Zapraszam na wywiad, który pojawił się
swego czasu w głuszyckiej gazecie, ale na pewno już mało osób o nim pamięta, a
potrafi on wstrząsnąć Czytelnikiem, wywołać głębokie refleksje nad światem i
człowiekiem, a także zachwycić i wzruszyć do łez. Niezależnie od mądrości
spostrzeżeń Edyty Urbaniak, córki znanego w Głuszycy właściciela Zakładu
Kamieniarskiego w Rybnicy Małej, Waleriana Urbaniaka, a zarazem gospodarza
zabytkowego gościńca ze smażalnią pstrąga, ten wywiad mógłby się znaleźć w
najlepszych pismach i to nie tylko w Polsce, bo budzi optymistyczne refleksje.
A rozmowę z Edytą Urbaniak przeprowadziła jej koleżanka, a zarazem moja córka
Marzena:
Indie, moja przygoda, moja tęsknota. Rozmowa z
Edytą Urbaniak
Kilkanaście lat temu Edyta po ukończeniu
dziennikarstwa w Wyższej Szkole Komunikowania i Mediów Społecznych im Jerzego
Giedroycia w Warszawie postanowiła odbyć podróż do Indii, aby zasmakować
innego świata i podszkolić się w sztuce reportażu. Jej podróż przeciągnęła się
do 2 lat i 3 miesięcy pobytu w Indiach i państwach sąsiednich. Oczywiście z
parokrotnymi przerwami, kiedy to Edi wracała do kraju, a my, jej znajomi i przyjaciele
oglądając piękne fotografie, chłonęliśmy opowieści o tak odległej i orientalnej
kulturze...
Marzena M: Opowiedz o
tym, dlaczego wybrałaś Indie za cel swej niekończącej się podróży.
Edyta U:
Spodobała mi się książka Ediego Pyrka „ Niech świat myśli,
że jesteś szalony. Za 30$ do Indii” Wtedy, gdy autor jechał autostopem do
Indii, nie musiał płacić za wizy do Iranu czy Pakistanu, więc udało mu się
stopem dotrzeć na indyjski subkontynent za 30 dolarów. Na ostatnim roku studiów
dziennikarskich na naszych zajęciach pojawił się Wojciech Jagielski,
zagraniczny reportażysta „Gazety Wyborczej”. Zachęcał do podróżowania,
wgłębienia się w jeden dowolny obszar, osobistej penetracji tego obszaru.
Twierdził, że to najlepsze studia o świecie i inwestycja dla przyszłej kariery
dziennikarskiej. Zapragnęłam wyjechać, gdzieś na dłużej, mieć czas, by poznać
kraj od przysłowiowej podszewki. Wynajęłam mieszkanie, a za to, co dostałam
stać mnie było tylko na Indie. Edi Pyrek pisząc o swych licznych
podróżach zaczął od przysłowia, które odmieniło jego życie. „Lepiej przeżyć
jeden dzień jak lew, niż sto jak owca” I mnie to przysłowie wystarczyło, by po
skończeniu studiów opuścić swoje przytulne mieszkanie w Warszawie i wyruszyć w
nieznany świat. A gdy już raz dotarłam do Indii, kraj ten rozkochał mnie w
sobie. W stosunku do Indii nie można pozostać obojętnym. Jedni je kochają, inni
nienawidzą. I to jest wielka prawda o Indiach. Dziwne, wiesz, po latach
znajomi, ot tak, sami z siebie mnie też zaczęli nazywać Edi.
MM: Wróć
myślami do swojej pierwszej wyprawy i pierwszych wrażeń po przylocie, gdy
wylądowałaś w Delhi....
EU: Och to było
tak dawno temu, w 1988 roku. O 12 w nocy weszłam w gorący świat zapachów
kadzideł, a przede wszystkim oszałamiający harmider ludzkich głosów. Gwar,
który mógłby przerazić, mnie jednak zachwycił. Miał w sobie coś bajkowego
zwłaszcza w zestawieniu z moim dotychczasowym życiem. Gdy wsiadłam do brudnego,
zatłoczonego autobusu sama nie wiedziałam dlaczego, ale poczułam totalną
wolność i lekkość. Ci, którzy uwielbiają Indie, mówią, że jest to kraj, gdzie w
pełni możesz być sobą. Lotnisko od razu wita Cię prawdziwym indyjskim orientem.
Przy pasach startowych pasą się krowy, a gdy opuścisz lotnisko tłum
pragnie wcisnąć Ci swoje usługi: taksówkarze, rykszarze, kierowcy autobusów
biją się ze sobą o klienta.
MM: Jedna z twoich
wypraw trwała ponad pół roku, możesz opowiedzieć o trasie tej podróży i
najciekawszych miejscach, które zobaczyliście.
EU: Z Yomą, moim mężem pojechaliśmy pociągiem na
Goa, chrześcijański stan na południu Indii, oblewany wodami Morza Arabskiego.
Wspólnie z hinduskimi Chrześcijanami pod palmą nad brzegiem morza, w strojach,
które chroniły nas raczej przed słońcem niż zimnem, celebrowaliśmy Święta
Bożego Narodzenia oraz przywitaliśmy 2000 rok. W nowym Milenium wyruszyliśmy
zakosztować azjatyckiej przygody. Wynajęliśmy skuter Kinetic Honda 100 CC i
przez trzy miesiące przemierzyliśmy 7 tys. km azjatyckiej przestrzeni,
docierając do Kaniakumari – czyli na południowy kraniec indyjskiej ziemi.
Najlepiej poznaliśmy wtedy indyjskie prawidła drogowe. Ruch na autostradach
odbywał się to z prawej, to z lewej strony w zależności od wolnej przestrzeni i
upodobań kierowcy. Czerwone światła traktowane są tam z wielką
pobłażliwością.. Na tablicach rejestracyjnych zamiast numerów widnieją napisy
„please horn”, czyli „proszę trąb”. Tylko do tej jednej zasady wszyscy
skwapliwie się stosowali. Ryk przypominający wycie słonia oznaczał, że mamy
uciekać, gdzie pieprz rośnie, a dokładnie gdzie rośnie ryż, czyli na pole
ryżowe, które było najczęstszym poboczem. Kierowcy ciężarówek spychali nas z
ulicy. Musieliśmy być czujni i gotowi na wszystko, bo na ulicy tak jak w
indyjskim społeczeństwie panował system kastowy. My na skuterze należeliśmy do
najniższej kasty.
Poznaliśmy linię brzegową czterech indyjskich
stanów: Kerrali, Karanataki, Tamilnadu i Goa. Czasami droga na mapie wiodła
ubitą plażą. W żarze tropiku i kurzu ulicy zrozumieliśmy, dlaczego kokos
nazywają rajskim owocem. Przy autostradzie zawsze można było wypatrzyć wielkie
góry kokosów, a na ich tle maleńkich hindusów. Zamaszyście wielkim sierpem
odcinali twardą skorupę i za „50 groszy” wraz ze słomkami wręczali nam ciężki
owoc pełen soku.
MM: Które z
indyjskich miejsc, miast, czy krain najbardziej sobie upodobałaś?
EU: Laddakh stan
w Himalajach przy granicy z Indiami i Pakistanem na wysokości ponad trzy
tysiące metrów. Politycznie należy do Indii, ale geograficznie do Tybetu.
Księżycowa kraina, marsjański krajobraz, pomarańczowe pustynne góry. Gwiazdy
spadały jak grad meteorów, a te, które zostawały na niebie wydawało się, że są
tuż na wyciągnięcie ręki. Niebo codziennie dostarczało nam nowych dramatycznych
przedstawień.
MM: Porozmawiajmy teraz o
tak obcej nam, Polakom kulturze hinduskiej, co cię tam szokowało, dziwiło, a
może dziwi do tej pory?
EU: Tradycje
rodzinne. Tam rodzina i astrolog decydują z kim i kiedy masz założyć rodzinę i
czy Ci się to podoba, czy nie, słowa ojca są święte i to jest oczywiste, że
trzeba się do nich zastosować.
MM: Podczas twego
ostatniego pobytu w Delhi byłaś wolontariuszką. Możesz krótko opowiedzieć, czym
się zajmowałaś?
EU: U
trędowatych po prostu byłam. To najwięcej, co dla nich można zrobić. Lubią
rozmawiać, spoglądać na ludzi. Jestem biała, więc byłam dla nich szczególnie
atrakcyjna. Towarzysząc w ich niedoli bardzo dużo się od nich nauczyłam.
Ci odtrąceni przez indyjskie społeczeństwo, zdeformowani przez naturę ludzie,
na mój widok uśmiechali się pełni szczęścia. Uśmiech wypływał z każdej części ich
zniekształconego ciała. Szczery, piękny, głęboki. Dla mnie - najbardziej
zadziwiający uśmiech wszechświata. Poczułam, że dotykam powierzchni, że tak
naprawdę nic o życiu nie wiem i nie dowiem się dopóki nie zgłębię sekretu:
dlaczego oni się śmieją? Uśmiech Giocondy Leonarda da Vinci nie ma w sobie
cienia tej tajemnicy. A gdy teraz przypatruję się ludziom w warszawskim metrze
nie mam pojęcia: dlaczego oni się smucą?
Spotkałam wielu ludzi, którzy przyjechali do
Indii pracować jako wolontariusze. Wszyscy z błyskiem w oku. I oni też
potrafili szczerze się śmiać. Tak naprawdę najlepsze, co dla siebie możesz
zrobić, to pomagać innym. Tylko wtedy człowiek naprawdę czuje się częścią tego
świata.
MM: A co wzbudza twój
zachwyt w hinduskiej kulturze i mentalności?
EU: Hindusi
potrafią się śmiać w każdej sytuacji. To nie sztuka śmiać się, gdy wszystko
pięknie się układa. Oni potrafią śmiać się, gdy świat się wali. Ci trędowaci
uśmiechali się do mnie siedząc przed budynkiem z napisem „ambulatorium”, gdzie
za kilka chwil mają im amputować ręce, nogi , nosy. Jak już Ci
powiedziałam uśmiechali się szczerym, głębokim, prawdziwym uśmiechem. Czy to
nie zadziwiające? Teraz, gdy znajduję się w trudnych sytuacjach, przypominam
sobie tę scenę i odkrywam, że przecież tak naprawdę nie mam w życiu problemów.
MM: Czy jest coś za
czym bardzo tęsknisz po powrocie do Polski?
EU: Za rozmową o
pięknie życia z ludźmi, z którymi w danym momencie złączył mnie czas i przestrzeń
- czy to w pociągu, rykszy, czy na przystanku autobusowym. Każdy z nich ma
własną filozofię na usługach świętej radości życia. Promieniują tą radością na
innych. Podoba mi się przepowiednia jednego z indyjskich mędrców: Kiedyś
nastanie taki czas, że ludzie będą płacić mandat za zły nastrój, bo
zanieczyszczają nim atmosferę bardziej niż gazy trujące.
MM: Zdradź nam, czy
masz w zanadrzu jakieś plany związane z Indiami?
EU: Zadamawiam
się w Polsce i po latach podróżowania bardzo mi się to podoba. Podróżowanie,
takie by głębiej poznać kraj, napisać o nim reportaż wymaga dużo wysiłku i
wyrzeczeń. Ja w tym momencie potrzebuję odpoczynku. Zbieram czas, aby to
wszystko opisać.
Nie wiem, czy Edyta napisała książkę o swoich
podróżach po świecie. Wiem, że nie zakończyło się to na Indiach. Natomiast z
tego wywiadu jeden wniosek nasuwa się nieodparcie – jak ważnym jest dobry
nastrój, jak potrzeba nam we wspólnych kontaktach uśmiechu na twarzy i
wzajemnej życzliwości. Musimy się tego uczyć od Hindusów, choć są oni dość
daleko od naszej Głuszycy.
Gratulacje dla Marzenki za bardzo dobrze przeprowadzony wywiad z Waszą podróżniczką.Jej wspomnienia z podróży do Indii są warte opisania w większym formacie tylko jak powiedziała w wywiadzie teraz potrzebuje odpoczynku.A wracając do Marzeny to widać że kunszt pisarski w rodzinie Michalików nie zaginie.Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDziękuję Bronku za dobre słowo pod adresem Marzeny, ale przypomniałem tę rozmowę przede wszytskim z uwagi na bardzo interesujące refleksje Edyty z jej podrózy po Indiach. Myślę, że taka zachęta do podróżowania pod adresem ludzi młodych jest bardzo wskazana. A poza tym rok szkolny się kończy, tak więc Bronku - miłych wakacji w Cieszynie i w Piławie G.!
Usuń