
cud - jarmarczna atmosfera, kramy z różnościami sera,
dania z rożna i napoje, kiszonych ogórków słoje,
egzotyczne błyszczą stroje, to z walimskich farm kowboje,
nie dziw się głuszycki chłopie, Walim jest już w Europie!

Ale największy tłok na peronach, skąd można się przesiąść na super nowoczesne walimskie „Pendolino”, czyli drezynę. Przy tak pięknej pogodzie da się podziwiać uroki górskich krajobrazów, choć nie jest to takie łatwe, bo drezyna osiąga momentami szybkość i głośność pociągu ekspresowego Wałbrzych – Jelenia Góra. Przejażdżka drezyną, to punkt kulminacyjny naszej walimskiej wycieczki.
No i wreszcie na koniec Jedlina, Jak przystało na miasto - uzdrowisko emanuje czystością, ładem i higieną. Ulice i place przystrojone kwiatami. Na Placu Zdrojowym muzyka kameralna, koncerty wokalne W galerii przy Klubie Kuracjusza popisy gitarzystów. Można nabyć wyroby rzemiosła artystycznego, obrazy, książki i domowe smakołyki. Można posmakować prawdziwej wody zdrojowej „Charlotta” bez ograniczeń, za darmo. W słonecznej poświacie utopiona w zieleni parków i lasów Jedlina robi duże wrażenie. Zachęca do spacerów, do zachwytów nad pięknem przyrody i gospodarnością mieszkańców.




Roztkliwiłem się nieco nad różnorodnością wczorajszych przeżyć i doznań, a tymczasem powoli jak słońce zza horyzontu pojawia się w mej gorącej głowie realny, prozaiczny impuls. Dziś rano mam wyznaczony termin wizyty u pani lekarz kardiolog w Świebodzicach . Przychodzi mi na myśl Irena Jarocka. Moja pani doktor też się tak nazywa, tylko ma na imię Teresa. No cóż, motylem nie jestem, ale chciałbym by jak w piosenkach Ireny Jarockiej coś zostało z tych dni, by jak kawiarenki nie odpłynęły w siną dal. Chociaż jeszcze na chwilę, jeszcze parę wiosen. Kochać można tylko raz, ale i dwa i trzy. Słyszę te melodie i słowa jej piosenek. To znak, że wizyta odbędzie się śpiewająco. Próbuję posłuchać rytmu mego serca. Już wiem, to skutek podwójnej ekspresji - wczorajsze doznania i dzisiejsze poranne reminiscencje. A skutek:

Serduszko puka w rytmie bluesa
melodii szuka w skocznych susach,
i plącze się w natłoku tonów
w nurtach symfonii i sit comu,
gdy pani doktor to odsłoni,
leczyć mnie każe - w filharmonii …

Pozdrawiam festynowo i śpiewająco !

Fot. Marzena Michalik

piątek, 19 lipca 2013

11 przykazanie - nie pożyczaj !


Głuszyca ma się czym szczycić - to jej panorama

To „głośniej o Głuszycy” w tytule mojego niedawnego postu zostało wypowiedziane w złą godzinę. Traktowałem je jako „pobożne życzenie”, by o moim miasteczku stało się głośniej, jeśli już nie w całym kraju, to przynajmniej na Dolnym Śląsku. Mamy przecież tutaj znakomite szlaki rowerowe MTB, jest grupa ofiarnych młodych ludzi pracujących nad utrzymaniem szlaków rowerowych w przyzwoitym stanie, zaś Głuszyca położona jest w czarującej enklawie górskiej. Nic tylko przyjeżdżać i podziwiać.
Gdy dłonie składały się do oklasków, a w sercu zaiskrzyło dumą i zadowoleniem, buchnęła na cały Dolny Śląsk mrożąca krew w żyłach wiadomość: miastu grozi bankructwo. Burmistrz miasta zaciągnęła kredyt by ratować bieżące spłaty zadłużeń z 2012 roku w wysokości 1 mln. zł. Zrobiła to jednak bez upoważnienia Rady Miejskiej i na domiar złego w parabanku. Wiadomość radia Wrocław podchwyciła natychmiast TVN i zanim mogły o tym napisać wałbrzyskie portale internetowe rzecz stała się głośna na całą Polskę.
Jak to zwykle bywa p. burmistrz została już skazana przez media na pożarcie, zanim wszczęte zostało dochodzenie. Nie mogła się na ten temat wypowiedzieć, bo akurat jest na urlopie. Jej zastępczyni powinna się znaleźć w czarnej księdze „złotych myśli”, bo tak mętnej wypowiedzi, jakiej udzieliła reporterowi TVN dawno już nie słyszałem:
„Nie ulega wątpliwości, że przy takiej interpretacji zapisów uchwały rady miejskiej odnośnie wieloletniej prognozy finansowanej za 2011 rok, pani burmistrz miała prawo zaciągać pewne zobowiązania na rzecz realizacji zadań gminy. To zostało, tak jakby źle zinterpretowane - wyjaśnia Elżbieta Rembiszewska-Zibrow. - W związku z tym po wyjaśnieniu RIO zostały wprowadzone stosowne zmiany. Niemniej, chciałabym zaznaczyć, że te środki były zaciągnięte na realizację wymagalnych zobowiązań, które gmina miała na koniec roku. Temu celowi posłużyły – dodaje”.
O jakiej interpretacji zapisów uchwały rady miejskiej jest tu mowa i co zostało źle zinterpretowane, trudno się domyśleć. Co to jest za „majstersztyk” w postaci „wieloletniej prognozy finansowej za rok 2011” i co to są za stosowne zmiany wprowadzone po wyjaśnieniu RIO, tego nikt chyba nie jest w stanie przewidzieć. Jeśli takie wyjaśnienia puszcza się w eter, to po prostu ręce opadają. Kogo my mamy w gminie na eksponowanych stanowiskach, skoro nie potrafi ani słowa powiedzieć , aby ktokolwiek w Polsce mógł coś z tego zrozumieć.
Powiem tylko jedno, jest mi wstyd jako mieszkańcowi miasta, wstyd za takich ludzi, którzy je reprezentują we władzach. Nie oznacza to, że nie potrafię zrozumieć ryzyka jakie podjęła burmistrz próbując ratować trudną sytuację finansową gminy. Brakowało na koniec roku pieniędzy na wypłaty i zobowiązania. Trzeba było szukać wyjścia z opresji. Na zgodę radnych nie można było liczyć. Wydawało się, że pożyczkę uda się spłacić w krótkim terminie. Znalazł się gotowy do udzielenia kredytu usługodawca. I stało się. Niestety, szydło wyszło z worka. I zrobiła się „afera” na całą Polskę.
Tak więc jest głośno o Głuszycy. Szkoda że nie z dobrej, ale złej strony. Spodziewam się, że z dużej chmury, będzie mały deszcz, ale już pojawiają się pomysły o kolejnym referendum. Oznacza to, że o Głuszycy może być nadal głośno. Czy przyniesie to jakikolwiek pożytek dla jej mieszkańców? Czas pokaże.

Mimo wszystko Głuszyca zaprasza



Na szczęście jest słoneczne lato, bramy gospodarstw agroturystycznych na wciąż otwarte, atrakcji turystycznych przybywa. Centrum Kultury nie ustaje w biegu, oferując urozmaicony program imprez. Barwny plakat zaprasza na „Dni Czeskie” w niedzielę 21 lipca, a takie dni w Głuszycy, to już tradycja. Otaczająca nas przyroda i krajobrazy nie ulegną kryzysowi finansowemu gminy. Pozostaną urokliwe i czarujące jak zawsze. Gościnna Głuszyca zaprasza.

Fot. Marzena Michalik

czwartek, 18 lipca 2013

Spacerkiem po Jedlinie-Zdroju


sam na sam z Charlottą

W niedzielę 21 lipca będzie tu rojno i gwarno. Tym razem na Placu Zdrojowym, bo Jedlina obchodzić będzie Święto Zdroju. Zapełni się centrum uzdrowiska kuracjuszami, mieszkańcami miasta i przyjezdnymi gośćmi, bo to święto stało się tradycją, podobnie jak „teatry uliczne” czy festiwal zupy. Przy dobrej pogodzie będzie można posłuchać muzyki, skorzystać z przysmaków lokalnej gastronomii, pozachwycać się urokiem miasta w parku. Organizatorzy przygotowali bogaty, urozmaicony program artystyczny. Informuje nas o tym barwny plakat. Będzie więc pokaz tańca „Zambia”, koncert galowy VII Festiwalu Gitarowego, występy zespołu „Travolta”, recital Roberta Delegiewicza. W tym dniu można będzie za darmo popróbować smaku wód mineralnych - jedlińskiej „Charlotty” i szczawieńskiej „Dąbrówki” lub „Mieszka”.
Warto się wybrać do Jedliny-Zdroju w niedzielne popołudnie by poświętować w pogodnej aurze uroczego zdroju. Ale ja chcę zachęcić moich Czytelników do gościny w Jedlinie w każdy inny dzień, niekoniecznie świąteczny. To miasto ma swój wyjątkowy klimat, kiedy możemy pospacerować ulicami miasteczka w ciszy i spokoju. Wtedy łatwiej jest poodkrywać tajniki architektury, pozachwycać się bujną przyrodą, niezwykłym położeniem i krajobrazami.
Zapraszam na spokojną, relaksową wędrówkę po mieście. Jedlina jest coraz piękniejsza, widać to na fotografiach, ale jeszcze dokładniej własnymi oczami.

Plac Zdrojowy

przed nami Pijalnia Wód

w takim miejscu delicje kawiarniane smakują podwójnie

nowy wystrój skwerów przy Klubie Kuracjusza

pobliski park zaprasza do spacerów  

Jedlina to miasto w parku


 Fotografie Marzeny Michalik

poniedziałek, 15 lipca 2013

Takie sobie wzgórza - Włodzicka Góra

ładne kwiatki  -  naparstnice, tuż przy szlakach

Ku mojej ogromnej satysfakcji egzotyczna Miss Nowego Jorku, Davina Reevers. o której słów parę zamieściłem w poprzednim poście, nazwała ziemię wałbrzyską demoniczną. W jej ustach brzmi to oczywiście jak komplement i ma na celu zjednanie sobie publiczności, zwłaszcza że osobami w sztuce teatralnej, w której gra jedną z głównych ról, są duchy przeszłości. Okazuje się, że epitet „demoniczna” w odniesieniu do tego miejsca na ziemi nie jest wcale taki przypadkowy. Pisałem już wielokrotnie w moim blogu o napotykanych co rusz w naszym regionie niezwykłych rzeczach i zjawiskach, które czynią go jednym z najciekawszych na Dolnym Śląsku. Przypomnę tylko tajemne hasło „Rüdiger”, związane z planami podziemnej produkcji broni atomowej w kopalnianych sztolniach pod Wałbrzychem, czy też hasło „Riese”, a dotyczące największej inwestycji militarnej III Rzeszy w Górach Sowich.
Niezwykłością i tajemniczością zaskakuje też sama przyroda tutejszych gór i lasów - przykład: szczeliny górskie Wielkiej Lesistej. Mam na uwadze takie jej osobliwości, o których nie można mówić, że są skutkiem działalności człowieka. Najbardziej zadziwia to, że nieomal każda wyprawa w góry pozwala stykać się bezpośrednio z dziwami świata roślinnego, zwierzęcego, a także z zaskakującymi formami geologicznymi. Dzięki temu mamy do czynienia w naszym otoczeniu z przyrodą i krajobrazami górskimi, które mogą oczarować każdego turystę i wycieczkowicza.
Nie będę się rozpisywał za wiele, ani próbował komentować tego, co mam do pokazania. Fotografie w moim poście mówią same za siebie. Są potwierdzeniem niezbyt rozsądnych prób ujarzmiania przyrody przed i po wojnie oraz fatalnych skutków pozostawienia bezpańskich inwestycji budowlanych na pastwę losu.
Wspomnę tylko, że rzecz dotyczy znacznie mniej znanego i eksponowanego miejsca na pograniczu ziemi wałbrzyskiej i noworudzkiej, w części południowo-wschodniej Świerk, gdzie biorą swój początek Wzgórza Włodzickie. Tam wznosi się ponad innymi Włodzicka Góra (757 m npm.), zwana przez Niemców Königswalder, najwyższy szczyt tego pasma górskiego, które otacza od zachodu i południa Nową Rudę, ozdabiając ją na koniec zalesionymi wierzchołkami Góry Św. Anny (647 m. npm.) i Góry Wszystkich Świętych (648 m. npm.).
Na zboczach Włodzickiej Góry znajdował się duży kamieniołom piaskowców i mniejszy - wapieni, po których pozostało wyrobisko i szczątki urządzeń załadunkowych. Straszą one turystów jak upiory nocą, ale budzą też duże zainteresowanie i przyciągają poszukiwaczy skarbów. Ze Świerk jest tu blisko, a sforsowanie wzniesienia pieszo nie sprawia trudności. Za Niemców górę zdobiła postawiona w 1927 roku betonowa wieża widokowa. Z jej tarasiku można było podziwiać rozległą panoramę Gór Suchych, Sowich i Włodzickich, a nawet Bardzkich. Na dole znajdował się bufet. Po 1945 roku wieża podupadła w ruinę, ale do dziś zachowały się jej fragmenty.

Zapraszam na małą wycieczkę fotoamatorską:



stąd "parę kroków" na Włodzicę

po drodze zaczynają się schody

pojawiają się niezidentyfikowane obiekty

im wyżej, tym masywniejsze
tą konstrukcją można się zachwycić

można też zrobić ciekawe zdjęcia

jakim cudem to się jeszcze trzyma kupy?

z tej wieży nie radzę korzystać, choć robi wrażenie

a to już konstrukcja z innej bajki

bogaci w niespodziewane wrażenia wracamy na gościniec w Świerkach


Myślę, że jednak najlepiej zobaczyć te "cuda" osobiście i poznać Włodzicką Górę z autopsji. Ciekawe, co jeszcze się kryje tajemniczego i demonicznego w naszych górach? Proszę piszcie o tym do mnie w komentarzach.

Fotografie  -  Marzena Michalik, też turystka i rowerzystka.

piątek, 12 lipca 2013

Dobrze o Głuszycy, gorzej o Wałbrzychu, a przecież zakochała się w nim Davina Reevers



To właśnie Głuszyca i jej otoczenie
Rozpocznę od dłuższego cytatu, a jest to fragment tekstu z portalu internetowego MTB pod nazwą „Kolarzyki”.  Oto jego treść:
Kto choć raz przejeżdżał przez Wałbrzych, mógł szybko stracić dobry humor. Jest coś w tym mieście, co przytłacza. Szczególnie, jeśli przyjeżdża się tu z innych regionów Polski. Niemiłosiernie dziurawe ulice sklejone z nakładanych rok po roku asfaltowych łatach. Podupadłe budynki, ogólna szarzyzna i smutek, które wyzierają ze starych kamienic. Kto oglądał film „Komornik” Feliksa Falka, wie o czym mówię. Kto przejeżdżał przez Wałbrzych, szczególnie w niedzielę rano, kiedy człowiek ma wrażenie, że dosłownie brak tu ludzi młodych, wie tym bardziej.
A jednak Wałbrzych warto „przełknąć” i nie pozwolić, by zraził nas do całej okolicy. Nieopodal, jak perła wrzucona w kałużę, czai się niesamowite Szczawno Zdrój. Rozkwitające pelargoniami, pełne soczystych rododendronów, kuszące uroczym domem zdrojowym, to miasteczko wydaje się w tym kontekście czymś z innej planety. To mylne wrażenie, bo takich zaskoczeń na szarym Śląsku jest niemało. Dodajmy do tego choćby Książ z historycznym zamkiem i parkiem, który widział niejedne mistrzostwa Polski w maratonie MTB.
Właśnie kolarska trasa po Śląsku może skutecznie przywrócić mu blask. Szczawno Zdrój to nie tylko zdrowotne wody, ale też słynna ścianka, po której, za czasów świetności Pucharów Polski z XC, zjeżdżała nasza kolarska elita. Jest jednak obok Wałbrzycha coś jeszcze: to Głuszyca.
Niezwykła gmina, wciśnięta w kotlinę między Górami Suchymi i Sowimi, raczej nie powali nas na kolana piękną zabudową. Ale bardziej, niż sensowne, jest spędzenie tu czasu z rowerem MTB. Kto myśli o ściganiu, i tak tu zajrzy. Do 2011 roku właśnie tu rozgrywano najtrudniejszy wyścig w cyklu MTB Marathon. Od ubiegłego roku kolarzy ściąga tu Bikemaraton. Oba wyścigi prowadzą przez królową gór tego regionu: Wielką Sowę.
Głuszyca ma szczęście do ludzi. Nie tylko kolarskich turystów, którzy lubią tu wracać. Ma szczęście także do mieszkańców. Od ubiegłego roku Stowarzyszenie Przyjaciół Głuszycy opiekuje się miejscową Strefą MTB. To wręcz unikat na skalę kraju. 6 oznakowanych tras stworzonych z myślą o kolarstwie górskim to coś, czego na próżno szukać w wielu innych górskich regionach. Tu trasa rowerowa nie oznacza tego, co zwykle: nie, nie znajdziecie długich, nudnych ścieżek asfaltowych, nie wywiedzie was także na ruchliwe obwodnice. Krwiste MTB bez konieczności błądzenia z mapą w kieszeni – sny kolarzy czasem się spełniają. Kto startował w którymś ze wspomnianych maratonów, zapewne wie, czego się spodziewać. Ludzie ze Strefy pomagali w wytyczaniu tras, więc można mieć pewność, że wiedzą, czego kolarzowi potrzeba. Kamienisty wjazd i soczysty zjazd z Wielkiej Sowy, słynna droga po Rybnickim Grzbiecie, Rogowiec i Andrzejówka to zwięzła lista powodów, dla których Góry Sowie można nazwać Górami MTB.
Od 2012 stowarzyszenie odnawia miejscami zaniedbane trasy. To, co robią ci ludzie, naprawdę imponuje. Na stronie Strefy sukcesywnie pojawiają się komunikaty o zakończonej właśnie akcji odbudowa ścieżki. Ostatnio znaleźli nawet sponsora jednej z tras: do reaktywacji szlaku żółtego przyczynił się kompleks Osówka – tajemnicza pozostałość po obecności hitlerowców w Górach Sowich...”


Gdyby nie zupełnie „abstrakcyjny” i niepotrzebny wałbrzyski wstęp, to dla zachwytów nad głuszyckimi trasami rowerowymi MTB, biłbym brawo, bo należy się cieszyć, że są tacy pasjonaci kolarstwa górskiego, którzy potrafią je docenić.
Gorzkie słowa o Wałbrzychu niestety potwierdzają nieśmiertelność budowanych mozolnie przez media ponurych stereotypów. Wciąż Wałbrzych jawi się jako obskurne, zatęchłe, wyludnione miasto upadłych kopalń, bezrobocia i braku perspektyw rozwoju. Na ogół tworzą je ci, którzy Wałbrzych znają z utartych szablonów i często przesadzonych doniesień w mediach, a nie mają zielonego pojęcia o tym, co się w nim naprawdę dzieje Jest zapotrzebowanie na sensacje, więc się je tworzy. Nie będę rozwijał tego tematu, robiłem to i robię dość często w moim blogu. Najlepiej odniosła się do tego fragmentu artykułu komentatorka, która pisze:
„Pochodzę z Głuszycy i wiem, że jest piękna, tylko...dlaczego ktoś tak dyskwalifikuje Wałbrzych? Wałbrzych, podobnie jak Głuszyca również oferuje fajne trasy MTB dla rowerzystów, przecież w Głuszycy nikt nie pisze o trasach szosowych tylko pięknych trasach górskich biegnących przez lasy i pola. Wałbrzych jest opisany tylko pod względem dziurawych dróg asfaltowych, ale czy ktoś kto to pisał zna ścieżki rowerowe biegnące pod Chełmcem, Ptasią Kopą, czy Niedźwiadkami? Artykuł jest w pewnym sensie krzywdzący dla Wałbrzycha. Jestem młodą osobą, która obecnie mieszka w Wałbrzychu, aktywnie jeżdżę na rowerze i nie mogę się zgodzić ze stwierdzeniem: "A jednak Wałbrzych warto „przełknąć” i nie pozwolić, by zraził nas do całej okolicy". Polecam zajrzeć i sprawdzić a dopiero później wydawać sądy : http://mtb.walbrzych.pl/trasy-rowerowe.


a to wałbrzyski rynek, skąd można wyruszyć na trasy rowerowe


Ja też jestem z Głuszycy, a do tego komentarza chętnie dodam, że Wałbrzych jest jednym z najpiękniejszych pod względem krajobrazowych miast w Polsce, że sporo się w nim dzieje dobrego, także w naprawie dróg, że podobnie jak wiele miast na G. Śląsku z trudem dźwiga się z zastoju i upadku przemysłu węglowego. Wałbrzych ma znaczne osiągnięcia w dziedzinie kultury, a o jego szansach na rozwój turystyki napisałem książkę „Wałbrzyskie powaby”, która niebawem się ukaże. Warto będzie ją przeczytać i pooglądać fotogramy, a potem zastanowić się , czy można lekką ręką rzucać gromy na miasto, które się zna się tylko z przejazdu na rowerze.

Jestem pod wrażeniem jednego z rzadkich w naszej telewizji pozytywnych newsów o Wałbrzychu. W czwartkowych „Faktach” TVN dowiedzieliśmy się co o tym mieście sądzi Davina Reeves, egzotyczna miss Nowego Yorku z 2010 roku. Z Polski wywodzi się jej mąż, z którym kilkakrotnie odwiedzała jego rodzinne miasto, Wałbrzych. Teraz zdecydowała się zostać tu na dłużej, a może nawet na stałe. W wałbrzyskim teatrze im. Szaniawskiego gra rolę historycznej księżnej Daisy w spektaklu, który można było obejrzeć także na scenie nowo zbudowanego amfiteatru. Urodziwa miss o czarnej karnacji mówi dość dobrze po polsku, mogła więc w naszym języku wyrazić zachwyt dla Wałbrzycha i powiedzieć, że jest to piękne miasto, że ludzie są życzliwi, choć poznała wielki świat, to wrażenia z Dolnego Śląska i z wałbrzyskiej sceny są dla niej imponujące. A Wałbrzych, jak mówi, ma „to coś”, które pozwoliło jej pokochać to miasto.
Proszę bardzo, to jest cała prawda o nas. „Cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie”. Swoją drogą nie mogę uwierzyć, że o Wałbrzychu pojawił się w naszej telewizji, tak sympatyczny, wzruszający fotoreportaż.



P.S. O Davinie Reevers możemy więcej przeczytać i obejrzeć fotorelacje z teatru na portalu „Nasz Wałbrzych” w tekście pt. Miss Nowego Yorku zamieszkała pod Wałbrzychem”.

Fot. Głuszycy - Marzena Michalik

poniedziałek, 8 lipca 2013

Po co dzierzbom czarne maski ?



Wyjeżdżajcie na łono natury. Bierzcie ze sobą aparaty fotograficzne lub komórki, Zaszyjcie się w gęstwinie leśnej i po jakimś czasie niezbędnej akomodacji oka, ucha i nosa zaczniecie widzieć, słyszeć i czuć to, czego dotąd nigdy nie udało się doświadczyć normalnemu mieszczuchowi. Objawi się Wam w całej swej tajemniczości nieznany, niepojęty, niewytłumaczalny świat przyrody.
Pamiętajcie, wymaga to spokoju i czasu, potrzeba wiary jak na charyzmatycznych rekolekcjach Ojca Bashobory z Ugandy. Ale tam ma miejsce dobrze wyreżyserowane, oszałamiające misterium w scenerii olbrzymich placów lub stadionów, w świetle jupiterów i głośnych megafonów, we wszechogarniającym tłumie uczestników.
Tutaj odbywa się to wszystko sam na sam z otoczeniem przyrodniczym, w ciszy, spokoju i samoistnym skupieniu. I tutaj możecie skorzystać z możliwości utrwalenia na kliszy rzeczy i zjawisk równie mistycznych i niepojętych, choć pozbawionych oprawy ideologicznej. Rozsądny katolik w tym właśnie może dostrzegać najdoskonalsze dzieło Boga.
A co można odkryć ? Po prostu w głowie się nie mieści. Napisał o tym całą sążnistą książkę Adam Wajrak, przyrodnik z Białowieży.
Na ponad trzystu stronach opowiada fascynujące historie o zwierzętach. Dowiadujemy się, kiedy ślimak bursztynek pokazuje rogi?, po co dzięciołkom tyle mężów?, który dzięcioł jęczy, zamiast stukać?, dlaczego niedźwiedź to też człowiek?, dlaczego zięby pukają w okna? co stresuje świstaka?
Książka nosi tytuł "To zwierzę mnie bierze" – i jest to zbiór opowieści podzielonych na dwanaście miesięcy. Każdy z tych tekstów kojarzy się z przygodą albo zjawiskiem, które dzieje się w określonym czasie. Niebieskie żaby można zaobserwować w kwietniu, małe liski, kiedy wychodzą przed nory w czerwcu, kozice najbardziej stresują się w środku lata. Pogrupował więc autor swoje felietony według miesięcy.
Adam Wajrak, o czym czytam w „Gazecie Wyborczej”, podglądaniem zwierząt zajmuje się od dziecka. Od ponad 20 lat zawodowo, czego wielu mu zazdrości, sądząc, że jego praca to nieustanne wakacje. Ale wystarczy przeczytać któryś z tekstów Wajraka, by wiedzieć, że to zajęcie wymagające pasji poznawczej, uporu i wytrwałości.
Tylko w ten sposób można odgadnąć dlaczego dzierzba czarnoczelna ma na głowie szeroką, czarną maskę. U samca jest ona większa niż u samicy i sięgająca czoła. A dzierzba to gatunek niewielkiego ptaka wędrownego, odbywającego podobnie jak bociany przeloty na dalekie dystanse, bo zimuje w Afryce, przeważnie na południe od równika. W Polsce jest to ginący ptak lęgowy bardzo rzadko spotykany, stąd budzący szczególne zainteresowanie. Gniazduje nie tylko w Puszczy Białowieskiej, ale dość regularnie na terenie gminy Michałkowo w województwie podlaskim. W latach 90. XX wieku pojedyncze lęgi stwierdzano również pod Wizną, nad dolnym Bugiem poniżej Wyszkowa, w Kotlinie Sandomierskiej (szczególnie w dolinie Wisłoki), na zachodniej Lubelszczyźnie, pod Oświęcimiem i koło Piotrkowa Trybunalskiego. Dawniej był to ptak dość rozpowszechniony, choć przez ostatnie 20 lat populacja gwałtownie się zmniejszyła.
Dzierzba jest łatwo mylona ze srokoszem. Można ją odróżnić bo jest trochę mniejszych rozmiarów, ma dłuższe skrzydła i nieco krótszy ogon oraz zwykle bardziej wyprostowaną postawę. Wielkością ustawić można pomiędzy wróblem a kosem. No i ma czarną maskę na głowie. Śpiew jej jest wiązanką różnych melodii, naśladownictw, gwizdów i skrzeków. To ostre "tcze tcze" śpiewa głośniej niż srokosz, wzlatując nad terenem gniazdowym. Wabi różnymi skrzeczącymi dźwiękami
Od srokosza różni się również tym, że ma silny, gruby dziób - jego górna część na końcu jest zakrzywiona i zaopatrzona w ostry "ząb", który ułatwia dzierzbie miażdżenie chitynowych pancerzyków owadów. A po co jej czarna maska?
Nie odpowiem na to pytanie. Tej odpowiedzi trzeba poszukać w książce Wajraka. Można też pokombinować, dlaczego dzierzba ma na głowie czarną maskę, chociaż nie oglądała serialu z Bruce Wayne jako Batmanem, albo głośnego "Zorro". Ale to nie jest przypadek - dostosowanie się istot żyjących do warunków środowiska i nie dotyczy tylko zwierząt.
Widzimy to na co dzień jak często i chętnie ludzie przywdziewają maski, a przecież nie tylko z powodu balów maskowych.

P.S. Znakomity komentator mojego blogu WRCz z Nowej Rudy dorzuci jak sądzę kilka spostrzeżeń z własnych doświadczeń. Należy do tych turystów, którzy wycieczki w góry łączą z uważną obserwacją zjawisk przyrody.










sobota, 6 lipca 2013

Czekanie na cud


tam za górą jest stolica

Nie byłem w stanie zdobyć się na heroiczny wyczyn by pojechać do stolicy i wziąć udział w niezwykłych rekolekcjach na Stadionie Narodowym wraz z kilkudziesięciotysięczną rzeszą wiernych. A przecież już samo zbliżenie się do Ojca Bashobory z Ugandy, bezpośrednie wejrzenie w jego nawiedzone duchem bożym oczy, włączenie się w nurt wspólnej modlitwy, to nie to, co telewizyjne seanse z rosyjskim uzdrowicielem Kaszpirowskim. Warszawskie zgromadzenie, jak twierdzi z całą stanowczością jego inicjator arcybiskup diecezji warszawsko-praskiej Henryk Hoser, to nie żadne czary-mary, to Boża ingerencja w ludzkie dusze i ciała, skutkiem której dochodzić może do niezwykłych omdleń, uzdrowień i wskrzeszeń.
Liczyć na cudowne uzdrowienie nie mogę, bo do tego potrzebna jest wiara, że się spełni taki cud, a ja jestem z natury niedowiarkiem. Moje żarliwe modlitwy nie przynosiły jak dotąd żadnych efektów może dlatego, że odbywały się w samotności, bez udziału innych osób, a zwłaszcza duchownych z mocą nadprzyrodzoną. W nadzwyczajnych okolicznościach jakie będą miały miejsce na piłkarskim gigancie mógłbym liczyć na wskrzeszenie młodzieńczej wiary, która podobnie jak zdrowie mocno się nadwyrężyła.
Do Warszawy nie jadę z powodów stricte materialnych. Podróż samolotem nie wchodzi w rachubę, bo doświadczenie lotu smoleńskiego odcisnęło piętno na mojej psychice i sama myśl o zakamuflowanej paczce trotylu podrzuconej do samolotu przez ruskich budzi empatię. A przecież musiałbym dotrzeć na lotnisko we Wrocławiu albo pociągiem, albo samochodem. Obydwa środki lokomocji nie zapewniają bezpieczeństwa podróżowania. Przekonują nas o tym codziennie media informując non stop o dantejskich scenach katastrof kolejowych i wypadków drogowych. Z tego też powodu odrzucam definitywnie jazdę do Warszawy własnym punto-grande, którym zdobywam się na odwagę pojechać od czasu do czasu na zakupy do „Kauflandu” lub „Tesco” w Wałbrzychu. Drogę tę znam na pamięć, a poza tym wiem, gdzie mogę normalnie zaparkować samochód, co jest wykluczone w takich molochach jak Wrocław lub Warszawa.
W moim przypadku jedynym sensownym sposobem podróżowania są własne nogi. Pisałem niedawno o wyczynie niejakiego Kazimierza Palucha, który pieszo w latach dwudziestych przemierzył wzdłuż i wszerz obszar ówczesnej znacznie większej niż obecnie II Rzeczpospolitej. Wprawdzie w obecnej dobie rozwoju komunikacji też nie można wykluczyć niebezpieczeństwa wypadku pieszych, ale są oni jednak w lepszej sytuacji, zwłaszcza gdy zastosują się do rozważanego w Sejmie nakazu noszenia na drogach kamizelek odblaskowych. Bezpiecznymi okazują się pielgrzymki pieszych do miejsc świętych, bo już sama ich paradność powoduje zwalnianie ruchu pojazdów.
Szkoda, że o terminie i miejscu warszawskiego spektrum dowiedziałem się zbyt późno. Może warto byłoby wybrać się na pieszą wędrówkę bocznymi ścieżkami do stolicy. Taka okazja jak ta na Stadionie Narodowym jest warta największych poświęceń.
No cóż, pozostaje mi więc jak dotąd siedzieć w domu i czekać na cud.