Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

niedziela, 10 czerwca 2018

Warto wiedzieć coś więcej o Jolancie Marii Kalecie



Nie ukrywam, że jestem zafascynowany twórczością Jolanty Marii Kalety. I to nie tylko dlatego, że dwie z jej ostatnio napisanych powieści „W cieniu Olbrzyma” i „Riese, tam gdzie śmierć ma sowie oczy” dotykają bezpośrednio spraw, które stanowią od dłuższego czasu meritum moich zainteresowań i dzieją się w bliskich mi miejscach, Jedlinie-Zdroju i Głuszycy. Cenię sobie jej książki, bo znajduję w nich co rusz powody do zachwytu, takie passusy, które chciałoby się cytować przy każdej okazji w moich blogowych zapiskach, bądź też nauczyć na pamięć. A ponieważ stało się tak, że miałem okazję poznać pisarkę osobiście na spotkaniu autorskim w wałbrzyskiej Bibliotece pod Atlantami, a później, gdy stała się gościem w naszym głuszyckim Centrum Kultury i to aż dwukrotnie, nic więc dziwnego, że mogłem o tych wydarzeniach pisać już kilkakrotnie w moim blogu. 

Wydawało mi się, że poprzez powieści, które przeczytałem i które zdobią moją półkę z książkami oraz wrażenia ze spotkań z p. Jolantą, wiem już sporo o niej samej. Oczywiście, to jest tylko złudzenie. Osoba Jolanty Marii Kalety jest warta bliższego poznania. A przekonał mnie o tym znakomity wywiad, który znajduje się w internetowych goglach, a który postanowiłem przytoczyć w całości, będąc przekonany, że zainteresuje moich Czytelników, bo dostarcza wiedzy o samej pisarce, której trudno byłoby się doszukać gdzie indziej. A dlaczego to robię dzisiaj – o tym piszę na samym końcu mojego postu.


p. Jolanta z Romaną Więczaszek na spotkaniu w CK w Głuszycy
 A oto pełny tekst wywiadu:

Rozmawiamy z Jolantą Marią Kaletą – pisarką, wrocławianką od urodzenia, autorką powieści, chociaż beletrystycznych w charakterze, to w swej treści sławiących urodę Wrocławia i Dolnego Śląska. W swoich powieściach zabiera czytelników w sensacyjne podróże po czasie minionym, choć nie tak odległym, bo zamkniętym w kręgu lat 1945 – 1989. W ostatnim czasie Wydawnictwo Psychoskok wydało kilka książek tej autorki – „Kolekcja Hankego”, „W cieniu Olbrzyma”, „Wrocławska Madonna”, „Operacja Kustosz” i „Lawina”.

– W Pani powieściach miejscem wydarzeń jest Wrocław lub Dolny Śląsk. Czy to zainteresowanie wypływa z lokalnego patriotyzmu, czy rzeczywiście historia miasta i regionu jest tak fascynująca?


Jolanta Maria Kaleta: Mogę śmiało odpowiedzieć, że i jedno i drugie. Urodziłam się we Wrocławiu, tu spędziłam dzieciństwo i młodość, tutaj chodziłam do szkoły, studiowałam i pracowałam. A teraz tutaj piszę książki. Trudno nie kochać takiego miejsca. Ale dzieje Wrocławia, a także jego dzień dzisiejszy są fascynujące. To tragiczna historia miasta, które nie dość, że umarło w 1945 roku, to jeszcze na mocy przeróżnych politycznych decyzji wymieniono wszystkich jego mieszkańców – setki tysięcy ludzi. Nie tylko tutaj, ale na całych, tak zwanych Ziemiach Odzyskanych. To historia na taką skalę wcześniej niespotykana, nigdy i nigdzie. Musiało to odcisnąć piętno na tych ludziach, na wizerunku miasta i regionu. Ci ludzie, którzy tutaj przybyli, nieśli ze sobą różne ciekawe historie i spory bagaż doświadczeń, a na miejscu, we Wrocławiu i na Dolnym Śląsku, natknęli się na przekazywane z ust do ust tajemnice, nierozwiązane zagadki i niewyjaśnione zdarzenia.

Cóż bardziej rozpala ludzką wyobraźnię, niż opowieści o ukrytych skarbach, o pałacowych skrytkach, tajnych przejściach, niewyjaśnionych kradzieżach, bezprawnych działaniach tajnych służb? Do dziś nikt nie znalazł odpowiedzi na pytanie, co stało się ze złotem Breslau? Ile prawdy zawierają archiwa SB na temat poszukiwań tego złota i innych tak zwanych skarbów z okresu II wojny światowej? Czy naprawdę w pałacu w Jedlince ukryto dwie skrzynie z kosztownościami? Czemu służyły wykute w Górach Sowich podziemia kompleksu Riese? Gdzie ukryto Bursztynową Komnatę? I tak dalej, i tak dalej. Zaznaczam, że ja nie szukam odpowiedzi na te właśnie pytania. Tym zajmują się zawodowi eksploratorzy, odkrywcy czy poszukiwacze skarbów. Każde określenie pasuje. Moje powieści jedynie nawiązują do tych wszystkich tajemnic, a opowiadają fikcyjne historie o zwykłych ludziach, mających niezwykłe charaktery. Nasz region jest tak bogaty w fascynujące zagadki, że wystarczy wbić łopatę w ziemię, aby którąś wykopać. Dla pisarza to skarbnica pomysłów. Dlaczego więc nie czerpać pełnymi garściami?


– Z lektury pani książek wynika, że akcję swoich powieści osadza Pani albo w latach stalinowskich – „W cieniu Olbrzyma”, „Lawina” – albo w czasach PRL-u – „Kolekcja Hankego”, „Wrocławska Madonna”, „Operacja Kustosz”, choć ta ostatnia umiejscowiona została w realiach przemian ustrojowych 1989 roku. Czy te czasy, jako Autorkę powieści i historyka, intrygują panią najbardziej?


– Myślę, że tak. Z bardzo wielu przyczyn. Może dlatego, że średniowiecze nigdy mnie specjalnie nie pociągało, jako zbyt mroczne, pełne złych emocji, ciemne, nietolerancyjne, a nawet okrutne. Niemiecki Breslau wspaniale zagospodarował znany wrocławski pisarz kryminałów, niedościgniony Marek Krajewski. Natomiast czasy powojenne odcisnęły piętno na moim życiu i życiu setek tysięcy mieszkańców Wrocławia i Dolnego Śląska. Doskonale je pamiętam, ja i oni, więc pewno dlatego są dla mnie i moich rówieśników interesujące. Być może to taki podświadomy powrót do przeszłości. Są też inne przyczyny. Okres Polski Ludowej dla młodszego pokolenia Wrocławian jest tak samo odległy, jak dla mnie dwudziestolecie międzywojenne i II wojna światowa – znam je jedynie z książek. Dla nich to stare dzieje, a w szkole nie zawsze zdążą poznać ten okres. W domu rodzice nie mają czasu lub ochoty na wspominki. Może sięgną po książkę i z niej dowiedzą się, jak żyło się w tym pięknym obecnie mieście w czasach, kiedy na ścianach kamienic w rynku widoczne były ślady kul karabinowych, pod dworcem głównym mieścił się schron przeciwatomowy, katedra nie miała hełmów, a uniwersytet nosił imię Bolesława Bieruta?


Tamte czasy, z jednej strony ubogie, biedne, brakowało wszystkiego. Ale… W każdej powieści bohater ma swego antagonistę, przeciwnika, który staje na jego drodze, tego złego, który chce mu odebrać godność, majątek czy ukochaną. Jest bezwzględny, stoi ponad prawem, sprytny, nie do ugryzienia. A właśnie w stalinizmie i PRL-u mamy takich postaci mnogość. Brać, przebierać i wybierać. Nie trzeba sięgać do wielkiej polityki i gmerać po Komitetach Wojewódzkich czy Centralnych. Wystarczy nam taki prosty oficer Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, albo ubek czy esbek (od 1956). To stereotyp, ale też i fakt. Dziś znamy prawdę historyczną o tych instytucjach i wiemy, że te nieliczne wyjątki tylko potwierdzają regułę, że były to organizacje przestępcze. Nie trzeba jechać do Ameryki czy Włoch, aby mieć własną mafię, która czyha na naszego głównego bohatera. Nie musimy naciągać czym była i jest Opus Dei lub Zakon Dominikanów i tak dalej, aby mieć przeciwnika zorganizowanego, stojącego poza prawem – mamy własnego, rodzimego esbeka. Jeden w drugiego zły do szpiku kości, bezwzględny, bez zasad. To bardzo barwne postaci – palą, piją, klną, kradną, oszukują, zawsze im wszystko uchodzi na sucho. Jak Gandalf przy pomocy czarodziejskiej różdżki, tak oni mogli zniszczyć człowieka jednym swoim rozkazem. Mieliśmy własną mafię u siebie na miejscu, w jednej instytucji. W służbach specjalnych. Zaznaczam, że to nasz stereotyp i były wyjątki, ale przeciętnemu Polakowi taki obraz wpoiły media, więc można na tych uczuciach zagrać. W dobrze napisanej powieści sensacyjnej bohater musi znaleźć się w sytuacji bez wyjścia, zero możliwości manewru, znikąd pomocy, znikąd ratunku. W tamtej Polsce łatwo było tak człowieka zaszczuć. Żadna instytucja, sąd, milicja nie mogły pomóc. I nie trzeba było działać w opozycji, aby dostać się w tryby tej potwornej machiny. To dla pomysłów worek bez dna.


– Dlaczego więc w swoich powieściach nie sięga Pani do Solidarności i przemian politycznych? Przecież Wrocław może się poszczycić wybitnymi postaciami z tego okresu?

– Nie sięgam, to prawda. Jako historyk i politolog doskonale wiem czym jest polityka. Może wynieść człowieka na szczyt lub zepchnąć w kazamaty. Dosłownie i w przenośni. Polityka dzieli. Na naszych i tamtych. Trzeba przynależeć do jednych lub drugich. Dopiero spojrzenie z perspektywy czasu pozwala na mniej subiektywny osąd, bo w pełni obiektywny on nigdy nie będzie. Poza tym o Solidarności napisano już tak wiele, że nie chce przyczyniać się do „zagłaskania kotka na śmierć”. W moich powieściach polityka jest jedynie tłem, na którym rozgrywają się wydarzenia, niemające z nią wiele wspólnego. Nawet w „Operacji Kustosz”, której akcja rozpoczyna się na początku 1989 roku można znaleźć tylko kilka zdań poświęconych Solidarności, choć motorem akcji są przemiany zapoczątkowane obradami Okrągłego Stołu. Polityka i historia determinuje moich bohaterów, ale nie jest opisywaną rzeczywistością. Moje powieści mają dać Czytelnikom odrobinę rozrywki, podprawionej dla lepszego smaku szczyptą wiedzy, a nie przymuszać ich do dywagacji z pogranicza spiskowej teorii dziejów.


– Które wydarzenia z okresu PRL stały się dla Pani inspiracją? Mówi się przecież, że były to czasy szare, nudne, byle jakie, ludzie zabiegani, przybici trudnościami dnia codziennego.

– Życie w PRL- u odbiegało od dzisiejszego, ale w żadnym razie nie było nudne. Szare były mury i ulice, ale życie miało różne barwy. Każdy nadawał mu własne, wedle swoich pragnień. Może były to czasy ciężkie, ale za to były ciekawe. To, co wówczas się działo, nadal bardzo inspiruje. Może ograniczę się tylko do niektórych wydarzeń, bo mogłabym opowiadać w nieskończoność. Jest kilka takich szczególnych, mających zasadniczy wpływ na powstanie moich powieści. Niewielu Wrocławian zapewne pamięta czerwiec 1976 roku, kiedy to spłonął kościół świętej Elżbiety zwany kościołem garnizonowym. Niby pożar jakich wiele. Z okien mieszkania z przerażeniem oglądałam ten spektakl. Kilka dni później, do Muzeum Historycznego, gdzie byłam asystentem, przyszedł anonim, że ratusz jest następny w kolejce. Do niczego podobnego, dzięki Bogu, nie doszło, lecz dyrekcja zapędziła pracowników do nocnych dyżurów. Atmosfera ratusza nocą zapadła mi tak bardzo w pamięci, że na kanwie tego drobnego zdarzenia powstała „Kolekcja Hankego”.

Wręcz pasjonujące są losy obrazu Łukasza Cranacha „Madonna pod jodłami”. Został on przekazany Polsce wraz z katedrą, której ściany ozdabiał, na mocy tych samych decyzji, które przesunęły granice naszego państwa. W bliżej nieznanych okolicznościach obraz ‘ulotnił się’. Trudno użyć tu słowa ‘kradzież’, ponieważ nikt nie wiedział kiedy to się stało, ani jak. Sprawa ujrzała światło dzienne pod koniec lat 60-tych czyli za rządów Gomułki, w okresie nasilenia konfliktu na linii Kościół-Państwo, jako pokłosie sporu wokół obchodów tysiąclecia chrztu Polski. Na skutek dochodzenia prowadzonego przez Kościół udało się jedynie wyjaśnić okoliczności zaginięcia obrazu, ale gdzie znajdował się i w czyich rękach, to już nie. Nie tylko Polska, ale cały świat był przekonany, że obraz ten już nigdy do nas nie powróci. Pisarzowi więcej nie potrzeba, aby wokół takiej sprawy utkać intrygę - wysłać historyka sztuki w przebraniu księdza, z fałszywym paszportem, na poszukiwania. Ponieważ nawet w najbardziej wymyślnych snach nie przypuszczałam jaki scenariusz napisze życie, w swojej powieści „Wrocławska Madonna” zmieniłam tytuł obrazu na „Madonna pod palmami”, bo mój bohater obraz odnajduje i wraca z nim do Polski. Ot, fantazja pisarza. I wykrakałam. Kiedy książka opuszczała mury drukarni minister Radosław Sikorski obwieścił wszem i wobec, że Madonna wróciła do Polski. Można ją obecnie oglądać w Muzeum Archidiecezjalnym na Ostrowie Tumskim. Kraków ma „Damę z gronostajem”, a my mamy „Wrocławską Madonnę”, bo tak potocznie nazywano obraz Cranacha.


Może jeszcze jeden przykład inspiracji – złoto z banków Breslau, zwane złotem Wrocławia i inne cenne przedmioty, w tym dzieła sztuki, zrabowane przez hitlerowców na terenie całej Europy. Część odnaleziono, zaraz po wojnie, na terenie Dolnego Śląska, część do dziś nie wróciła do prawowitych właścicieli. Wartość nieodzyskanych dóbr liczy się w setkach milionów dolarów. Gdzie one są? Cały Dolny Śląsk był dla Niemców jednym wielkim schowkiem. Przez lata służby specjalne poszukiwały tych miejsc. Nawet po 1989 roku. Przecież, jak głosi fama, to gdzieś tutaj może być ukryta Bursztynowa Komnata. Zainteresowanie tym problemem rozpala umysły wielu ludzi do dziś. Pomysły na książki można czerpać garściami. Ja napisałam „Operację Kustosz” zainspirowaną działaniami SB, mniej lub bardziej zgodnymi z prawem. Poza Wrocławiem mamy tajemniczy kompleks Riese, kopalnie uranu w Kowarach, do dziś nie odnaleziony „Portret Młodzieńca” Rafaela i wiele innych. Łatwo zauważyć, że te wszystkie wydarzenia mają wspólny mianownik – drugą wojnę światowa – gdyby nie ona, tych problemów po prostu by nie było. Choć skończyła się w 1945 roku, to jej odór ciągnie się za nami do dziś.


– W pani powieściach akcja toczy się w miejscach znanych we Wrocławiu i na Dolnym Śląsku – wrocławski ratusz, Ostrów Tumski, Katedra, rynek wrocławski, kompleks Riese w Górach Sowich i tak dalej. Co było pierwsze? Czy najpierw uległa pani fascynacji miejscem, czy to ono zainspirowało? Czy może najpierw wymyśliła pani fabułę i potem dla niej poszukała odpowiedniego miejsca?


– To te fantastyczne miejsca mnie zainspirowały, a z nimi związane są ciekawe wydarzenia. We Wrocławiu znajduje się kilka miejsc szczególnych, magicznych. Zalicza się do nich niewątpliwie rynek, starówka i przede wszystkim ratusz. W „Kolekcji Hankego”, której akcja dzieje się w 1976 roku, takim miejscem jest właśnie Ratusz. To w nim pracuje bohaterka powieści, asystent muzealny. Może nie każdy pamięta, że jeszcze nie tak dawno, w tym pięknym budynku miały swoją siedzibę dwa wrocławskie muzea – Muzeum Historyczne i Muzeum Sztuki Medalierskiej. Kiedy zanurzymy się w chłodny cień Refektarza czy Sali Mieszczańskiej, posłuchamy opowieści przewodnika, wyobraźnia podsunie nam tajemnicze postaci skrywające się gdzieś za potężnym filarem czy tajemną skrytkę w murze. A w niej spis obrazów tworzących złodziejską kolekcję Karla Hankego. Wśród nich dzieła Michaela Willmanna, śląskiego Rafaela. Aby obejrzeć jedno z nich wystarczy udać się na spacer w rejon Dzielnicy Czterech Kultur, zapuścić się w uliczkę Świętego Antoniego i wejść do kościoła Ojców Paulinów, dawniej pod wezwaniem świętego Antoniego. Od niedawna może poszczycić się obrazem przedstawiającym św. Jana Kapistrana. Jest on kwintesencją stylu Wilmanna, w kolorystyce, kompozycji i sposobie przedstawiania postaci. To dzieło światowej klasy, którego walorami Wrocławianie mogą się poszczycić. W „Kolekcji Hankego” sięgnęłam do okoliczności jego odnalezienia, choć oczywiście, jak to w powieściach się dzieje, zostały one zmienione na potrzeby bohatera książki.


Miejscem szczególnym we Wrocławiu jest Ostrów Tumski, najstarsza część miasta. Każdy budynek to zabytek na światowym poziomie. Wśród nich króluje katedra. Uroda tego miejsca, historia wychylająca się z każdego zaułka, chłód wąskich uliczek, atmosfera kontemplacji i zadumy zainspirowały mnie do umieszczenia tego miejsca w dwóch powieściach. We „Wrocławskiej Madonnie” - główny bohater, wrocławski historyk sztuki, zagląda na Ostrów Tumski wiele razy. W budynku Kurii Arcybiskupiej ma swego przyjaciela, sekretarza kurii, a w katedrze pomaga ukryć się uciekającemu przed esbekiem, młodemu opozycjoniście. Bohater powieści „Lawina”, doktor Madej, w katedrze spotyka się z łączniczką, pracownicą konsulatu francuskiego we Wrocławiu, aby przekazać jej materiały dotyczące kopalni uranu w Kowarach. Są też miejsca piękne pod względem architektonicznym, ale dla niektórych Wrocławian mające nieprzyjemne konotacje. One także inspirują. Na przykład gmach obecnej Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu. Do 1989 roku mieściła się tutaj Komenda Wojewódzka Milicji Obywatelskiej, od 1983 roku zwana Wojewódzkim Urzędem Spraw Wewnętrznych. Do tego budynku, z czerwonej cegły klinkierowej, budzącego postrach wśród ówczesnych mieszkańców Wrocławia, na przesłuchanie przychodzi Matylda, muzealniczka z „Kolekcji Hankego”. Trafia do aresztu za sprawą nieuczciwego porucznika milicji. To w tym budynku pracuje major SB, nieuczciwy oficer z „Operacji Kustosz”, który zgromadzone dokumenty dotyczące działań, mających na celu odnalezienie miedzy innymi złota Wrocławia, wykorzystuje na własny rachunek. Do tego wykazu mogę dorzucić jeszcze Halę Stulecia, którą to wykorzystuję w powieści aktualnie będącej na warsztacie. Jej akcja będzie rozgrywać się we współczesnym Wrocławiu, a bohaterem będzie antykwariusz mający swój lokal, łatwo zgadnąć gdzie. Przy rynku, oczywiście. To najlepsze miejsce dla starych książek, tajemniczych manuskryptów i map nieznanych lądów. Dosłownie rzut beretem od Wrocławia mamy takie perełki, jak twierdzę w Srebrnej Górze, kompleks Riese, kopalnie uranu w Kowarach, zespół klasztorny w Krzeszowie. Wszędzie tam zaglądają z różnych przyczyn bohaterowie moich powieści.

– Istnieje taka obiegowa opinia, iż czytelnicy utożsamiają głównego bohatera powieści z jej autorem. Czy pani zgadza się z nią? Czy któregoś ze swoich bohaterów wzorowała pani na sobie?

– Słyszałam o takiej opinii, ale zgadzam się z nią tylko w pewnym, niewielkim stopniu. Głównym bohaterem „Lawiny” jest mężczyzna, doktor Madej. Nikt nie będzie mnie z nim utożsamiał. To chyba rozumie się samo przez się. Podobnie z historykiem sztuki, Markiem Wolskim z „Wrocławskiej Madonny”, biegającym na dodatek przez pół książki w księżowskiej sutannie. Inaczej rzecz się ma w przypadku pozostałych moich powieści. Mogę przyznać się od razu, że w „Kolekcji Hankego”, muzealniczka Matylda została wyposażana w wiele moich osobistych przeżyć – pracowałam w muzeum w ratuszu, użerałam się z cenzurą, jeździłam do Warszawy w delegacje, i jak już mówiłam, byłam świadkiem pożaru kościoła garnizonowego, ale na trop żadnej tajnej skrytki nie wpadłam. A szkoda. Marina z „Operacji Kustosz” czy Antonina z „W cieniu Olbrzyma” nie mają ze mną wiele wspólnego, poza tym, że są kobietami. Ja nigdy w życiu nie weszłabym do ciemnych lochów w pogoni za nie wiadomo kim, a strzelanie z pistoletu także nie wchodzi w grę. Bardziej przemawia do mnie opinia, że Czytelnik lubi utożsamiać się z bohaterem, główną postacią przedstawianą w powieści. I bardzo by mnie cieszyło, gdyby czytając moje książki Wrocławianki widziały siebie w roli Mariny, Antoniny czy Matyldy, bo są takie same – energiczne, odważne i wiedzą, czego chcą. Nie mówiąc już o tym, żeby każdy lekarz utożsamiał się z doktorem Madejem.


Od cytowanego wywiadu minęło już sporo czasu. Jolanta Maria Kaleta napisała nowe książki.
Jedną z nich jest powieść „Pułapka”.

O książce tej opowiada jej recenzentka Wioletta Sadowska:

Wrocławska pisarka w nanowszej powieści, z wyczuwalną nutą fantazji, dotyka tematu osławionej, mitycznej "Szczeliny Jeleniogórskiej", której istnienia do tej pory nie udowodniono. Miejsca w których podobno Niemcy ukryli zrabowaną podczas wojnybiżuteri oraz dzieła sztuki. Otóż dwie ekipy eksploatorów próbują odnaleźć tę szczelinę, nie wiedząc o tym, że los zgotował dla nich nie lada pułapkę. Myślę, że dla wielu czytelników wątek ten stanowić bedzie doskonały wstęp do dalszego zgłębienia tego niezwykle intrygującego tematu. Jestem zaszczycona możliwością przeczytania tej książki na długo przed jej premierą. Jestem także zaszczycona możliwością napisania do niej rekomendacji na okładkę... Koniecznie przeczytajcie "Pułapkę".

Nasza powieściopisarka szykuje coś nowego. Czym teraz może nas zaskoczyć? Oto jest pytanie. Z facebooka dowiadujemy się, że właśnie odwiedziła Kraków i dała się upamiętnić na fotce  w krakowskiej synagodze. Była też gościnnie w Miechowie, a pamiątką z wycieczki jest zdjęcie u stóp miechowskiego Pomnika Niepodległości. 

Wiemy wszyscy, że w tym roku święcimy setną rocznicę niepodległości. Wiemy też o patriotycznej wrażliwości p. Jolanty. I oto mamy "pułapkę". Myślę, że znaleźliśmy się w niej nieswiadomie, ale z pełną premedytacją pisarki. Odsłonięcie niespodzianki jaką trzyma w sekrecie p. Jolanta będzie dla nas wszystkich sensacją. Czekamy na to w pełnym napięciu. Mamy nadzieję, że nie dłużej jak do 11 listopada br.

A czas jak rzeka, jak rzeka płynie...








3 komentarze:

  1. Doskonały wywiad Pani Jolanty Kalety.Czytałem go równie z wielką uwagą podobnie jak Twój blog.Teraz wiem jak dużo tracę,że mam duże zaległości w czytaniu książek Pani Jolanty.Jak skończę Iliadę i Odyseję Homera to przystąpię do czytania pozycji Pani Kalety.Miłej niedzieli.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I tym sposobem podnosisz mnie na duchu, bo przecież o to mi chodzi by zachęcić do czytania książek, które cenię sobie bardzo.A tym, że czytasz Homera,. to mnie zaskoczyłeś, podobnie jak Twoimi wynikami w internetowych quizach. Ale obaj już należymy do tzw. "starej generacji". Młodzi na wieść o takich zainteresowaniach wzruszają ramionami...

      Usuń
  2. Niesamowicie piękną i wrażliwą osobą jest pani Jolanta Kaleta.
    Dziękuję Ci, że o Niej napisałeś.

    OdpowiedzUsuń