Takie
marzenie towarzyszyło mi od dawna w latach młodości, a stało się to skutkiem
przeuroczej książki Jana Parandowskiego „Niebo w płomieniach”, z którą
zetknąłem się już jako maturzysta w sanatoryjnej bibliotece w Zakopanem.
Nasłuchałem się potem różnych opowieści o Lwowie i wielu wybitnych polskich
uczonych wywodzących się z tego miasta, tak więc nadzieja, że uda mi się kiedyś
je zobaczyć tkwiła w moim jestestwie jak niegasnący kaganek oświaty.
No
i marzenie się spełniło. We Lwowie znalazłem się po raz pierwszy gdzieś tam w
latach osiemdziesiątych, gdy udało się mi z żoną odwiedzić jej miejsce
urodzenia niedaleko Mościsk. Do Lwowa nie było stąd daleko, tak więc wybraliśmy
się naszym „maluchem” na wycieczkę z duszą na ramieniu, bo wielkomiejski ruch robił na mnie zawsze duże
wrażenie, a maluch stanowił dla tubylców dziecięcą igraszkę.
Niestety,
mój wyśniony rekonesans nie odbył się bez przygody, która spotkała nas na samym
początku jazdy szeroką arterią Lwowa. Okazało się, że wpadłem przednim kołem
fiacika w odkryty otwór studzienki kanalizacyjnej. W pierwszej chwili nie
wiedziałem co robić, ale stała się rzecz
niezwykle sympatyczna. Paru przechodzących chodnikiem młodych Ukraińców
podbiegło do nas, podnieśli samochód na drogę, odcisnęli rękami zagiętą część
karoserii tak aby można było dalej jechać, a następnie kazali nam wsiadać i po
zapaleniu silnika popchnęli malucha i pomachali z uśmiechem rękami. Działo się
to wszystko bardzo szybko, bo obok ruch dużych samochodów odbywał się
normalnie, tak że dopiero później uświadomiłem sobie jak wiele zawdzięczam tym
przypadkowym przechodniom. Odtąd mam dobre zdanie o Ukraińcach, chociaż nie
mogę tego powiedzieć o służbach porządkowych na granicy i celnikach, ale to już
osobny temat.
Lwów
okazał się miastem, które zrobiło na mnie duże wrażenie. Mam tu na uwadze
centrum, bo na dokładniejsze zwiedzenie miasta, a zwłaszcza jego dzielnic
peryferyjnych trzeba by znaleźć znacznie więcej czasu i dobrego przewodnika. Na
sam Cmentarz Łyczakowski potrzeba kilka godzin, tak samo jak na bliższe poznanie
zabytków na Wysokim Zamku.
Nie
mam zamiaru pisać o samym Lwowie, jego historii i zabytkach. Takie miasto jak
Lwów nie da się opisać w krótkim poście blogowym. Zrobiła to wprawdzie Beata
Maciejewska w ostatnim wrocławskim dodatku do „Gazety Wyborczej” z 24 sierpnia
br. w artykule pt. „Spacerkiem po rajskim Lwowie”, ale potrzebowała do tego dwóch szpalt gazety.
Już
na wstępie autorka pisze, że taki spacer po mieście powinien trwać co najmniej
tydzień, ale jeśli uda się odwiedzić przynajmniej lwowski rynek i korso, gdzie
mają miejsce różnego rodzaju koncerty, mityngi i demonstracje polityczne, gdzie
pod pomnikiem Tarasa Szewczenki zbierają się nacjonaliści ukraińscy, zaś koło
posągu Matki Boskiej fotografują się pary nowożeńców, a pod kolumną Mickiewicza -
polskie wycieczki, to już można mieć jakieś wyobrażenie o tym, czym był
kiedyś, a czym jest dzisiejszy Lwów.
Beata
Maciejewska zrobiła to po mistrzowsku, ukazując w telegraficznym skrócie ogrom
bogactwa architektury i sztuki tkwiący w otoczonych opiekuńczą ręką miasta zabytkowych
budowlach, podkreślając wagę i znaczenie polskiej inteligencji w przebogatej
historii miasta.
Wśród
wielu strat, jakie poniosła Polska w II Wojnie Światowej, utrata Lwowa jest
szczególnie bolesna, mimo że otrzymaliśmy historyczne rekompensaty. Myślę tu
nie tylko o polskich kościołach, pałacach, kamienicach, z których wiele
zachowało się do dziś i należy do narodowego sanktuarium, lecz o gnieździe
niezwykle twórczego środowiska polskiego,
z całym jego dziedzictwem stuleci, bogatą, różnorodną kulturą, a więc przede
wszystkim — o Lwowie naukowym i artystycznym, budowanym wysiłkiem pokoleń i
organicznie związanym z Polską.
Nurtowało
więc mnie pytanie, jak to się stało, że to miasto na wschodnich rubieżach
kraju, w którym byliśmy czymś w rodzaju zaborców, stało się z upływem czasu tak
bardzo polskie, a Lwów promieniował na całą Rzeczpospolitą jako ośrodek nauki i
kultury?
Odpowiedź
na to pytanie znalazłem w prezentowanej już kiedyś w tym blogu książce
-przewodniku turystycznym autorstwa Adama i Ewy Hollanków pod tytułem „I
zobaczyć miasto Lwów”.
We
wstępie tej książki czytam, co następuje:
„O Lwowie bowiem wiadomo powszechnie, że
miał swój „genus loci”. Był jednocześnie miastem pełnym humoru i wspaniałej
kultury, z której czerpał cały kraj. Kultura ta wyrosła z łacińskiej, czy też
jak to się szerzej określa, strefy śródziemnomorskiej, ulegała rozlicznym
wpływom. Mieszkali tam przecież Ormianie i Żydzi, Ukraińcy (zwani wcześniej
Rusinami), Grecy, Szkoci, Tatarzy, Turcy, Niemcy, Austriacy i Węgrzy. Ten
specyficzny, kresowy melanż cywilizacji i kultury wytworzył niepowtarzalnego
lwowskiego ducha. Wszyscy tu żyli w swoistej symbiozie, jedni od drugich
korzystali. Lwowian cechowała zawsze wielka tolerancja, sympatia do wszystkich narodów,
mieli doskonały stosunek do innych, swoich i obcych, nikt tu nie doznawał
uczucia alienacji. To było to, czego nam teraz brakuje.”
To
właśnie w takim Lwowie, mieście wielonarodowościowym, wieloreligijnym i
wielokulturowym potrafili Polacy stać się siłą wiodącą, a Lwów słynął jednym z
najprężniejszych ośrodków nauki polskiej.
Był
czas kiedy Rzeczpospolita Polska była krajem najbardziej tolerancyjnym w całej
Europie.
Było
to skutkiem Unii Polsko-Litewskiej, efektem której Polska powiększyła swój
obszar wielokrotnie i jako Rzeczpospolita Obojga Narodów stała się krajem od
morza do morza.
Wprawdzie
za panowania Zygmunta III Wazy miała miejsce w kraju kontrreformacja, ale jej
moc oddziaływania była znacznie mniej odczuwalna na wschodnich kresach Rzeczpospolitej.
A
przed wszelkimi próbami klerykalizacji obronił się Lwów, pozostając nadal miastem wolnym i tolerancyjnym.
Szkoda,
że z tej właśnie chlubnej przeszłości tolerancyjnego Lwowa nie potrafimy dziś
wyciągnąć należytych wniosków, a naszą specjalnością stało się zamykanie granic
dla uchodźców w obawie przed innowiercami. Pocieszam się, że jest to idea partii
rządzącej, która na łatwej do wyzwolenia w ludziach ksenofobii usiłuje budować
swoją popularność. Czas pokaże jak daleko cofnęliśmy się do tyłu, tracąc
poparcie wśród narodów na całym świecie.
P.S.
Wrocławska dziennikarka zachęca do lwowskiej eskapady:
„Z Wrocławia do Lwowa jest 600 km, więc
jazda samochodem trwa ok. 6-7 godzin, chyba że będą kolejki na granicy. To nie
strefa Szchengen, poczujecie się jak w PRL-u. Spryciarze zostawiają samochody w
Medyce, przechodzą granice pieszo, a potem biorą taksówkę. Albo dojeżdżają
pociągiem z Przemyśla na lwowski dworzec.
Najwygodniej jednak polecieć samolotem
(Wizz Air ma niezłą ofertę po ok. 50 minutach jesteśmy na miejscu”.
Byliśmy we Lwowie w latach osiemdziesiątych.Starówka szara ale ciekawa zachowana architektura .Ukraińcy bardzo mili i sympatyczni ludzie,chętnie pomagali informacjami jak dojechać do Centrum i jak wyjechać z miasta.Ponadto dobrze się z nimi handlowało. Kilka razy obiecywaliśmy sobie,że jeszcze tam się wybierzemy ale tak jak piszesz za duże oczekiwania na odprawę graniczną a ponadto strach przed różnego rodzaju łobuzami.Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńTeż tak myślę. Odważyłbym się tam pojechać ale z wycieczką autokarową, tylko że jest tam dość daleko. Tak muszę się zadowolić oglądaniem fotek i wspomnieniami. dziękuję Bronku za komentarz.
UsuńDwa razy bylam we Lwowie i za każdym razem wracalam zauroczona. I potem napisałam tekst "Leopolis".
OdpowiedzUsuńA Twój tekst "Leopolis" chętnie byśmy przeczytali. Może prześlesz mo go pocztą mailową. Pozdrawiam !
UsuńTekst "Leopolis" znajduje się na stronach 104-111 książki "Nadal wariuję".
UsuńAle może kiedyś opublikuję go w częściach na swoim blogu.
Jest mi wstyd. Przecież mam książkę, czytałem ten roździał i bardzo mnie zainteresował. A teraz juz nie pamietałem, że to było w Twojej ksiązce. Oczywiście skorzystam z tej okazji i zamieszczę część "Leopolis", bo wiem że warto...
UsuńTo ja przepraszam.
UsuńSerdecznie pozdrawiam
Obejrzałem właśnie ciekawy filmik z podróży do Lwowa na portalu " gazeta pl" o bliźniaczym dla Krakowa miaście Lwów. Warto to zobaczyć, jestem pod wrażeniem. Zachęcam moich Czytelników, a gdybyś mogla to myślę, ze sprawi Ci to dużą przyjemność...
Usuń