Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

środa, 28 lutego 2018

Jesteśmy na topie


Pisałem niedawno o tym, że w Wałbrzychu  i okolicach powstaje właśnie ekranizacja powieści Joanny Bator  „Ciemno, prawie noc” w reżyserii Borysa Lankosza. 
Scenariusz filmu „Ciemno, prawie noc” to wspólne dzieło Magdaleny Lankosz i Borysa Lankosza, które łączy elektryzującą historię kryminalną z elementami kina grozy. Niektóre sceny do filmu realizowane były na wałbrzyskim Sobięcinie, ale także w podziemiach głuszyckiej Osówki. Joanna Bator powróciła na jakiś czas do Wałbrzycha, by czuwać osobiście nad ekranizacją swojej powieści. Ekranizacja powieści Joanny Bator trafi do kin w styczniu 2019 roku.

Okazuje się, że Wałbrzych będzie miał swój film, tak jak ma swoje znakomite powieściopisarki  -  wcześniej Olgę Tokarczuk, potem Joannę Bator, obie z nagrodami „Nike”. To wszystko dzieje się w ostatnich latach w kulturze jakby na przekór lansowanej wcześniej w mediach opinii o Wałbrzychu jako mieście nędzy i grozy, na krawędzi upadku, po likwidacji kopalń węgla kamiennego.

Wałbrzych stał się głośny na całym świecie, kiedy gruchnęła wieść o poszukiwaniach „złotego pociągu”. Pociągu nie udało się odnaleźć, ale „złota passa” dla turystycznej promocji „Książa” i samego Wałbrzycha trwa.

Ale nie o Wałbrzychu chcę dziś opowiedzieć, bo okazuje się, że mamy urodzaj na podobne niespodzianki poza Wałbrzychem, tam gdzie nikt by się nie spodziewał.

Coś się dzieje szczególnie ważnego w naszej około wałbrzyskiej kulturze, ale my traktujemy to jako rzecz normalną. Nie dziwi nas, że maleńki Krajanów utopiony w górskich czeluściach, gdzieś tam na krańcach ziemi noworudzkiej,  staje się nagle oczkiem w głowie tysięcy kinomanów krajowych i zagranicznych, a zaś Walim, ongiś pulsujące życiem włókiennicze osiedle, dziś z trudem budujący fundamenty dla rozwoju turystyki i wypoczynku, odbija się głośnym echem w krajowych mediach po sukcesach w międzynarodowych konkursach w Chicago i Cannes.

Myślę, że warto temu tematowi poświęcić nieco uwagi.

W 2017 roku do polskich kin wszedł najnowszy film Agnieszki Holland  „Pokot”. Jest to adaptacja powieści Olgi Tokarczuk „Prowadź swój pług przez kości umarłych”. Film ten nagrodzony został Srebrnym Niedźwiedziem na festiwalu filmowym w Berlinie.

Znawcy literatury, bywalcy księgarń i bibliotek, znają Olgę Tokarczuk nie tylko z przekazów medialnych. Jeśli udało się trafić na którąkolwiek z jej głośnych już w całym kraju powieści, takich jak „Prawiek i inne czasy”, „Dom dzienny, dom nocny” , „Ostatnie historie”, trudno byłoby się nie zachwycić. Każda z tych książek wciąga jak narkotyk, wprowadza w utopijny, a przecież rzeczywisty  świat fantasmagorii. Zdumiewa nas, że jest to świat najbardziej prymitywny, ubogi, bo rzecz rozgrywa się w maleńkich wioszczynach górskich, a bohaterami są ludzie prości, sterani powszedniością trudów, wprzęgnięci w elementarny mechanizm „walki o byt”, a jak się okazuje ludzie bogaci duchowo, wrażliwi i czuli na  piękno przyrody i krajobrazów, reagujący bezkompromisowo na kłamstwo, obłudę i nieuczciwość otoczenia.

Dla mieszkańców takich wioszczyn,  jak Krajanów, Dworki, Wodzisław powieści Olgi Tokarczuk są nadzwyczaj swojskie, bo dzieją się jakby  tu, w ich wsi i są bliskie tutejszemu pojmowaniu świata i ludzi. Znamy z autopsji tę przyrodę, krajobrazy, uciążliwości życia górskich ustroni, zagubionych gdzieś w górach, odciętych od świata, bo jest ich sporo na naszej ziemi wałbrzyskiej. Powieść „Prowadź swój pług przez kości umarłych” stawia jednak nowe, niezwykle intrygujące pytanie. Dotyczy ono naszego stosunku do otaczającej nas przyrody i zwierząt. Dotyczy istoty człowieczeństwa, w którym idea ochrony życia jako najwyższej wartości w odniesieniu do świata zwierząt jest tylko grą pozorów.

Przyjrzyjmy się nieco bliżej fabule powieści i filmu.

W tajemniczych okolicznościach ginie mieszkaniec wsi położonej na skraju gminy noworudzkiej. Jego sąsiadka, Janina Duszejko, emerytowana nauczycielka i obrończyni zwierząt, wpada na pewien trop  i zdradza go policji. Ale organa władzy nie traktują poważnie jej podejrzeń, mają złe zdanie o kobiecie, uchodzącej za ekscentryczkę, mieszkającej samotnie i pasjonującej się astrologią.. Okoliczności kolejnych morderstw skłaniają jednak policję do innego spojrzenia na sprawę.

W tym maleńkim przysiółku, w którym przyszło żyć na stare lata bohaterce powieści, dzieją się rzeczy wzbudzające wstręt i oburzenie. Grupka myśliwych z lokalnego Kółka Łowieckiego na czele z komendantem policji i pod opiekuńczymi skrzydłami księdza proboszcza urządza sobie suto zakrapiane polowania, czując się  przy tym zupełnie bezkarnie. Tutaj nie obowiązują żadne okresy ochronne, strzela się do wszystkiego co popadnie i kiedy tylko nadarzy się okazja. Ofiarą myśliwych padły też dwie wierne i oddane suczki, jedyne towarzyszki życia mieszkającej na tym odludziu samotnej kobiety. Trudno się dziwić, że przechyliło to do reszty czarę goryczy. Bohaterka książki  podejmuje się walki o prawo do życia dla zwierząt z panującą wszędzie obojętnością , bezdusznością,   hipokryzją. Decyduje się sama być w tej sprawie i sędzią, i katem.  Jaki jest finał tej potyczki?

Odpowiedź na to pytanie poszukajmy  w powieści lub w filmie.

Filmy fabularne mają swój klimat i moc oddziaływania, zwłaszcza jak są dobrze zrobione. Znacznie trudniej jest zdobyć rozgłos i sławę filmem dokumentalnym. Tu trzeba mieć pomysł i pasję w odkrywaniu rzeczy nieznanych i frapujących

Od pewnego czasu zawładnął mediami, najpierw lokalnymi, a obecnie już krajowymi młody entuzjasta krajoznawstwa i historii ziemi wałbrzyskiej, wywodzący się z niewielkiego Walimia – Łukasz Kazek. Długo trzeba by wymieniać  jego rozliczne akcje mające na celu ratowanie pamięci tego wszystkiego, co działo się na ziemi wałbrzyskiej tuż po zakończeniu wojny. Robił to wszystko Łukasz, starając się wciągnąć do akcji ludzi tak jak on młodych i zainteresowanych. W lokalnych mediach co rusz dowiadywaliśmy się o dokonaniach odkrywczych Łukasza. A teraz mamy tego apogeum.

Wieść o sukcesach przerastających o niebo najskrytsze marzenia i samego Łukasza, i mieszkańców Walimia, rozniosła się po całym kraju. Mowa o filmie z wykorzystaniem arcyciekawych fotografii z pierwszych lat powojennych, odnalezionych przez Łukasza na strychu jednego z budynków mieszkalnych Walimia.

Dokument "Ludzie z klisz" wyreżyserowany przez Mateusza Kudłę nagradzany był na prestiżowych międzynarodowych festiwalach telewizyjnych. Film przedstawia historię związaną z odnalezieniem w sercu Gór Sowich ponad setki wywołanych klisz fotograficznych. Autorem zdjęć wykonanych pomiędzy 1947 a 1959 r. jest Filip Rozbicki, nieżyjący już organista a zarazem jeden z pierwszych polskich osadników w Walimiu. Na około 800 fotografiach utrwalił on codzienne życie mieszkańców miejscowości i okolicznych wsi.

Dokument został wyprodukowany przez „Fakty po południu” TVN24. Autorem zdjęć jest Artur Głupczyk. W marcu 2017 r. obraz zdobył nagrodę Gold Plaque na 53. Międzynarodowym Festiwalu Telewizyjnym w Chicago. Natomiast we wrześniu - główną nagrodę Złotego Delfina na festiwalu produkcji filmowych Corporate Media & TV Awards w Cannes.

Nie mogę przemilczeć wydarzenia ogromnie ważnego dla nas, mieszkańców Jedliny Zdroju i Głuszycy. Obie te miejscowości stały się miejscem akcji znakomitych powieści wrocławskiej pisarki Jolanty Marii Kalety. Jej książki „W cieniu Olbrzyma” i „Riese” tam gdzie śmierć ma sowie oczy” rozpalają do zenitu naszą wyobraźnię i pozwalają nieco wnikliwiej poznać „gorący czas” formowania się normalnego życia na wałbrzyskim „dzikim zachodzie”.
.
Jak widać coś dobrego się dzieje w naszym życiu kulturalnym. W moim poście wybrałem jedne z ważniejszych wydarzeń, ale ich lista wcale na tym się nie kończy. Warto zdać sobie z tego sprawę i o tym pamiętać. To pozwala nam czuć się pewniej i z dumą myśleć, że wcale nie pozostajemy w tyle w stosunku do innych części naszej polskiej krainy.

wtorek, 27 lutego 2018

Wielkopostne postanowienie poprawy

  
Rozpoczynam jak na nawiedzonego duchem pokory przystało od wierszowanego motta:

proszę cię pokornie
trwaj chwilo
nich się w tobie
zabliźni
sumienia rana.

to czas na medytację
moment właściwy
za oknem jeszcze zima,
mroźno, mokro, ponuro,
nic tylko zamknąć się w sobie,
to czas na osobiste rekolekcje

w moim konfesjonale
nie trzeba ważyć słowa
rejestr grzechów
odsyłam do archiwum
może okazać się niezbędny
na Sądzie Ostatecznym

ważne staje się jedno,
czy jestem komuś potrzebny,
nie stanowię ciężaru,
mam jeszcze coś do zrobienia

przecież już wkrótce – Wiosna
znów odrodzi się życie

więc próbuję od nowa
to właściwa pora
dopiero teraz
zaczyna się naprawdę
dobry nowy rok;

wypełnię go od zaraz
dobrymi uczynkami !

Ten limeryk to taki malutki wstęp, choć trochę pretensjonalny, ale symptomatyczny dla czasów, w jakich żyjemy. Obok tego wszystkiego co się rozgrywa w kraju potrzebna jest taka chwila egzystencjalnej refleksji. Stanie się ona bliższa i bardziej przekonywująca, gdy uzupełnię ją treścią bardziej konkretną i zrozumiałą. Mieści się  w całej swej rozciągłości w rekolekcyjnym zamiarze podejmowania dobrych uczynków.

Tak więc nie tracąc czasu udaję się do kuchni by sprawić rodzinie miłą niespodziankę i na  podwieczorek upichcić wyjątkowy przysmak. Nosi on nazwę  -  racuchy piwne.

Mąkę mieszam z solą i przesiewam do miski. Żółtka ubijam z oliwą, dodaję do mąki i mieszam. Powoli wlewam piwo, cały czas mieszając, aż do uzyskania jednolitej masy. Miskę z ciastem przykrywam czystą lnianą ściereczką i odstawiam na godzinę w ciepłe miejsce do napęcznienia.
Jabłka obieram, usuwam gniazda nasienne i mieszam z piwnym ciastem. (Niestety, jest przy tej robocie sporo „zamieszania”, ale cel uświęca środki).
Białka ubijam na sztywną pianę (W biciu piany jestem niezastąpiony). Mieszam je z piwnym ciastem. Robię to ostrożnie, by piana nie opadła, bo dzięki niej racuchy będą puszyste i rumiane. Plastry jabłek zanurzam w cieście i smażę na rozgrzanym oleju. Przed podaniem posypuję cukrem pudrem.

Proste jak drut i wcale nie takie trudne. Popisując się inną moją specjalnością – omletami, też się muszę nauwijać ( i bić pianę…). Ale piwne racuchy – to coś bardziej wysublimowanego.

Oczywiście, to tylko pierwszy krok rekolekcyjnej skruchy, a za nim pójdą dalsze i nie tylko kulinarne, wśród nich znajdzie się bogaty asortyment takich czynności jak sprzątanie, pielęgnacja ogródka, gromadzenie drzewa na zimę,  grubsze zakupy i wiele innych uczynków, z których jasno będzie wynikać, że człowiek żyje nie tylko dla siebie, że jest komuś potrzeby, a więc życie ma sens.

I to jest koherentny wniosek moich wielkopostnych rekolekcji, zawierający w sobie ważny, egzystencjalny  paradygmat, dający odpowiedź na odwieczne filozoficzne pytanie o sens życia na tym ziemskim padole ułudy.

By życie miało sens, rób coś sensownego. „Reszta jest milczeniem !” – jako rzekł wielki Hamlet w tragedii Williama Shakespeare. Reszta jest stratą czasu, a czas w życiu jest najważniejszy, bo „czas jak rzeka, jak rzeka płynie”…

Oto właśnie przykład ile musiałem się nabajerować, by przekonać moich Czytelników jak ważne w życiu są zrobione własnoręcznie -  racuszki piwne !

poniedziałek, 26 lutego 2018

Bardo - miasto cudów


„Starożytne” Bardo już przed wojną  w 1816 roku uzyskało status miejski. Po wojnie do 1954 roku pozostawało wsią gromadzką w powiecie ząbkowickim, potem osiedlem. 1 stycznia 1969 roku stało się ponownie miastem. Położone jest w przewężeniu pomiędzy stromymi grzbietami gór Brony i  Kalwarii na południu, a Różańcowej na południowym wschodzie, którędy dołem wyżłobiła swe koryto Nysa Kłodzka. Zasadnicza część miasta leży na lewym brzegu zakola rzeki i należy do wyjątkowo malowniczych pod względem krajobrazowym. Otoczenie miasta stanowią lasy świerkowo-bukowe i mieszane porastające strome zbocza. Jesienią stanowią one niezwykle barwną, urozmaiconą mozaikę. Bardo jest niewielkim ośrodkiem administracyjno-przemysłowym. Leży przy bardzo ruchliwej szosie i linii kolejowej z Wrocławia do Kłodzka. Liczy sobie niespełna 3 tysiące mieszkańców.

Miasto od dawien dawna jest miejscem pielgrzymkowym do słynnej figurki Matki Boskiej Bardzkiej, umieszczonej w kościele, a także na Kalwarię, gdzie odbywają się misteria  pasyjne. Są w Bardzie cztery zgromadzenia zakonne (1 męskie i 3 żeńskie), dom pomocy społecznej, zwany zamkiem, dom wczasów dziecięcych i inne ośrodki kolonijne. Jest duży, pięknie położony szpital. Ale najważniejszym obiektem, newralgicznym dla miasta, jest monumentalny kościół Nawiedzenia NMP wraz z barokowym klasztorem redemptorystów, największy zespół architektoniczny w centrum Barda i najcenniejszy zabytek.



Bardo należy do najstarszych miejscowości w tej części Sudetów. Historia Barda, to zarazem miniatura dziejów całego Dolnego Śląska, w której jak w soczewce odbijają się wszystkie najważniejsze wydarzenia historyczne. Zaważyło na tym strategiczne położenie Barda na słynnym „szlaku bursztynowym”. Ożywiony ruch odbywał się tędy już w I-II w. n.e. Na przełomie IX i X wieku na terenie Barda istniał gród plemienny Ślężan, zniszczony dwukrotnie podczas najazdów książąt czeskich Brzetysława I (w 1039 r.) i Brzetysława II ( w 1096 r.). Przy tej okazji nazwa grodu – Brido - została wzmiankowana w słynnej kronice Kosmasa. Istnieją przypuszczenia, że przejeżdżał tędy biskup Bambergu, późniejszy św. Otto, a także św. Wojciech Sławnikowic w swej wyprawie na Prusy.  Dopiero w 1137 Bardo powróciło do Polski i stało się grodem granicznym położonym przy ruchliwej drodze handlowej, zwaną „Drogą Królewską”, łączącą Wrocław z Pragą.

Podobnie jak w Krzeszowie „kołem zamachowym” rozwoju osady stali się cystersi z Lubiąża, którzy przejęli całe dobra kamienieckie i znacznie rozbudowali klasztor w Kamieńcu Ząbkowickim. W 1299 roku nabyli oni od wójta Ząbkowic całą osadę położoną na tzw. Górze Zamkowej, stając się posiadaczami Barda aż do kasacji zakonu w 1810 roku. Zakonnicy wybudowali tu w XIV wieku klasztor i kościół przyklasztorny. Podobnie jak w Wambierzycach już od 1270 roku szerzył się w Bardzie kult maryjny związany z cudowną figurą Matki Boskiej. Bardo rozwijało się dzięki korzystnemu położeniu przy trakcie handlowym, dla  pielgrzymów wybudowano w mieście pierwsze gospody.

W średniowieczu miasto rozwijało się dzięki korzystnemu położeniu na szlaku handlowym i coraz liczniej przybywającym tu pątnikom. Ale to położenie miało też złe strony. Bardo było celem łupieżczych napadów i zniszczeń we wszystkich przetaczających się przez Śląsk zawieruchach wojennych. Tak było w czasie wojen husyckich w 1425 roku, kiedy husyci zniszczyli obydwa kościoły („czeski” i „niemiecki”), a także zamek na zboczu Kalwarii. Figurkę Matki Boskiej udało się uratować. Kolejne rabunki i zniszczenia miały miejsce jeszcze kilka razy w czasie przemarszu husytów. To samo spotkało Bardo w czasie walk o tron czeski pomiędzy Jerzym z Podiebradu, a Maciejem Korwinem w 1457 roku. Podobnie splądrowano świeżo odbudowane oba kościoły.
Bardo znalazło się pod panowaniem czeskim w granicach hrabstwa kłodzkiego i był to korzystny okres dla rozwoju cieszącego się rosnącą popularnością ośrodka kultu maryjnego. Początek kultowi dało cudowne objawienie w 1400 roku Matki Boskiej, która pozostawiła na szczytowej skałce ślady swych stóp. Stąd chyba mówi się o Bardzie do dziś jako mieście cudów. Ciekawostką jest to, że pierwsze coroczne pielgrzymki do tego miejsca od 1472 roku organizowali duchowni z odległego miasta na Opolszczyźnie  -  Głuchołaz.

Pod koniec XV i w  XVI wieku w Bardzie  miały miejsce ponowne pożary kościołów, powodzie i inne kataklizmy. Ruch pielgrzymkowy podupadł na tyle, że trzeba było figurkę MB przenieść do Kamieńca Ząbkowickiego.

Na początku XVII wieku kościół w Bardzie przejęli jezuici z Kłodzka, którzy w 1606 roku uroczyście wprowadzili do kościoła odzyskaną, cudami słynącą figurkę MB.

Kolejny czas łupieży i zniszczeń miał miejsce w czasie wojny 30-letniej w I połowie XIX wieku. Dopiero po ustaniu działań wojennych cystersi przystąpili do odbudowy kościołów, a  kontrreformacja sprzyjała ponownemu rozkwitowi ruchu pielgrzymkowego. Szczególnym powodzeniem cieszyła się Kalwaria, na którą prowadziły trzy drogi („Biała Droga”, „Czeska Ścieżka”, „Polska Droga Krzyżowa”). W 1686-1704 z inicjatywy opata Augustyna Neudecka z Kamieńca Ząbkowickiego i opata Bernarda Rosy z Krzeszowa, wzniesiono  nową okazałą świątynię i ukończono budowę klasztoru. Przy wystroju kościoła zatrudnieni byli m. in. artyści z pracowni Michała Willmanna. W XVIII wieku ruch pielgrzymkowy osiągnął niebywałą siłę. W czasie wojen śląskich pomiędzy Austrią i Prusami Bardo stało się znów teatrem działań wojennych, ale nie spowodowały one tak wielkich strat jak to miało miejsce w przeszłości. Zespół cysterski budził podziw i cieszył się rosnącą sławą. Przyciągały wiernych wspaniałe organy i kaplica na Kalwarii. W 1777 roku przebudowano kamienny most nad Nysą Kłodzką, co usprawniło ruch pojazdów.

Z początkiem XIX wieku, jak już wspomniałem, Bardo stało się miastem. Wcześniej uległo ponownemu zniszczeniu w czasie wojen napoleońskich, a przeprowadzona w 1810 roku sekularyzacja dóbr klasztornych przerwała okres prosperity miejsca świętego. Usunięto zakonników, zamieniając klasztor na szpital i szkołę .Ale nie zahamowało  to na dłużej ruchu pielgrzymkowego, który nadal trwał, a miasto leczyło rany i kwitło, m. in. skutkiem rozwoju uzdrowisk kłodzkich, do których prowadziła z Dolnego Śląska droga przez Bardo. W 1815 roku przebywał w Bardzie znany podróżnik i badacz, J. Morawski, który nazwał je „Małą Częstochową”. Przejezdnym gościem Barda był również Fryderyk Chopin.

Wyraźny rozwój ruchu turystycznego był skutkiem doprowadzenia w latach 1871 – 75 linii kolejowej z Wrocławia przez Kamieniec Ząbkowicki do Kłodzka. Budowa linii kolejowej wiązała się z wykonaniem tunelu długości 270 m. pod Górą Tunelową, co znacznie uatrakcyjniło przejazdy pociągiem. Przy budowie tunelu i mostu kolejowego przez rzekę pracowało wielu fachowców, m. in. z Włoch. Trzeba było ich zakwaterować. W Bardzie  funkcjonowało 6 większych gospód-hoteli, a kroniki zanotowały ok. 80 tys. pielgrzymów rocznie.

W 1900 roku klasztor przejęli redemptoryści, którzy dbali o rozwój Barda jako ośrodka kultowego. Zagospodarowali także górę Różańcową wznosząc tam 13 kaplic i wytyczając trasę procesyjną.
W okresie I wojny światowej w klasztorze mieścił się szpital wojskowy, później w części klasztoru urządzono pokoje gościnne. W 1916 r. w Bardzie osiedliły się ss. urszulanki, a w 1919 r. ss. marianki. W 1924 r. było w Bardzie 6 hoteli, 10 gospód, pensjonaty, schroniska młodzieżowe, restauracje, poczta, apteka, szkoła i szpital. Ok. 1930 r. wzniesiono ogromny gmach szpitala, górujący nad miastem, a liczba pątników odwiedzających co roku miasteczko wzrosła do 150 tys.

II wojna światowa nie przyniosła miastu zniszczeń, jedynie wycofujące się wojska nienieckie wysadziły most. Wojska radzieckie wkroczyły do miasta 8 maja 1945 roku.

Bardo utraciło prawa miejskie i chyba z tego powodu, że od wieków pełniło rolę ośrodka kulowego, a zarazem siedziby licznych zakonów, przez wiele lat PRL-u przeżywało okres stagnacji. Dopiero odzyskanie praw miejskich w 1969 roku spowodowało, że w miasteczku pojawiły się nowe inwestycje i nastąpił przełom  w dziedzinie turystyki i wypoczynku. Z nową siłą począł się rozwijać ruch pielgrzymkowy. Moc cudami słynących miejsc i piękno architektury zespołu klasztornego z kościołem NMP wyniesionym przez papieża do stopnia Bazyliki Mniejszej przyczyniają się do tego, że Bardo znów, jak to dawniej bywało, powróciło do roli jednego z bezcennych „klejnotów” Dolnego Śląska.



Bardo upodobała sobie znakomita powieściopisarka Olga Tokarczuk, zachwyciła ją „ruchoma szopka” stanowiąca atrakcję turystyczną miasta, a w ogóle jak można się nie zakochać w tak urokliwym miejscu. Kto nie wierzy, niech tu przyjedzie. Zapewniam, że stanie się wierzącym.






sobota, 24 lutego 2018

Zamiast polityki - pierogi leniwe


Swego czasu trafiłem w facebooku na dowcipne w swym zamyśle  hasło: „Nie róbmy polityki – lepmy pierogi”, a  udostępnił je znany mi internauta Krzysztof Kotowicz z Ząbkowic Śląskich. By wziąć się za pierogi zachęcał obrazkiem porcelanowej misy wypełnionej ręcznie lepionymi eksponatami „kulinarnej sztuki stosowanej” z dodatkowym napisem: „Nie ufaj ludziom, którzy nie lubią pierogów”. Zasmuciłem się bardzo, że mój sympatyczny znajomy zajmie się teraz publikowaniem przepisów na dobre pierogi i nie poczytam już więcej jego politycznych deklaracji, ale zobaczyłem w tym także pozytyw, bo przecież uwielbiamy obaj pierogi,  jesteśmy więc ludźmi godnymi zaufania.

Ten drobny szczegół powrócił, gdy przypadkowo natknąłem na jeden z wcześniejszych postów w moim blogu pt. „Uczeń prześcignął mistrza”, w którym pisałem o kulcie turkmeńskiego despoty Nijazowa z książki Ryszarda Kapuścińskiego „Imperium”. Dało mi to asumpt do szerszej nieco refleksji, z której wynika, że trudno będzie zająć się bez reszty lepieniem pierogów z odrzuceniem ich politycznej otoczki. Oto bardziej szczegółowe uzasadnienie tej refleksji.

Parę lat temu Saparmurad Nijazow wydał kolejny tomik wierszy i zaprezentował go na żywo we wszystkich kanałach turkmeńskiej telewizji. Zbiór nosi nazwę „Wiosna natchnienia” i stał się kolejną lekturą szkolną, swego rodzaju katechizmem, elementem tworzonej od kilkunastu lat kuriozalnej biblii.

„Mój ukochany narodzie! Wybiła godzina Rahnamy”... - tak rozpoczyna się poetycki monolog Turkmenbaszy, Ojca wszystkich Turkmenów, prezydenta środkowoazjatyckiego państwa leżącego głównie na bezkresnych połaciach pustyni Kara-kum. Prawie pięciomilionowy naród już w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku stał się zakładnikiem satrapy i jego rodziny. Nijazow początkowo pełnił funkcję przywódcy partyjnego Turkmeńskiej SRR a w 1990 roku chytrze wykorzystał moment rozpadu ZSRR i wygrał wybory prezydenckie. Od tego czasu był niepodzielnym władcą ziemi, jej wszystkich bogactw a także materialnych dóbr wytworzonych przez lud na przestrzeni dziejów. Decydował o dniu powszednim i świętach mieszkańców kraju, ustalał normę pudru do kosmetyki lic, długość męskich włosów, określał gatunek muzyki w mediach a także ilość kotów i psów na jedną rodzinę. Zaproponował likwidację opery, baletu i określił preferencje żywieniowe. Zalecił także wymianę złotych zębów na białe i eksponowanie naturalnej cery Turkmenów, która jego zdaniem powinna mieć barwę pszenicy..
.
Nijazow okazał się niezwykle zdolnym uczniem i nieodrodnym kontynuatorem tradycji, wykształconych w Rosji Radzieckiej przez Lenina i Stalina, a ugruntowanych w po wojnie w jej republikach, odważył się osobiście sięgnąć po władzę i sprawować ją w sposób dobrze już przećwiczony i już wcześniej znany w Turkmenii.

Władza radziecka  nie patyczkowała się z podbitymi środkowoazjatyckimi narodami. Prześladowano każdą wolną myśl, zsyłano i więziono nieposłusznych, prano mózgi inteligencji. Cudzoziemcom pokazywano zaimprowizowane widowiska, zapraszano ich do kilku wypieszczonych obiektów albo pod kontrolą pojono alkoholem. W Aszchabadzie, stolicy Turkmenii, był jeden tylko hotel, w którym mogli mieszkać obcokrajowcy. Jego obsługę stanowił wyselekcjonowany personel a wiele funkcji sprawowali po prostu etatowi pracownicy służb specjalnych. Jeśli czasem do hotelu trafił na nocleg jakiś miejscowy partyjny notabl to siedział cichutko w numerze bo nie mógł kontaktować się z inostrancami. Każde piętro gmachu miało specjalną opiekunkę, która siedząc w głównym ciągu komunikacyjnym, miała na oku wszystkie ruchy hotelowych gości. Jeśli mieszkający na jej piętrze turysta z polskiej grupy chciał niepostrzeżenie udać się na inne piętro, dokąd zaprosiły go rumuńskie „przedszkolanki”, musiał mieć przygotowany haracz w postaci kosmetyku, ciuszka lub jakiejś błyskotki. Poderwane w mieście Turkmenki nie miały szans towarzyszyć swym zagranicznym amantom w wieczornych hotelowych imprezkach bo bezbłędnie wyłuskiwano je już przy próbie zbliżenia się do budynku.  

Każde piętro tego socrealistycznego gmachu miało u swego zwieńczenia zakamarek, niewielki kameralny bufecik o orientalnym wystroju wnętrza, obsługiwany przez egzotycznej urody krasawice. Epikurejski wprost przybytek absolutnie nie pasujący do ascetycznej atmosfery otoczenia. Co tam się wtedy podawało! Otóż kondygnacje miały swoją kulinarną specyfikę poświęconą innemu regionowi Azji Centralnej, a oprócz tego Republikom Kaukazu i Mołdawii. Do dań podawano alkohole z odpowiednich regionów, tradycyjne wypieki, a czas posiłków okraszano muzyką związaną z danym folklorem.  Po obłaskawieniu etażnych można było odkryć intrygujące tajniki lokalików na innych piętrach. W głowie mieszało się potem od zapamiętywania: kebabów, pilawów, pirożkow, czieburieków, bakław, uch. Głowa zaś bolała po degustacjach nastojki, araratu, calvadosu, biełogo aista, palinki i pszenicznoj. Ale cóż to! Wszak poznawanie kultur poprzez gruczoły smakowe to jedna z najprzyjemniejszych cech wędrowania po świecie.

Tradycyjna turkmeńska kuchnia jest nad wyraz prosta. Społeczności związane z pustynią jadały zazwyczaj mięso i pijały mleko. Plemiona żyjące w oazach, dolinach rzek i w rejonach upraw rolnych urozmaicały menu pieczywem, rybami i owocami. Namiastkę alkoholu otrzymywano w procesach fermentacji wielbłądziego mleka a winem mogli się raczyć jedynie mieszkańcy niewielkiego obszaru upraw winorośli. Narodowe dania Turkmenów swymi recepturami zbliżone są do tradycji Persji, Afganistanu i Turcji. Podobne menu mają Uzbecy, Tadżycy i Kazachowie a także islamskie ludy Kaukazu. Za typowe turkmeńskie danie można uznać kiufta-szurpa - ryżową zupę na baranich kościach z warzywami i pływającymi w niej podłużnymi pulpecikami z jagnięciny. Innym przysmakiem jest lula-kebab - mielone kotleciki z jagnięcia i cebuli duszone w dużej ilości warzyw, wśród których także przeważa cebula. Jagnięcinę w tym daniu często zastępowano mięsem dżejrany, pięknej wyżynnej gazeli, ale przetrzebione zwierzę na szczęście objęto ścisłą ochroną. Wykorzystuje się także mięso młodych nieużytkowych wielbłądów, hodowlanych kóz, dziczyzny i rzadziej domowego ptactwa. Obecnie w Turkmenii popularne są również mączne dania, ciasta, pierogi i paszteciki nadziewane miejscowymi owocami. W barku serwującym miejscową kuchnię na pierwszym planie znajdują się pirożki s churmoj - drożdżowe rogaliki nadziane miąższem owocu churmy /hurmy?/, dużej jagody krzewu, czasem drzewa, z rodziny hebankowatych.
Czytelnikom zafascynowanym supozycją, żeby zamiast polityki zająć się lepieniem pierogów, podaję dokładny przepis na turkmeński przysmak, zwłaszcza że nie jest on zbyt wymyślny i trudny w realizacji, a z pewnością przyniesie więcej korzyści niż deliberowanie nad rozmiarami kompromitacji turkmeńskiego sposobu sprawowania władzy, skoro i nasza obecna scena polityczna okazuje się wcale nie lepsza.
 
Oto przepis na „pierożki s churmoj”:
 
Drożdżowe ciasto po wyrośnięciu dzielimy na placuszki i na każdy z nich nakładamy nadzienie z przepuszczonej przez maszynkę churmy, wymieszanej z wodą i odrobiną mąki. Placuszki po złożeniu zlepiamy na brzegach i formujemy. Układamy je na natłuszczonej brytfance, lekko smarujemy ich powierzchnię olejem i zapiekamy w umiarkowanej temperaturze do uzyskania złotawego koloru i niewielkich spękań. /Owoce churmy trudno się przechowują i ciężko je dostać w Polsce. Mają smak moreli i dobrze dojrzałego pomidora hodowanego w naturalnych warunkach - można je więc zastąpić jakąś naszą namiastką./
Osobiście nie wypróbowałem tego przysmaku, gdy starałem się przekonać do niego żonę usłyszałem, a nie wystarczą ci ruskie. No dobrze, ale ja chciałbym „zamiast polityki”, zostało więc na tym, że  lepimy rdzennie polskie danie - pierogi leniwe.




piątek, 23 lutego 2018

Świat realny i świat idealny

Statys - w gąszczu

 
W słynnej książce „Kocia kołyska” amerykański pisarz Kurt Vonnegut pisze o życiu jako przedziwnym mechaniźmie:

„Pijak, który w parku śpi,
królowa brytyjska,
łowca, który tropi lwy
i chiński dentysta
mędrek, przygłup, pracuś, leń,
tyran i poddany,
chcąc czy nie chcąc, tworzą ten
przedziwny mechanizm.

Och, tak, właśnie tak!
W świecie rozsypani
funkcjonują razem jak
przedziwny mechanizm.

I próbuje w swej książce znaleźć odpowiedź na pytanie, kto jest twórcą tego przedziwnego mechanizmu, na jakich zasadach on funkcjonuje, ile w tym wszystkim jest świadomej i celowej woli Boga, a ile dziełem przypadku. W tych poszukiwaniach ma mu między innymi posłużyć odkrycie zagadki związanej z pierwszą bombą atomową i jej konstruktorem, Feliksem Hoenikkerem.

Bohaterowi książki, Jonaszowi, udało się odsłonić wydarzenia z życia rodziny Hoenikkerów w pamiętnym dniu,  6 sierpnia 1945 roku, w którym amerykański lotnik zrzucił bombę atomową na japońskie miasto Hiroszimę. Głowa rodziny, doktor Feliks miał troje dzieci. Ich matka zmarła sześć lat temu po urodzenie najmłodszego syna, Newtona. Domem zajmowała się najstarsza córka Angela.  W dniu ataku na Hiroszimę miała 22 lata, a jej starszy brat, Frank, lat 12.  Sześcioletni Newton był karłem. Angela mawiała często, że ma trójkę dzieci -  Newtona, Franka i ojca. Nie było w tym żadnej przesady. Ojciec nie zajmował się domem, był osobą z innej planety. 6 sierpnia spędził cały dzień  w domu i układał  pętlę ze sznurka, z której splótł konstrukcję nazywając ją kocią kołyską. Niestety, nie wzbudził entuzjazmu u Newtona ani tą zabawką, ani też kołysanką, którą mu zaśpiewał, a brzmiała ona tak:

„Lulaj, mój koteczku, na wysokim drzewie,
Drzewem wiatr kołysze, koteczka kolebie.
A jak gałąź pęknie – wtedy będzie pięknie,
zwali się kołyska, koteczek i wszystko”.

Przestraszony Newton uciekł wtedy z domu na podwórze, wcześniej zrobił to Frank i tak działo się często, gdy ojciec z sobie tylko wiadomych powodów zamiast udać się do pracy nad doskonaleniem bomby atomowej pozostawał w domowym gabinecie.

Tak więc w momencie, w którym rozstrzygały się losy wojny, co wiązało się z nieprzewidywalnym do końca kataklizmem dużego miasta Hiroszimy, a w trzy dni później - Nagasaki,  jeden z głównych sprawców tego zdarzenia beztrosko bawił się sznurkiem. Zaraz po tym przez kilka tygodni największym punktem jego zainteresowania były żółwie, ich budowa anatomiczna i sposób poruszania się i rozmnażania. Nie przywiązywał wagi do tego, że choć jego wynalazek przechylił szalę w tej wojnie, przyniósł zwycięstwo USA z Japonią, to jednak odbyło się to kosztem życia ok. 150 tysięcy ludzi, nie licząc zniszczeń materialnych i następstw chorób pourazowych.  Czy trzeba szukać jeszcze innych paradoksów w przedziwnym mechaniźmie tego świata?

Książka Kurta Vonneguta „Kocia kołyska” dotyczy spraw ważnych, bo jest  zawoalowanym traktatem o dobru i złu, o ludzkich wyborach i ich konsekwencjach. Jest to zarazem wyjątkowo celna  satyra polityczna ukazująca znikomość i złudność ludzkich ideałów wobec przedziwnego mechanizmu, który pozwala politykom rozstrzygać o losach świata.

Okazuje się, że nic się nie zmieniło mimo tragicznych doświadczeń II wojny światowej. Zarówno w wymiarze makro dotyczącym całego świata, jak i wymiarze mikro, odnoszącym się do każdego kraju z osobna, do każdego miejsca na ziemi. O losach jednych i drugich decydują politycy, a więc garstka ludzi, która w tym przedziwnym mechaniźmie świata jest w stanie spowodować nawet jego   unicestwienie. Jak łatwo może się stać, że gałąź pęknie, „zwali się kołyska, koteczek i wszystko”.

Może i dobrze, że są na tej ziemi ludzie, którzy wierzą, iż ich losy znajdują się w rękach istoty ponadziemskiej i ponadzmysłowej  -  Boga, że nie jest to sprawa złego wyboru polityków, pomyłki lub przypadku.  W tym nasza jedyna nadzieja, by skazani na bycie maleńkim trybikiem w tym przedziwnym mechaniźmie nie popaść w depresję, by mieć w życiu sensowny, optymistyczny motyw.

Autor książki znajduje antidotum przypominające do złudzenia nieistniejącą wyspę Utopię Tomasza Morusa, na której społeczeństwo żyło sobie bez problemów i konfliktów.

Warto przenieść się do idealistycznego świata Kurta Vonneguta na utopijnej wyspie San Lorenzo na Morzu Karaibskim, by poobserwować życie w innym systemie niż ten, który dominuje na całym świecie. Powieść amerykańskiego klasyka otwiera taką furtkę i daje dużo do myślenia, choć każdy myślący człowiek zdaje sobie sprawę z iluzoryczności tej wizji. Świat idealny był, jest i pozostanie marzeniem, żyjemy w świecie realnym, a najtęższe umysły uczonych i apologetów religijnych uznają, że takie jest nasze przeznaczenie.

No ale pomarzyć można, zwłaszcza wtedy, gdy żyjemy w pokoju i mamy jeszcze dozwoloną wolność myślenia, choć nie ma pewności, czy wkrótce nasi rządzący nie stworzą odpowiednich ograniczeń.

czwartek, 22 lutego 2018

Poznajmy lepiej Warszawę, by ją polubić i docenić



„Tu się urodziłam i tu całe życie mieszkam. I tu z pewnością zostanę na zawsze.
Bo chociaż bywałam w różnych zakątkach świata, zachwycałam się Tatrami, Kresami Wschodnimi, Kazimierzem Dolnym i wieloma innymi miejscami na świecie… to Warszawa jest moją największą miłością.
Zapraszam Was do mojego miejsca na mapie.”

Takimi słowami rozpoczyna się fascynująca opowieść, która otwiera nam oczy na niezwykłość polskiej stolicy, o jakiej wielu z nas nie dowiedziałoby się nigdy, gdyby nie   zauroczenie miastem warszawskiej Stokrotki.

O książce „Moje warszawskie zwariowanie” Jadwigi Śmigiery ( pseudonim Stokrotka) pisałem w moim blogu parę dni temu. Dziś chcę dopełnić obiecanki i na przykładzie pierwszej  części książki pokazać jej walory, które przemawiają za tym, by poznać ją w całej swej okazałości.

Na początku książki znalazła się opowieść o cudownym zakątku przyrody pełnym drzew i krzewów, ogrodów z kwiatami, z uroczym stawem, a także zatopionymi w zieleni zabytkowymi budowlami. Wydawać by się to mogło dziwnym, skoro ma być w książce mowa o prawie dwumilionowym mieście, a zarazem stolicy znaczącego kraju w Europie. Zanim jednak o sięgających do nieba wieżowcach i wielkich budowlach oraz miejscach, gdzie rozgrywa się niezmiernie ważny dla każdego Polaka spektakl polityczny rządzenia krajem, autorka książki rozpoczyna od tego, co najbliższe jej sercu, a co zna dobrze z autopsji.

O Łazienkach pisze Stokrotka, że to jej najszczęśliwsze miejsce w Warszawie. Od urodzenia przez prawie 30 lat mieszkała obok historycznego Parku. Tu bawiła się w piaskownicy, przechodziła alejkami parku nieomal codziennie do  położonej z drugiej strony szkoły podstawowej, a potem do liceum. Wydawało się wówczas, że to jest jej własny park. Potem zmieniła miejsce zamieszkania, ale w Łazienkach  do dziś bywa przynajmniej raz w tygodniu.

Okazuje się, że o Łazienkach ma wiedzę gruntowną, a w swej książce przytacza mnóstwo interesujących szczegółów z historii tego niezwykłego miejsca. Dowiadujemy się o tym jak cenił sobie Park i dbał o jego zagospodarowanie król Stanisław August Poniatowski. O tym, że po jego śmierci Łazienki przechodziły z rąk do rąk, najpierw księcia Józefa Poniatowskiego, potem Marii Teresy Tyszkiewiczowej, by wreszcie stać się własnością cara Aleksandra I, a w gruncie rzeczy siedzibą jego brata, Wielkiego Księcia Konstantego. To stąd uciekł on w przebraniu kobiecym w czasie szturmu powstańców listopadowych w 1830 roku. Po wyzwoleniu spod zaborów w 1918 roku w Belwederze zamieszkał Marszałek Józef Piłsudski, potem Gabriel Narutowicz, a jeszcze potem Stanisław Wojciechowski.

Autorka książki wymienia najciekawsze zdarzenia z czasów przeszłych przybliżając nam w szczegółach losy niektórych budowli. Na koniec rozdziału pisze, co następuje:

Nie napisałam o tysiącu spraw. Między innymi o słynnych obiadach czwartkowych króla Stasia, o tym , ze Teatr Stanisławowski jest bardzo łatwopalny, o pawiach, która upodobały sobie Amfiteatr na Wyspie i przechadzają się dumnie po jego scenie, o Modernistycznym Ogrodzie, który powstał pięć lat temu na terenie Łazienek Królewskich, o olbrzymich czerwonych karpiach królewskich pływających po stawie, o biegających po parku rano dziennikarzach, sportowcach i aktorach, o starszych ludziach stojących nieruchomo na środku alejek i karmiących z ręki małe ptaszki, o dzieciach karmiących wiewiórki… No ale przecież nie piszę szczegółowego przewodnika po Najszczęśliwszym Miejscu w Warszawie”.

Łazienki Królewskie to jedno z miejsc najbliższych sercu Stokrotki. Takich miejsc jest w Warszawie więcej. Należy do nich mniej może słynny pałacyk przy ulicy Pułaskiej odbudowany po wojnie z przeznaczeniem na siedzibę Warszawskiego Towarzystwa Muzycznego im. Stanisława Moniuszki. Pałacyk ten wybudowała księżna Izabella z Czartoryskich Lubomirska, był otoczony romantycznym parkiem z kaskadowym strumieniem i stawami. Pałacyk miał później innych właścicieli, o których opowiada pisarka, a w czasie wojny spalił się od bomb niemieckich. Obok ruin pałacyku zjeżdżała mała Stokrotka zimą na sankach, a po odbudowie był jej oczkiem w głowie jako ze obok znajdowało się jej mieszkanie.

Najbliższe sercu Stokrotki są warszawskie latarnie gazowe, zwłaszcza te biegnące wzdłuż Paku Łazienkowskiego i ulicy Agrykola. Miejsca oświetlone tymi latarniami uważa Stokrotka za magiczne:

„Nie da się w żaden sposób opisać nastroju, kolorów, wrażeń, a także zapachu, jaki otacza taką latarnię. Idąc tak oświetloną ulicą, czuje się jakiś dziwny dreszcz. Wydaje się, ze otacza nas jakieś niezwykłe ciepło, wręcz namacalne światło. A gdy jeszcze widzi się w świetle latarni gazowych opadające powoli z drzew kolorowe liście, to człowiek czuje się jak w bajce”.

Pisze Stokrotka dalej o kolejnym rozczulającym miejscu – „kamiennych schodkach do nieba”. Wśród wielu różnych nazw tej budowli najklarowniejszą jest -  Schodki nad Wisłę Idące:

„Na Kamiennych Schodkach najpiękniejsze jest chyba to, że co parę stopni można z nich wejść do jakiegoś domu lub na malutkie podwóreczko prowadzące na tyły staromiejskich kamieniczek”.

Domyślam się dlaczego Stokrotka nazwała je prowadzącymi do nieba. Okazuje się, że „mniej więcej sto lat temu” w niewielkiej kawiarni „Kamienne Schodki” miało miejsce jej przyjęcie weselne.

Równie sugestywnie pisze Stokrotka o drugim obok rynku Starego Miasta, mniej znanym ryneczku, gdzie można usiąść sobie na ławeczce obok dziewiętnastoletniej żeliwnej studzienki i patrzeć na biały kościół i klasztor Sakramentanek. To także miejsce bliskie sercu podobnie jak całe Stare Miasto, o którym rozpisała się Stokrotka z prawdziwym mistrzostwem wytrawnego przewodnika. Trudno się dziwić skoro autorka książki skończyła kurs przewodnika i przez jakiś czas prowadziła wycieczki po Warszawie.

Sporo ciekawych rzeczy możemy się dowiedzieć o tym jak było z odbudową warszawskiego Starego Miasta, o Placu Zamkowym i odbudowie zamku i wreszcie o zabytkowej Kolumnie Zygmunta. Poznajemy też tajemnice Placu Zamkowego i  napisane z przejęciem bardzo ciekawe historie dotyczące warszawskiej Alma Mater, czyli Uniwersytetu.

Poznajemy bliżej Plac Grzybowski i wreszcie dowiadujemy się o niezwykłych doznaniach Stokrotki związanych z obserwacją krążących nad wieżą zamkową dużych ptakach. Z grudniowego wydania miesięcznika „Stolica” dowiedziała się ona, że: „nad warszawską Wisłą gnieździ się ponad 150 gatunków ptaków. Można tu zobaczyć i usłyszeć istne rarytasy ornitologiczne. A do niedawna zagrożone wymarciem orły bielik i sokoły wędrowne kołują w centrum Warszawy wokół Iglicy Pałacu Kultury” Tak więc nie było pomyłki, Stokrotka widziała nad wieżą zamkową przelatujące orły. Nic więc w tym dziwnego, że naszym godłem był i jest orzeł biały.

I tym oto super patriotycznym akcentem kończę króciutkie wprowadzenie do książki Jadwigi Śmigiery „Moje warszawskie zwariowanie”. To o czym napisałem, to tylko resume pierwszej części książki, a części jak już wspomniałem jest siedem. Żeby się dowiedzieć co jest dalej nie widzę  nic prostszego jak zamówić u autorki książkę.

Jak to zrobić: Autorka prosi o kontakt na jej aktualnym blogu stokrotkastories.blogspot.com Do końca lutego można też się skontaktować ze nią wpisując komentarz na blogu stokrotkastories.blog.pl

wtorek, 20 lutego 2018

Dziwny jest ten świat

 

 
Przeglądam weekendową prasę, a tam nie ma nic ważniejszego i mądrzejszego jak polityka. Można z niej wyciągać różne wnioski. Najsmutniejszy jest ten, że z tego co się wokół nas dzieje trudno cośkolwiek zrozumieć. Jakie siły rządzą światem? Wydaje się, że głównie ślepy los, albo po prostu -  sploty przypadków. Jedna rzecz się wydaje niewątpliwa, a znamy ją z nieśmiertelnego przeboju Czesława Niemena, zaiste „dziwny jest ten świat”.

Czytałem kiedyś recenzję włoskiego filmu „Bitwa pod Wiedniem” w „GW”, o którym pisze autor artykułu, że jest to religijno-militarna bajka klasy C. Gdyby taką nakręcił jakiś Polak, przed publicznym potępieniem nie uchroniłaby go nawet piesza pielgrzymka na Jasną Górę.

To filmowa pieśń triumfującego katolicyzmu w starciu z islamem. Polacy przybywający z odsieczą Wiedniowi są w tym filmie zaledwie dodatkiem do bogobojnych włoskich zakonników, odgrywających w filmie wiodącą rolę. Jednego z nich kapucyna, Marka z Aviano, wyniósł nawet polski papież Jan Paweł II na ołtarze.

Nam Polakom trudno byłoby w cokolwiek uwierzyć, skoro w filmie uderzenie na armię turecką Kara Mustafy prowadzą dowódcy polskiego króla Jana III Sobieskiego – grani przez Olbrychskiego i Szyca. Skąd ten wcześniejszy Kmicic, a późniejszy Bohun znalazł się tutaj pod Wiedniem, nie mówiąc już o Szycu znanym głównie z ról komicznych. Najważniejszy jak by się wydawało w tej bitwie, król Polski Jan III Sobieski ( Jerzy Skolimowski), wypowiada w tym filmie ledwie parę zdań.

Komentujący obok w odrębnym artykule zdarzenia historyczne z roku 1683 Piotr Wroński cytuje cara rosyjskiego, a zarazem ówczesnego króla polskiego Mikołaja I, który w  1853 powiedział: „Było dwóch głupich królów Polski, którzy uratowali Habsburgów: Jan III Sobieski i ja”. Mówiąc o sobie miał na uwadze car Mikołaj I swoją pomoc w stłumieniu powstania na Węgrzech. Habsburgowie rychło o tym zapomnieli, bo już w 5 lat później poparli Turcję w wojnie krymskiej przeciwko Rosji.

O austriackiej wdzięczności dla Polski też trudno mówić skoro w niecałe sto lat później to właśnie Austria stała się sprzymierzeńcem Rosji i Prus w rozbiorach Polski. Od wyprawy wiedeńskiej Sobieski już nie zwyciężył w żadnej kampanii, a Polska zaczęła się zsuwać po równi pochyłej. Największe korzyści z wiedeńskiej wiktorii odniosły właśnie Austria i Rosja.

Nam została chwała uratowania Europy przed islamem, o której zresztą pamiętamy tylko my sami. Dla Włochów bohaterem wiedeńskiej bitwy był kapucyn Marek z Awinion unoszący krzyż na wzgórzu nad austriacką stolicą.

Zupełnie kto inny winien się stać bohaterem filmowym według Wojciecha Orlińskiego. A nie jest tak, bowiem u nas panuje kult bezmyślności. Nie mamy potrzeby poznania i rozumienia nawet własnej historii. Przyznam, że z tą opinią  całkowicie się zgadzam. Sam też nie wiedziałem i nie słyszałem o faktycznym bohaterze, którego Orliński wynosi na piedestał. Nazywa się on -  Jerzy Kulczycki, jeden z najlepszych szpiegów w dziejach Polski, a kto wie czy nie Europy. To właśnie on znając doskonale język turecki i obyczaje dokonał dokładnego rozeznania w sile i rozmieszczeniu wojsk Kary Mustafy i następnie pokierował ruchami wojsk króla polskiego, zapewniając mu zwycięstwo.
Za te zasługi Kulczycki otrzymał we Wiedniu dom i nagrodę finansową, a król Sobieski  -  zapasy kawy skonfiskowane Turkom. Kulczycki wiedział dobrze do czego służą te ziarna i wkrótce otworzył w Wiedniu pierwszą kawiarnię. Dom pod Błękitną Flaszką (Hof zur Blauen Flasche) stał się wzorem dla przyszłych kawiarni oferujących wiedeńska kawę ze śmietaną.

„Czy można sobie wyobrazić lepszy model prawdziwego polskiego patrioty?”  -  pyta dalej Orliński. „Dlaczego takiej postaci to nie my stawiamy pomniki, tylko Austriacy w Wiedniu?...Ano dlatego, że nie odczuwamy potrzeby rozumienia własnej historii”  -  podsumowuje swe dociekania Wojciech Orliński.

Oczywiście przypadek wiedeński nie jest jedynym przykładem, że w świecie opanowanym przez polityków nie ma co liczyć w przyszłości na jakąkolwiek wdzięczność. Kto w zachodniej Europie docenił bohaterstwo Polaków pod wodzą Józefa Piłsudskiego, którzy w 1920 roku powstrzymali nad Wisłą szarżę bolszewickiej armii, a jej celem była nie tylko Polska, lecz opanowanie przez rosyjskich komunistów całej Europy. Co wiedzą Anglicy o polskich lotnikach Dywizjonu 303, którzy uratowali Londyn? Jak bardzo ceni Zachód ruch „Solidarności” w Polsce, którego skutkiem było obalenie muru berlińskiego i rozpad Związku Radzieckiego oraz wyzwolenie się spod moskiewskich skrzydeł krajów demokracji ludowej?

Najsmutniejsze jest to, że my sami nie znamy naszej historii na tyle, abyśmy mogli  to zrozumieć i docenić. A także to, że sami sobie nie potrafimy zapewnić bezpieczeństwa budując kraj w oparciu o jedność i zgodę oraz trwałe sojusze międzynarodowe. A w jaki sposób potrafimy cieszyć się ze Święta Niepodległości mieliśmy okazję się przekonać 11 listopada tego roku.

Najłatwiej jest więc wytłumaczyć sobie, że przyczyną tego wszystkiego jest zupełnie dziwny i niepojęty świat.

Fot. Zbigniew Dawidowicz


poniedziałek, 19 lutego 2018

Fascynacje warszawskiej Stokrotki

z podziękowaniem dla Stokrotki


To się trzeba urodzić Warszawianką i zakochać w tym mieście bez reszty, by napisać taką książkę. Czytam ją po raz drugi i jestem pewien, że nie ostatni. Będę z niej czerpał garściami, by ozdobić moje blogowe posty i wzbogacić je ciekawostkami, o których mi się nie śniło. Znajduję w książce wciąż nowe impulsy by napisać o niej równie pięknie i interesująco jak autorka o swoim mieście, a tym samym zachęcić moich Czytelników do sięgnięcia po tę książkę, ale nie mam pewności, czy mi się to uda.

A dlaczego tak mi na tym zależy?  Bo jestem przekonany, że warto. O Warszawie jest książek krocie. Sam miałem okazje to i owo poczytać i poznać to miasto już dawno temu, gdy bywałem w Warszawie na obozach szkoleniowych jako początkujący nauczyciel. To były lata 60-te, Warszawa wciąż jeszcze dźwigała się z wojennych ruin i zgliszcz. Ale już wtedy robiła wrażenie zwłaszcza oglądana z wysokości wieży Pałacu Kultury. Potem miałem okazję być w Warszawie i w pałacu prezydenckim na Krakowskim Przedmieściu i w siedzibie Sejmu na ul. Wiejskiej. Za każdym razem zdobywałem informacje o Warszawie w przewodnikach turystycznym. Nigdy jednak nie zetknąłem się z tak interesującą książką.

To książka, która narodziła się w sercu, wyrosła z pobudek uczuciowych osoby, która swoje miejsce zamieszkania traktuje jak sanktuarium. Szacunek do tej świętości nakazuje dobrze ją poznać z autopsji, zdobyć jak najgłębszą o nim wiedzę, no i wreszcie podzielić się tą wiedzą z innymi. Robiła to w swoim blogu, a teraz w książce, ale z ogromną troską, by przyhołubić, przygarnąć, zaciekawić czytelnika, a zarazem przekonać, że można być dumnym z naszej stolicy, że jest to miasto wyjątkowe, że na jego tle można nawet zwariować. 

To stąd bierze się tytuł książki „Moje warszawskie zwariowanie” napisanej przez Jadwigę Śmigierę, znaną mi jako Stokrotka, prowadzącej pod tym pseudonimem od lat znakomity blog internetowy. Nie jest to jej pierwsza książka. Już wcześniej napisała dwie inne, o których miałem  okazję napisać w moim blogu. Ta trzecia o Warszawie, to swego rodzaju ukoronowanie pasji poznawczej, duchowej i emocjonalnej powieściopisarki.  Myślę, że mogę już tak nazwać Stokrotkę, choć wiem, że Ona w swej skromności bardzo się przed tym broni.

„Pomimo początkowych oporów, książka Jadwigi Śmigiery tak mnie wciągnęła, że nie mogłam się od niej oderwać i porzucając wszystko inne, czytałam ją od rana do nocy. Polecam tę książkę wszystkim, żeby z pomocą autorki mogli się rozmiłować w szczegółach historii Warszawy, poznając ciekawe zakątki, odkrywać wciąż nowe szczegóły licznych zabytków i coraz bardziej kochać to miasto” – napisała pisarka Krystyna Harbart, autorka znanych powieści „Klatka Guliwera”, „Krzyk o północy”.

I jeszcze jeden fragment recenzji książki, tym razem pióra Jaoanny Rodowicz:

Ja po tej lekturze gwałtownie zapragnęłam zrobić sobie swoją mapę Warszawy zaznaczając po kolei wszystkie opisywane miejsca, do których zaprowadziła mnie ta arcyciekawa książka.
Profesjonalizm Jadwigi Śmigiery połączony z kulturą słowa i czułym spojrzeniem na ukochaną Warszawę spowodował, że kolejny wydany przez nią zbiór opowiadań powinien być ważną pozycją w każdej bibliotece nie tylko Warszawiaka, ale każdego Polaka”.

Ja zaś dodam, że książkę da się przelecieć „na pierwszy ogień” w ciągu paru godzin, bo nie jest wielkiego formatu, liczy sobie 194 strony, posiada kilkanaście ilustracji nawiązujących do treści poszczególnych rozdziałów, z których każdy stanowi osobną całość, można więc je czytać na wyrywki.
Oczywiście by w pełni zaspokoić swoje zainteresowanie Warszawą dobrze jest czytać książkę bez pośpiechu, wracać do rozdziałów, które robią na nas największe wrażenie. Dla ogólnej orientacji powiem, że książka składa się z siedmiu części: Najszczęśliwsze miejsca w Warszawie, Obrzydliwa Praga, Pałace, świątynie i pomniki, Wielcy w Warszawie, Moje i nie moje spacery, I to też stolica, Smutek Warszawy.

Ale nie należy się sugerować tymi tytułami, bo książka jest optymistyczna, pokazuje Warszawę oczami osoby, dla której to miasto jest prawdziwym skarbem, a obecnie po latach wielkich inwestycji i renowacji, da się nie tylko lubić, ale potrafi też zachwycić. Po prostu  -  można się w nim zakochać. Mogła więc Stokrotka z powodzeniem ją zatytułować: Moje warszawskie zakochanie.

To tyle na początek. Obiecuję, że do książki wkrótce powrócę, bo czuję taką potrzebę, by na paru przykładach pokazać walory tej książki, z których najcenniejszym jest jej subiektywizm, bo jest to książka napisana jak już wspomniałem na wstępie  -  z potrzeby serca.


P.S. Mam nadzieję, że Stokrotka w komentarzu do tego postu poinformuje nas, gdzie i w jaki sposób można nabyć jej książkę o Warszawie.

niedziela, 18 lutego 2018

Będziemy mieli co obchodzić



Kto z nas pamięta, że 6 grudnia 2013 r. Sejm RP przyjął uchwałę w sprawie ustanowienia roku 2014 rokiem św. Jana z Dukli. W głosowaniu wzięło udział 390 posłów, 42 było przeciwnych, zaledwie 18 wstrzymało się od głosu.

Pustelnik z Dukli przez najbliższe dwanaście miesięcy był więc patronem Polaków. Jednak o jego życiu wiadomo było tak niewiele, że dla wielu decyzja Sejmu stała się kolejnym paradoksem, tym razem współczesnej historii.
Okazją dla patronatu świętego w 2014 roku była sześćsetletnia rocznica jego urodzin oraz dwustu siedemdziesiąta piąta rocznica ustanowienia go patronem Polski.

"Sejm Rzeczypospolitej Polskiej, mając na uwadze zasługi świętego dla naszego kraju, oddaje mu hołd" -  czytamy w pierwszym zdaniu uchwały. Niemałą burzę wśród posłów wywołało trzecie zdanie uchwały, które ostatecznie przyjęto w formie: "Niech pamięć jego działań, zmierzających do troski całego Narodu o wspólne dobro w duchu sprawiedliwości społecznej i miłości bliźniego, będzie fundamentem naszej tożsamości w Europie". W pierwszej wersji projektu uchwały, którą przedstawiła komisja pamięć o aktywności św. Jana z Dukli, miała być "fundamentem naszej katolickiej tożsamości w Europie".

Patronat św. Jana z Dukli nie wydaje się wcale tak oczywisty. Znamy tylko orientacyjną datę urodzin świętego, niewiele wiemy na temat jego życia. Punktowane przez komisję pracującą nad projektem uchwały argumenty pochodzą głównie z przekazów hagiograficznych i skupiają się na pośmiertnych zasługach świętego z bieszczadzkiej Dukli. Jak zatem możemy odczytywać ten osobliwy, mimo wszystko, patronat? I jak poszukiwać w nim owych "wartości uniwersalnych”.

Argument o ważności postaci nie spotkał się ze zrozumieniem wszystkich posłów. W uzasadnieniu czytamy, że największą zasługą Jana z Dukli było to, że obronił Lwów przed najazdem Kozaków w XVII wieku, 200 lat po swojej śmierci. 

Historia ta faktycznie znana jest z wielu przekazów i dotyczy oblężenia Lwowa przez Tatarów w 1648 r. W relacji XIX-wiecznego lwowskiego historyka, Ludwika Kubali, czytamy:

"Ten niespodziewany odwrót nieprzyjaciela, a z nim ocalenie miasta, przypisywano cudowi i opowiadano, że Chmielnicki i Tuchajbej ujrzeli w chmurach wieczornych nad klasztorem bernardynów postać zakonnika klęczącego z wzniesionymi rękami i widokiem tym przestraszeni dali znak do odwrotu. OO. Bernardyni uznali, że to był błogosławiony Jan z Dukli".

Jan z Dukli zapisał się w historii zakonów franciszkańskich w Krośnie i Lwowie jako gwardian, czyli przełożony. Prawdopodobnie pomiędzy rokiem 1443-1461 pełnił urząd kustosza. W 1463 roku  mając 60 lat, przeniósł się do zakonu bernardynów.

W zakonie bernardynów Jan nie pełnił istotnych funkcji, przynajmniej nie zachowały się żadne źródła, które coś by na ten temat mówiły. Prawdopodobnie chciał wieść życie spokojne i ciche, wypełnione gorliwą modlitwą. Wsławił się tam jako wyznawca kultu Maryjnego. Pod koniec życia stracił wzrok, miał również poważne problemy z nogami. Zmarł 29 września 1484 roku we Lwowie.

W 1733 roku papież Klemens XII ogłosił Jana z Dukli błogosławionym, a w 1739 roku patronem Korony i Litwy. Proces kanonizacyjny rozpoczął się w Rzymie w roku 1948. Duklanina kanonizował papież Jan Paweł II w Krośnie 10 czerwca 1997 roku. Kościół katolicki obchodzi jego wspomnienie liturgiczne 8 lipca. Relikwie świętego od 1945 roku znajdowały się w rzeszowskim kościele bernardynów, zaś od 1974 roku w rodzinnej Dukli, również w kościele bernardynów.

Co najważniejsze św. Jan z Dukli jest patronem wszystkich Polaków, każdego dnia 2014 roku, bo taka jest uchwała naszego Sejmu. Co oznacza ów patronat? Pewną odpowiedź niesie zakończenie  uchwały:

"Św. Jan z Dukli żyjąc zgodnie z testamentem i regułą św. Franciszka z Asyżu jest wzorem troski o drugiego człowieka w duchu miłości bliźniego i sprawiedliwości społecznej, reprezentuje ideał jedności Narodów. Takie przesłanki są trwałym fundamentem do budowy zarówno życia osobistego, jak i publicznego".

Co znaczy w przypadku świętego Jana z Dukli określenie „ideał jedności Narodów”, albo co  miała na myśli komisja, pisząc dalej: "Życie świętego Jana z Dukli jest przeciwieństwem dehumanizacji i depersonalizacji naszego życia społecznego"? To nie jedno z nasuwających się pytań, Trudno powiedzieć, czy życiorys tego surowego pustelnika może być dla Polaków jakąkolwiek wyraźną wskazówką.

Jan z Dukli ogłoszony patronem roku 2014 w III RP  nie pojawił się nad Warszawą jak ongiś nad murami Lwowa, klęcząc z rękoma uniesionymi w niebiosa, by w ten sposób przestraszyć złowrogie moce i przynieść nam, narodowi rzekomo przesiąkniętemu katolicką wiarą, powszechną zgodę , braterstwo i miłość.

Rzecz najważniejsza, mało kto pamiętał w ogóle kto był patronem roku 2014, a co dopiero, by  czerpać z niego wzory.

To samo miało miejsce w latach następnych. Kto z nas pamięta jakie wydarzenia lub rocznice przyświecały obchodom w latach 2015, 2016, 2017?

Postawię teraz jeszcze trudniejsze pytanie, a dotyczy ono roku 2018. Ze świeczką musiałbym szukać takiego Polaka, który jest w stanie bezbłędnie odpowiedzieć, jakich patronów  mamy w tym roku, zwłaszcza, że co innego uchwalił sejm, a co innego senat.

Podczas 43. posiedzenia posłowie zdecydowali o ustanowieniu patronów 2018 roku.  Rok ten będzie przebiegał pod patronatem: Arcybiskupa Ignacego Tokarczuka i Ireny Sendlerowej. 2018 będzie także rokiem Jubileuszu 250-lecia konfederacji barskiej oraz Praw Kobiet.

W 2018 r. przypada 100. rocznica urodzin metropolity przemyskiego. Posłowie podkreślili, że ksiądz Arcybiskup był obrońcą praw wiernych i jednym z duchowych przywódców pokojowych zmagań narodu polskiego o niepodległość Ojczyzny.

Drugą patronką została Irena Sendlerowa. 12 maja 2018 r. minie 10. rocznica śmierci wybitnej polskiej działaczki społecznej, która w czasie II wojny światowej jako kierowniczka referatu dziecięcego Rady Pomocy Żydom „Żegota” przyczyniła się do ocalenia z Holokaustu około 2 500 żydowskich dzieci.

Sejm ustanowił także 2018 Rokiem Jubileuszu konfederacji barskiej. Za rok przypada 250. rocznica zawiązania Konfederacji – zbrojnego związku szlachty polskiej, utworzonego w Barze na Podolu 29 lutego 1768 r. w obronie wiary katolickiej i niepodległości Rzeczypospolitej. Posłowie przypomnieli, że celem Konfederacji było zniesienie narzuconego przez Rosję traktatu, mocą którego Rzeczpospolita stawała się protektoratem rosyjskim oraz uchwalonych - przez sterroryzowany przez rosyjskie wojska Sejm - ustaw, które dawały równouprawnienie innowiercom. "Konfederacja barska wraz z Konstytucją 3 maja i powstaniem kościuszkowskim tworzy element legendy walki o wolność, która zwłaszcza w okresie zaborów miała ogromne znaczenie dla przetrwania narodu" - napisano w uchwale.

Sejm zdecydował również o ustanowieniu 2018 Rokiem Praw Kobiet. Ma to związek z przypadającą za rok 100. rocznica przyznania Polkom praw wyborczych. Uchwała przypomina, że 28 listopada 1918 r. Józef Piłsudski podpisał dekret o ordynacji wyborczej do Sejmu Ustawodawczego. Określono w nim, że wyborcą do Sejmu jest każdy obywatel państwa bez względu na płeć. Ponadto do Sejmu mogli być wybierani wszyscy obywatele i obywatelki państwa posiadający czynne prawo wyborcze. Posłowie zaznaczyli, że Odrodzona Rzeczpospolita zapewniła Kobietom pełnię praw wyborczych. Ustanowienie roku 2018 Rokiem Praw Kobiet Sejm RP wyraża uznanie dla pierwszych parlamentarzystek: Gabrieli Balickiej, Jadwigi Dziubińskiej, Ireny Kosmowskiej, Marii Moczydłowskiej, Zofii Moraczewskiej, Anny Piaseckiej, Zofii Sokolnickiej i Franciszki Wilczkowiakowej oraz wszystkich orędowniczek walki o równouprawnienie.

W 2018 r. przypada 100. rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości, wybuchu powstania wielkopolskiego i powołania Związku Harcerstwa Polskiego. Przypomniał o tym Senat, który  zdecydował, iż rok 2018  będzie obchodzony jako:
  • Rok Niepodległości Polski,
  • Rok Pamięci Powstania Wielkopolskiego 1918/1919,
  • Rok Harcerstwa,
  • Rok 100-lecia Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II,
  • Rok Prawd Polaków spod Znaku Rodła.
Senat w uchwale ustanawiającej rok 2018 Rokiem Niepodległości Polski przypomniał, że walkę o niepodległość Polacy toczyli zarówno poprzez powstania (listopadowe czy styczniowe), jak i przez pracę u podstaw, służącą modernizacji ziem polskich i budowaniu nowoczesnego narodu. Od listopada 1918 r. na ziemiach polskich toczyły się wojny i powstania o prawo mieszkańców spornych obszarów do uczestnictwa w budowaniu Polski odrodzonej. Senat składa hołd zarówno przywódcom polskim, politykom i dowódcom, jak i tym wszystkim, którzy w latach zmagań o wolną i niepodległą Polskę dali świadectwo swej miłości do ojczyzny.


Nie ma co zwlekać, trzeba się brać jak najszybciej za obchody ustanowione na ten rok przez najwyższe władze. Mamy co obchodzić, chyba że zdecydowana większość Polaków przyjmie ten zwrot – „obchodzić” dosłownie, tak jak to dotąd bywało, a piękne zapisy ustawy pozostaną na papierze.

Fot. Zbigniew Dawidowicz

sobota, 17 lutego 2018

Biały Anioł polskiej piosenki - Anna German

Orfeusz i Eurydyka


„Człowieczy los nie jest bajką ani snem.
Człowieczy los jest zwyczajnym, szarym dniem.
Człowieczy los niesie z sobą żal i łzy.
Pomimo to można los zmienić w dobry lub zły.

Uśmiechaj się,
do każdej chwili uśmiechaj,
na dzień szczęśliwy nie czekaj,
bo kresu nadejdzie czas,
nim uśmiechniesz się chociaż raz”


 Wiemy już, że Anna German urodziła się w Uzbekistanie w 1936 roku. A było to w Walentynki 14 lutego i może dlatego Anna całe życie pozostawała niepoprawną romantyczką.

To właśnie stało się powodem, że postanowiłem przypomnieć moim Czytelnikom  fascynującą historię Jej życia.

Jej matka pochodziła z holenderskiej rodziny, ojciec był Niemcem z pochodzenia zamieszkałym przez wiele lat w Łodzi. To właśnie czas zaborów, migracji i nowych podziałów ziem stworzył unikalną strukturę rodziny German. Z Polski przeniosła się ona do Rosji, a potem po wybuchu wojny Niemiec z Rosją Radziecką na daleki wschód do Uzbekistanu. Tam właśnie spędziła Anna lata dzieciństwa i młodości w bardzo trudnych warunkach materialnych. Nie zapowiadały one kariery piosenkarskiej, trudno było w ogóle o czymś takim myśleć, choć już wtedy rodziła się  często ukrywana pasja śpiewania. To ona pociągnęła ją na ścieżkę koncertową, ale stało się to w Polsce, we Wrocławiu, gdzie znalazła się przypadkowo po wojnie, skutkiem emigracyjnego przesiedlenia z głębi Rosji.

Kariera Anny German załamała się w 1967 roku, gdy wracając z koncertów we Włoszech uległa wypadkowi samochodowemu, na Autostradzie Słońca. Wypadek był bardzo poważny, artystkę znaleziono nieprzytomną kilkanaście metrów od miejsca zdarzenia. Liczne operacje, długie miesiące w gipsie i bardzo bolesna rehabilitacja nie zniechęciły Anny German. Po trzech latach rekonwalescencji w domu, podczas której musiała na nowo uczyć się chodzić, gwiazda wróciła na scenę pełna energii, z materiałem na płytę i przejmującą piosenką, która momentalnie stała się przebojem - „Człowieczy los”.

Od tego wypadku rozpoczyna się wspomniany już serial  telewizyjny o Annie German, bo rzeczywiście było to zdarzenie przełomowe w jej życiu. Anna German udowodniła, że nie jest w stanie zburzyć jej życia i zagasić pogody ducha. A Zbigniew Tucholski, który dzielnie wspierał ją podczas powrotu do zdrowia zdecydował się zadać wiadome pytanie, na które bez wahania odpowiedziała „tak”.

Zbigniew Tucholski to jej Orfeusz, chociaż nie miał nic wspólnego z grą na instrumencie muzycznym lub śpiewaniem. Te talenty stały się domeną jego Eurydyki i jak się okazało zdeterminowały całe ich wspólne pożycie. Spotkali się w upalny dzień na pływalni. On przy okazji wizyty służbowej we Wrocławiu, ona opalająca się na kocu z książką. Poznali się i od razu nawiązała się między nimi nic sympatii i wzajemnego oczarowania. Początkowo dzieliła ich odległość, bo Zbigniew był asystentem na Politechnice Warszawskiej, a Anna we Wrocławiu, gdzie  zaczynała swoją międzynarodową karierę i często wyjeżdżała do Włoch, Francji czy ZSRR, skąd powracała w glorii rosnącej sławy i uwielbienia przez tłumy miłośników jej piosenki. 

Co ciekawe, Zbigniew początkowo nie zdawał sobie sprawy z wagi i znaczenia jej talentu. Dopiero pewnego dnia, gdy przyjechała do niego w odwiedziny i usiadła do fortepianu oczarowała go również  swoim głosem, określanym mianem "słowikowego". Jej fani często zwracali się do niej „Jej Wysokość”. Po części przez szacunek, jaki powszechnie budziła, a po części przez jej posągowy wzrost – piosenkarka mierzyła 184 cm wzrostu. Do końca życia pozostało to jej kompleksem. 

Związek Zbigniewa i Anny przypomina do złudzenia mityczne losy Orfeusza i Eurydyki, ale jak się okazuje  lata dzieciństwa i młodości naszej Eurydyki przypadły na czasy okrutnej II wojny światowej i w dodatku otarły się o mechanizmy totalitarnego systemu stalinowskiego. Ucieczka z dalekiego Uzbekistanu do Polski i uratowanie życia okazały się prawdziwym cudem.

Pierwsze odcinki serialu telewizyjnego odsłaniają problemy „obcej” rodziny w prowincjonalnym miasteczku w głębi Rosji, brak wieści o losach aresztowanego ojca,   prześladowania i brak środków do życia. Maleńka Anna tęskni za ojcem, nie może tego zrozumieć, że nie wiadomo co się z nim dzieje, do końca wierzy, że wróci z wojny, choć matka i babka mają świadomość, że został stracony przez NKWD.

Po całej wojennej zawierusze młoda Anna German wraz z matką i babką osiadła w poniemieckim Wrocławiu. Tam skończyła studia geologiczne, z wyróżnieniem, po czym od razu zajęła się swoją pasją – muzyką. Debiutowała w 1960 roku, by cztery lata później być już krajową gwiazdą estrady z licznymi wyróżnieniami z festiwali w Sopocie czy Opolu.

Równolegle do uczucia rozwijało się jej życie zawodowe. Coraz większe sukcesy, coraz większa publika, coraz dłuższe trasy. Anna German lubiła występować, dzielić się z publiką swoją osobą. Śpiewała, a właściwie czarowała, w siedmiu językach na czterech kontynentach. Była pierwszą Polką, która wystąpiła w legendarnej paryskiej Olimpii i jedyną, która została zaproszona na festiwale w San Remo i w Neapolu.

Trzy lata później, w 1975 roku, urodził się ich syn Zbigniew junior i wszystko wydawało się układać prawidłowo: domek na warszawskim Żoliborzu, ukochany mąż, synek i muzyka, która grała od rana do nocy.
„Śpiew był jej życiem. W jednym z wywiadów powiedziała: Myślę, że każdy z nas ma swoją gwiazdę. Może nią być miłość, praca, macierzyństwo… Tylko trzeba zrobić wszystko, żeby nie gasł jej blask. Moja gwiazda – to piosenka.
Niedługo później nastąpił kolejny dramat. Na jednym z koncertów w Australii Anna German poczuła bardzo silny ból nogi. Z trudem, ale zagrała koncert do końca i wyczerpana zeszła ze sceny. Niedługo później okazało się, że ma zaawansowane stadium raka kości. Odwołała zaplanowane koncerty, wróciła do domu.  Była osobą głęboko wierzącą. Jej wiara w Boga  w ostatnich latach życia, gdy cierpiąc leżała w łóżku w wymarzonym żoliborskim domu, uległa pogłębieniu, a sama artystka nagrywała piosenki religijne na magnetofon
.

Zmarła w sierpniu 1982 roku w warszawskim szpitalu na Szaserów, pozostawiając siedmioletniego syna, męża i matkę. Miała 46 lat.
„Człowieczy los” nie okazał się dla niej zbyt łaskawy, ale jednego można jej pozazdrościć – tysiące, setki tysięcy promiennych uśmiechów, którymi obdarzała miliony swych wielbicieli na koncertach, w telewizji, wszędzie gdzie się znajdowała, świadczących o pogodzie ducha i serdeczności.
Pamięć o Annie German nie umarła, zwłaszcza w byłym bloku sowieckim. Jej fankluby ciągle działają, a rosyjska telewizja zaprezentowała wspomniany serial biograficzny poświęcony artystce. Główną rolę zagrała znana polskim widzom Joanna Moro („Barwy szczęścia”, „Na Wspólnej”). Od śmierci „Jej Wysokości” minęło trzydzieści lat, lecz  sława artystki jest tak wielka, że stacja zdecydowała się na nadawanie serialu codziennie w najlepszym czasie antenowym. Dla wielu Rosjan, Ukraińców Anna German jest nie tylko gwiazdą piosenkarską, idolem w fanklubach - jest czymś w rodzaju bogini. Dlatego nie waham się porównywać jej do greckiej bogini, o której z takim pietyzmem wyśpiewała pieśń „Tańczące Eurydyki”. Można śmiało porównać ten przebój  Anny German do nieśmiertelnego songu Czesława Niemena – „Dziwny jest ten świat”. Obydwa przeboje i ich wykonawcy nie mają sobie równych.
Obiecałem wspomnieć także o związkach Anny German z Głuszycą. Okazuje się, że był taki moment, kiedy jako studentka geologii na Uniwersytecie Wrocławskim odbywała praktykę i znalazła się w Głuszycy w poszukiwaniu rud uranu w Grzmiącej. Zamieszkała przez jakiś czas na stancji w Głuszycy Górnej i zaprzyjaźniła się z jej gospodarzami. Nie udało mi się odszukać żyjących jeszcze świadków tego zdarzenia, ale są mieszkańcy, którzy o tym słyszeli.
Anna German jest też związana z pobliską Nową Rudą, gdzie mieszkała przez pięć lat od 1946 roku ze swą matką, zanim przeniosły się do Wrocławia. W nowej Rudzie chodziła do szkoły i zachwycała bliskich grą na fortepianie i przecudnym glosem. Na jej cześć nazwane zostało Jej imieniem rondo na obwodnicy, a w mieście żyje jeszcze sąsiadka zaprzyjaźnioną z jej babcią i matką.
Pisząc o Annie German skorzystałem z materiałów w internetowych goglach, a szczególnie ze  znakomitego tekstu Patryka Chilewicza.