Olga Tokarczuk z prawej z Romą Więczaszek |
Chcę napisać
o Oldze Tokarczuk, ale o Oldze i o wszystkim co jest z nią związane
nie można pisać od tak sobie, zwykłą prozą. Trzeba żeby było
szczególnie lirycznie, w klimacie jej urzekających nastrojową nutą
książek.
Dlatego
zacznę wierszowanym mottem, które napisałem w niezwykłym
dwutysięcznym roku jako część Wielkanocnej Szopki zamieszczonej w
Tygodniku Wałbrzyskim w numerze 16.
Motto:
Olga
Tokarczuk śpiewa na melodię „Karuzeli z madonnami” Ewy
Demarczyk:
Słuchajcie
madonny, madonny,
kreatorki
ludzkich marzeń dozgonnych,
ludzie
prości ciągle żyją nad ziemią
tam
uroki i fantazje ich drzemią,
wszystkie
barwnie malowane
w
przepstrokate pąki
od
spichlerza
od
sadu
od
łąki
Słuchajcie
madonny, madonny,
mój
głos czysty niczym klejnot koronny,
póki
śpiewam pieśni dzienne i nocne,
czuję
dźwięki krystaliczne i mocne,
każda
nuta wypełniona blaskami zenitu
od
południa
od
zmierzchu
od
świtu…
Słuchajcie madonny,
madonny,
w mej kaplicy zalśnił
klejnot koronny,
tak jak pierwszy promyczek
nad Pietnem
wnet ozłocił to miejsce
sławetne
teraz tłumy tu szukają
od nocy do świtu
zapomnienia,
wytchnienia,
zachwytu …
To czym chcę dzisiaj zainteresować
moich Czytelników miało miejsce w siedem lat od napisania powyższego
wiersza, bo jesienią 2007 roku. To właśnie wtedy pojawił się w
moim domu taki sobie zwyczajny turysta, w spodniach dżinsowych, z
plecakiem na ramionach i powiedział:
- Chyba dobrze trafiłem. Nazywam się
Filip Springer. Jestem z Panem umówiony.
- Oczywiście, że tak, czekam na Pana,
zapraszam!
Nie wiem, czy gość z Poznania
dostrzegł kątem oka moje zaskoczenie. Spodziewałem się
podjeżdżającego pod dom co najmniej opla cadetta i wysiadającego
stamtąd dostojnego dziennikarza krajowego pisma „Magazyn
Turystyki Górskiej npm”, osobę w garniturze i z koszulą w
krawacie, coś na kształt Bogusława Wołoszańskiego, a tu mam
przed sobą zwykłego zdrożonego, bardzo młodego piechura.
To było wszystko rzeczywiście bardzo
intrygujące, najpierw sygnał mailowy od Sebastiana Linka,
założyciela strony internetowej miłośników Głuszycy, potem
telefon Grzegorza Czepila, prezesa Stowarzyszenia Przyjaciół
Głuszycy, sławnego dziś na Dolnym Śląsku kolekcjonera
przedwojennych pocztówek i fotografii :
- Przyjeżdża do nas znany w kraju
dziennikarz, Filip Springer z Poznania, interesuje go Pietno z
powieści Olgi Tokarczuk „Dom dzienny, dom nocny”, miejsce gdzie
słońce kryje się jesienią za górami na cała zimę i można je
ponownie zobaczyć dopiero na wiosnę. Czy mogę pomóc
dziennikarzowi w poszukiwaniach?
Odpowiedziałem, że tak, bo znam
Krajanów, pierwotne miejsce zamieszkania pisarki, przejeżdżałem
tamtędy wielokroć skracając drogę do Polanicy-Zdroju przez
Wodzisław, Wambierzyce i za każdym razem powracały w mej wyobraźni
niczym w kalejdoskopie fascynujące obrazy życia bohaterów tej
książki. Usiłowałem odnaleźć „zaczarowany”, pełen
melancholii dom, w którym spełnił się cud tworzenia, a w
przechodzących kobietach doszukiwałem się chociażby perukarki
Marty, zapracowanej, niezmordowanej półanalfabetki, zdumiewającej
mądrością życiową. To właśnie ona była elementem natury,
odprawiającej swój rytuał powtarzających się co roku,
niezmiennie pór roku. Być może zapadała nawet w sen zimowy, by
zbudzić się jak słońce w Pietnie dopiero na wiosnę.
To fakt, że ukryty w głębokiej
kotlinie u podnóża Wzgórz Włodzickich Krajanów, ma swój
niepowtarzalny urok i specyfikę, ale podobnych miejsc zatopionych w
górach, gdzie słońce zimą się chowa, jest więcej, także w
naszej gminie Głuszyca. Może uda się, pomyślałem, namówić go
na krótki rekonesans do Łomnicy, Sierpnicy lub Rybnicy Małej.
Filip Springer zjawił się w
uzgodnionym terminie jak już wspomniałem pieszo z ogromnym
plecakiem. Obok odzieży, przyborów toaletowych i sprzętu
fotograficznego miał ze sobą jak się okazuje książki Olgi
Tokarczuk, wśród nich ostatnio wydaną powieść „Bieguni”. By
nie tracić czasu, zadzwoniłem do Grzegorza Czepila, który
przyjechał po nas samochodem i zdecydowaliśmy się na początek
poszukać Pietna najbliżej jak to możliwe tuż obok Głuszycy.
I takim oto sposobem znaleźliśmy się
w przeuroczym miejscu, u Jerzego Marszała w górnej Łomnicy, na
początku drogi prowadzącej do Ustronia, skąd po półgodzinnej
wspinaczce można dotrzeć do przejścia granicznego z Czechami i
nowo zbudowanej wieży widokowej na Ruprechtickim Spicaku.
To nie był żaden przypadek, wybór
tego miejsca. Już sam stylowy budynek w drewnie ozdobiony
płaskorzeźbami może wzbudzić zainteresowanie przechodniów. Ale
to co przy słonecznej pogodzie budzi zachwyt i powala z nóg,
znajduje się obok budynku. To piękny ogród nad stawem i bystrym
potokiem górskim, a w nim pod rozłożystymi kasztanami - naturalna
pracownia rzeźbiarska, bo Jerzy Marszał rzeźbi w pniach i konarach
drzew wizerunki ludzkie tu właśnie w plenerze i porozstawiał część
swoich prac w różnych miejscach, gdzie się tylko dało. Wszystko
jest bardzo naturalne, wtapia się i harmonizuje z przestrzenią
przełomu górskiego, wąskiej i krętej kotlinki na dnie której z
trudem starczyło miejsca na drogę, potok i kilka zabudowań. A poza
tym jest to miejsce, o którym zapewne myślała powieściopisarka,
Olga Tokarczuk, rysując obraz tajemniczego Pietna.
Najwyższy jednak czas, aby oddać głos
naszemu gościowi, bo jak łatwo się domyśleć, ukazał się
niezwykle interesujący plon jego wyprawy reporterskiej w grudniowym
numerze „NPM” pt. „Szukając Pietna”:
„Tu słońce najwcześniej pojawia
się na drodze przed domem, około 16 lutego zagląda przez okno w
kuchni i wtedy Jerzy Marszał, artysta rzeźbiarz, patrzy na te
pierwsze promienie i nachodzi go wielka ochota na rzeźbienie. Potem
świetlista plama pełznie przez ogród, z każdym dniem jest coraz
dalej. W końcu przekracza strumyk i zabiera się za lód, który co
roku skuwa niewielki stawek. Pod koniec lutego dociera do pracowni i
dalej pnie się po stoku…
„Jeszcze będąc w wojsku wymarzył
sobie pokój, w którym wszystkie ściany pokryte będą jego
rzeźbami. Pracował w Bielsku, składał tam syrenki w Fabryce
Samochodów Małolitrażowych. Miał książeczkę mieszkaniową,
odkładał na nią każdy grosz, aby potem mieć swoje „M” w
bloku w Nowej Rudzie, a może nawet w Wałbrzychu. A gdy już prawie
uzbierał, pomyślał o Łomnicy i wiedział, że wróci do cienia.
- Bo ja kocham ten cień i życia sobie
bez niego nie wyobrażam. To jest cały mój świat – zaciągnie
się jeszcze raz papierosem, popatrzy w niebo i poklepie kolejnego
drewnianego świątka po lipowym czole.”
Jerzy Marszał, głuszycki Wit Stwosz,
jak go niektórzy nazywają, zasługuje na bliższe poznanie. W
maleńkiej Łomnicy zaszył się w ustronnej głuszy wraz ze swoimi
ludzikami i zgodnie z porzekadłem – „nikt nie jest prorokiem w
swoim kraju”, znalazł jak dotąd wzięcie w Stanach Zjednoczonych,
Niemczech, Holandii, odwiedzają go chętnie zagraniczni turyści i
kupują za grosze jego rękodzieła. W samej Głuszycy poznał się
na jego talencie tylko Andrzej Indrian i wykorzystał do ozdobienia
drewnianymi ludzikami placu przy wejściu do fabrycznego biurowca.
Centrum Kultury urządza od czasu do czasu wystawę jego rzeźb, bywa
też zapraszany na coroczne Festiwale Pstrąga. Ludzie przychodzą,
oglądają rzeźbione figurki, których Jerzy Marszał ma niezłą
kolekcję i na tym się to zwykle kończy.
Na cześć Jerzego Marszała ułożyłem
swego czasu drobny panegiryk. Myślę, że warto go przytoczyć:
Jerzy Marszał - łomnicki Wit
Stwosz z Ustronia
(Za Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim)
Gdy go matka rodziła
zimowego wieczora,
nie wiedziała, ze synek
będzie w drzewie się porał…
Synku, weź dłuto w dłonie,
uczyń sławnym Ustronie !
Usiadł Jerzy na przyzbie,
przyjrzał się ojcowiźnie,
góry wokół do nieba,
z tego nie będzie chleba,
jął dłubać w drzewie nożem
i odkrył „iskrę bożą”.
Matko, rylec mi podasz,
ja teraz rzeźbię obraz …
Rzeźbi w lipie wytrwale,
stał się sztuki wasalem,
piękne świątki, figurki,
pnie zamienia w laurki,
ozdobił ogród cały,
w domu ściany, powały,
altankę pod kasztanem.
Teraz Jerzy jest panem.
Znawcy sztuki go znają,
co roku odwiedzają,
gdzieś za morzem już słynie,
tylko nie w swojej gminie…
Tutaj czas wolno płynie,
ale w jedno lud wierzy
dzięki takim jak Jerzy
Polska nie zaginie !
Filip Springer dotrzymał słowa.
Obiecał, że napisze o Jerzym Marszale w swoim piśmie i tak się
stało. Być może wybierze się jeszcze nie raz w te strony w
poszukiwaniu tematów do swych reportaży, bo zarówno zetknięcie
się z miejscem, twórczością i osobą Jerzego Marszała, jak i w
dalszej kolejności z Walerianem Urbaniakiem i jego niezwykłym
Pensjonatem w Rybnicy Małej, a wreszcie obejrzenie znakomitej
kolekcji widokówek i fotografii Głuszycy Grzegorza Czepila, wywarły
jak sam to stwierdza, duże wrażenie.
Moich Czytelników interesuje, jak sądzę,
odpowiedź na zasadnicze pytanie, gdzie jest Pietno z powieści
naszej wałbrzyskiej pisarki, zdobywczyni nagrody „Nike”, Olgi
Tokarczuk? Czy udało się dziennikarzowi poznańskiego „NPM”
odnaleźć to zagadkowe miejsce?
Zrobiłem wszystko co możliwe, by
ułatwić to zadanie. Zawiozłem go do Krajanowa, tam niżej
kościółka wskazałem miejsce, gdzie należałoby pójść, pytając
miejscowych o dalszą drogę. Trzeba było się śpieszyć, bo już
zmierzchało. Na szczęście nasz gość był w pełni przygotowany
do noclegu w tutejszym gospodarstwie agroturystycznym. Mogłem
pozostawić go samego. Jaki był skutek tej niezwykłej peregrynacji?
Oddaję głos ponownie Filipowi
Springerowi:
„Tuż za kościołem trzeba odbić w
prawo z głównej drogi. Szosa pobiegnie pod górę, między
szpalerami drzew, a my zostaniemy na rozstaju. Szutrową drogą
możemy zejść łagodnie w dół, z lewej popluska zarośnięty
pnączami potok .Wyżej na szczytach Wzgórz Włodzickich będzie
widać rude drzewa o zmierzchu zahaczane o ostatnie promienie słońca.
Trzeba mocno zadzierać głowę do góry, żeby to zobaczyć. Samego
słońca próżno jednak szukać na niebie. W dolinie od dawna będzie
panował cień. Można iść tak drogą, szukać pomrowików w trawie
i ślizgać się w rudym błocie. Wystarczy przejść „niezwykły
kamienny, łukowaty mostek” i już będzie się w Pietnie… Gdzieś
tu jest też dom Olgi Tokarczuk… Dzwonię do Olgi,
- Mówiła pani, że Pietna nie ma,
żeby go nie szukać ?
- Znalazł Pan? Prawda, że tam
pięknie.”
Jest pięknie, choć słońce jest
tutaj szczególnym darem. I może właśnie dlatego los obdarzył
Krajanów osobą dość wyjątkowej miary, wybitną powieściopisarką
i jak się okazuje wspaniałym człowiekiem. Olga Tokarczuk nie
zapomniała skąd się wywodzi. Napisała mi o tym Romana
Więczaszek, wywodząca się z Głuszycy polonistka, a zarazem
autorka kilku tomików wierszy, która miała okazję rozmawiać z
Olgą na spotkaniu literackim w Brzegu nad Odrą. Oto, co napisała mi mailem Romana W. :
"Gdy
ludzie się rozchodzili, przechodziłam kolo drzwi, przy których
stała Olga T. Powiedziała: Dzień dobry! I mocno uścisnęła mi
dłoń.
- Olga
Tokarczuk.
- Wiem,
wiem. Tak długo czekałam, żeby Panią poznać. Pochodzę z
Głuszycy, chodziłam pani ścieżkami.
- To
cudnie. Przepraszam, bo paliłam, nieładnie pachnę.
- Nie
szkodzi, sama niedawno paliłam. Mam dla pani prezent, swój tomik.
Czy mogę teraz podarować.
- To
cudnie. No, jasne, bardzo proszę.
Przeczytałam
dedykację, a ona zaczęła kartkować. Pochwaliła jakość wydania.
Z radością patrzyła na zdjęcia z Głuszycy. Podarowałam jej
edycję z fotkami.
Zwierzam
się na bieżąco, bo nie mam komu. To spokojna, empatyczna osoba,
bardzo miła dla ludzi. Oczarowała mnie erudycja i łatwością
mówienia o trudnych sprawach..Głównie mówiła o nowej powieści.
Pozdrawiam
! WR"
Dzięki
Romanie mogłem zamieścić w moim blogu bezcennego selfa obu Pań.
Myślę, że może się podobać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz