Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

środa, 29 października 2014

Potrzeba zadumy

życie jak połamany wehikuł


Nie ma w całym bożym roku tak stosownej chwili, by choć przez moment podumać o nicości życia ludzkiego, jak właśnie 1 listopada. Obojętnie czy to się stanie nad grobami bliskich osób, czy w świątyni, czy domowym zaciszu. Nasz staropolski zwyczaj gromadzenia się w tym dniu na cmentarzu, zdobienia mogił wieńcami i kwiatami, palenia zniczy, a także cichej modlitwy, to uświęcony tradycją sposób oddawania czci zmarłym. Jest to najlepszy moment do głębszej refleksji nad tym wszystkim co się dzieje w naszym życiu codziennym, społecznym i politycznym.

Nie mam zamiaru dzielić się na ten temat swoimi przemyśleniami. To nie jest tak proste i jednoznaczne jak czytamy w książkach lub gazetach lub słyszymy na ambonie. Myślę, że wszelkie konstatacje nad życiem są bardzo osobiste i powinny być chronione jak coś co mamy najcenniejszego. Dzielić się takim skarbem powinniśmy tylko z najbliższymi.

Ale listopadowe święto wyzwala u wielu pisarzy lub poetów potrzebę szerszego otwarcia się na zewnątrz, odsłonięcia zakamarków swej duszy. Warto więc przy tej okazji wzbogacić swoje myśli i odczucia doświadczeniami innych.

Moim Czytelnikom proponuje na dziś głęboko refleksyjny i liryczny wiersz naszego głuszyckiego barda, Natana Tenenbauma, z tomiku jego wierszy p.t. „Chochoły i róża” z 1992 roku. Wiersz nosi tytuł „Listopad”, ale najpierw dla mniej zorientowanych parę słów ze wstępu o autorze:

Natan Tenenbaum - Szczery Polak! Kandydat filozofii b. PRL. Obecnie Obywatel Obojga Narodów. Mieszka w Sztokholmie. Darzy przyjaźnią dzieci i kobiety, a także psy . Wzór patrioty, żołnierza i ojca rodziny. Ma swoje lata. Zamierza przejść do historii jako autor anonimowej dewizy:
Uśmiechnij się, jutro będzie za późno!

Od siebie dodam, że Natan Tenenbaum dzieciństwo i młodość spędził w Głuszycy. Stąd pognał w szeroki świat stając się w latach siedemdziesiątych znanym w światku warszawskiej bohemy poetą i opozycjonistą. Jest autorem dwóch znanych i cenionych tomików wierszy: „Chochoły” i „Imię Twoje Rzeczy Pospolitość”.
Był w Głuszycy znakomitym gościem CK MBP w roku 2002. Od paru lat złożony ciężką chorobą leczy się w sztokholmskim szpitalu. O Natanie i jego twórczości pisałem więcej w moich książkach „Głuszyckie kontemplacje”, a także w blogu „tu jest mój dom”: A oto jego wzruszający wiersz:

„Listopad”
Suita jesienna na temacie z Ernesta Brylla

Żonie, w dalekiej podróży

Jest czasem w listopadzie, miła, taka chwila
Kiedy się dzień jesienny łamie i przesila
Kiedy słońce wybucha nagłym, krótkim spazmem
Nim zapadnie w kulisy stalowo-żelazne
I tylko na obrzeżu ciemnej, chmurnej ściany
Goreje żar nieziemski, dziwny, poszarpany
Zda się – w swojski krajobraz zmienia obcy teren
Jak pod ręką owego Tylmana z Gameren
Który, choć z ziemi obcej, obcej uczeń szkoły
Stawiał Polsce pałace, zamki i kościoły
I dzisiaj, gdy chcę uciec od kłótni i sporów
myśląc o kraju – widzę Łańcut i Nieborów

...Stare dęby jesiennym pożarem się złocą
Znów kolejną dekadę kurant mi wydzwania
Wracają do mnie ciągle te same pytania
Powracają pytania ze zdwojoną mocą

Pytam siebie – bo kogóż – gdy dzień gaśnie w blaskach -
Czemu smutny Pan Jezus na świętych obrazkach?
Polskość – czy to choroba, przekleństwo, czy łaska?
Dlaczegoż się nie lubią dawni przyjaciele
Czy wolności za mało ludziom , czy za wiele?
Kto nam znów myśli mąci i słowa koślawi?
Czemu krzyżyk na piersi, a w piersi nienawiść ?
Czy kadzidło człowieka do Boga przybliża?
Czy starczy w Polsce Żydów, by rozpiąć na krzyżach?
Jak mam nazwać tę otchłań – niżej dna rozpaczy?
Czy w godzinie ostatniej, człek Bogu przebaczy?
Kiedy przyjdzie ta chwila? … I co będzie później?
Dlaczego – zamiast wierzyć wątpię ? Czemu bluźnię?

...Jest, miła, w listopadzie czasem taka chwila
Gdy wiatr liście jesienne rozrzuca w badylach
Wiatr zamorski, zaduszny wiatr z Polski mnie dopadł
Gdy za oknem november, a w sercu listopad

No właśnie. Wokół nas na co dzień wciąż toczy się walka – o władzę, o sławę, o pieniądze. Gdzie się nie obejrzeć wszędzie ocean nienawiści, zazdrości, pazerności. Nie umiemy się cieszyć tym co mamy. Nie możemy pogodzić się z tym, że inni maja lepiej. Szukamy wrogów, by mieć na kim wieszać kołki i manifestować swoje fobie. Zapominamy zupełnie o tym, że życie jest krótkie, że często gwałtownie przerwane, że wszystkich nas czeka ten sam los. Dopiero tam nad grobami staje się to szczególnie wyraźne. Czyż nie jest ważna, niezmiernie potrzebna ta chwila zadumy?



niedziela, 26 października 2014

Ostatnie słońce jesieni


głuszycki staw (jeden z pięciu) w jesiennej poswiacie



Pogodna jesień nastraja nie mniej optymistycznie niż lato. W złocistych promieniach dzisiejszego słońca można oniemieć z zachwytu, bo tak olśniewające, kolorowe lasy pojawiają się tylko o tej porze roku i tylko wtedy, gdy uśmiechnie się do nas słonce, o którym wiemy, ze to już jego ostatnie jesienne królowanie. Jeszcze może dzień dwa i niebo znów się powlecze czarnymi chmurami, posypie zimnym deszczem, a może i śniegiem i stanie się tak jakbyśmy z błyszczącego srebrem nieba wstąpili w mroczne podziemia Osówki.

Wiadomo, lada dzień i już listopad, jeden z najchmurniejszych miesięcy roku.

Póki co, cieszmy się słonecznym światłem i tym weekendem, który upływa w jego blasku i tą rozmaitością brązu, żółci i czerwoności drzew i krzewów, czyniących otaczającą nas przyrodę szczególnie piękną, i szeleszczącymi pod nogami uschniętymi liśćmi, które gdy się im przyjrzeć z bliska wydają się każde z osobna dziełem sztuki. Trudno się dziwić Henrykowi Janasowi, o którym pisałem w poprzednim poście, że te listki z takim pietyzmem utrwala w drzewie i metalu, nadając im ożywcze tchnienie, albo też stara się przenieść je na płótno i ozłocić kolorami słońca.

Nie miałbym serca, gdybym zabierał dzisiaj głos na temat zbliżających się wyborów, choć ręka świerzbi, a po głowie lata jak gołębica Strockmeiera z czeskiego, szpitalnego serialu, kapitalny aforyzm Stanisława Tyma: „słońce obietnic świeci nocami, aż spać nie można od tego blasku”, albo też myśl Bertranda Russela: „to smutne, że głupcy są tak pewni siebie, a ludzie mądrzy, tak pełni wątpliwości”. Szkoda, że wśród kandydatów wyborczych za mało jest dyplomatów, a dlaczego? Bo dyplomata to taki, co dwa razy pomyśli, zanim nic nie powie.

Mamy już chyba dosyć tej telewizyjnej paplaniny o gruszkach na wierzbie, tandety wyborczych spotów, haseł i fotosów, a przecież to jest dopiero początek kampanii. Niestety marketing wyborczy wskazuje, że warto obiecywać niemożliwe, że znajdzie się zawsze znaczna ilość naiwnych, którzy w to uwierzą. Z tego samego powodu tak ważny jest numerek na  wyborczej liście, ważniejszy niż to co gość ma w głowie. Wolimy głosować na partie, a mniej ważny jest człowiek, a potem sami się dziwimy jakich to mamy posłów lub radnych.

Ale już dość na ten temat, przecież miało być optymistycznie. W promieniach słonecznych uwierzmy, że będzie lepiej, a przynajmniej tak samo jak we wróżbach katarynki z wiersza wielkiego maga Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Przypominam go moim wiernym Czytelnikom na podtrzymanie dobrego nastroju. I bardzo proszę nie wyciągajcie z tego wiersza w stosunku do mnie żadnych analogii :


Kataryniarz
(kręcąc korbą i przemawiając do katarynki)


Lekarstwo na moją biedę,
ty moje grające serce!
Kręcę cię jak niejeden
poeta swoje wiersze.


Dzieciom, wariatom w obłokach
ileż radości przyczyniasz,
O, jakże mam cię nie kochać,
ostatni kataryniarz.


Papuga nad piszczałkami
jak subiekt w obłędnym sklepie,
wróżby sprzedaje gapiom,
że jutro będzie lepiej.


Wiadomo ludziom potrzeba
trochę bengalskich ogni,
z papugi mam trochę chleba,
więc wołam: - Lora, ciągnij!


Lora radośnie wrzeszczy
głosem Elżbiety Drużbackiej.
lecz któż jestem ja? Tyci świerszczyk
w szczelinach cywilizacji.


P.S. A mnie się marzy papuga nad piszczałkami, która potrafiłaby wywróżyć taki monet, kiedy to premier rządu obwieści nam Polakom, że już nikt nie poważy się więcej zakłócać ludziom normalnego, biologicznego zegara. Niestey, znów musiałem tracić czas na "zabawę" w przestawianie zegarków, a żona była rano zdziwiona, bo wstała o 9-tej, a tu  jeszcze nie ma w TV "Mai w ogródku" i musi na to godzinkę poczekać.
 - Kochana, wszechwładni magowie pokręcili znów zegarkami w nocy, Jest dopiero  godzina 8-ma. Trzeba było wstać w nocy o trzeciej i przestawić zegarek na drugą.

Tak więc  absurdalna zabawa w czas letni, czas zimowy, wciąż trwa.  Nie zmienią jej żadne wybory.
Bo w wyborach nie chodzi o dobro człowieka, ale o cele wyższe ! Najważniejsze, czy wygrają kolesie z PiS, czy znów z PO, reszta się nie liczy.
Reszta jest milczeniem, więc już milczę !

piątek, 24 października 2014

Od orła białego - do pióra głuszca


drewniany kościółek w Grzmiacej

Niepojęte są losy ludzi z duszą artysty. Trudno jest zrozumieć decyzję zamiany luksusowej Warszawy na życie w zawieszonej w leśnej kotlinie podsudeckiej wsi - Grzmiącej Zaraz po wojnie wieś ta położona blisko Głuszycy zatętniła życiem, bo ściągający z różnych stron świata osadnicy znajdowali tu pracę i chleb, trudniąc się rolnictwem, rzemiosłem, handlem, bądź też pracą w miejscowej fabryce szpulek, albo w głuszyckich zakładach włókienniczych. Ale w miarę upływu czasu wieś podupadła, a skutkiem „posierpniowej restrukturyzacji” całkowicie zubożała. By się tu osiedlić na stałe, trzeba było podjąć duże ryzyko. Coś takiego mógł zrobić człowiek niespokojny duchem, poszukujący ciszy i spragniony spokojnego kontaktu z naturą.



I tak też tłumaczy tę decyzję Henryk Janas, artysta-plastyk, mistrz rzemiosła artystycznego z Warszawy, mający za sobą pokaźny dorobek twórczy. Gdy zobaczył Grzmiącą poczuł ożywcze tchnienie, bo co by nie powiedzieć wieś jest położona cudnie. Pnie się w górę w głębokiej górskiej przełęczy, otoczona z obu stron majestatycznymi połoninami pełnymi różnorakiej przyrody. Wiosną i latem tonie w kwiatach, zimą w puchowej powłoce śnieżnej z rozsianymi po całej przestrzeni wierzchołkami iglaków. Tutaj nie potrzeba kupować drzewka na święta Bożego Narodzenia, świerki rosną pod samymi oknami, gdzie się nie odwrócić jest ich mnóstwo. A girlandy świeczek choinkowych zastąpią wiszące nad głową podniebne gwiazdki. Wystarczy z lekka zadrzeć głowę do góry, by znaleźć się w niebie.



Henryk Janas, jak twierdzi, pokochał to miejsce od pierwszego wejrzenia, a żonę i dzieci nie trzeba było długo przekonywać. To nic, że musiał zostawić w Warszawie liczne grono zaprzyjaźnionych osób, że trzeba było się pożegnać z dziełem życia - metalową rzeźbą białego orła, zdobiącą ścianę główną sali posiedzeń senatu na ul. Wiejskiej, którą w szybkim tempie zaprojektował i wykonał z zespołem plastyków na zamówienie nowych władz po czerwcowych wyborach 1989 roku. To należało do przeszłości, a przed nim otwierała się teraz nowa, zagadkowa lecz inspirująca przyszłość, w zupełnie nowym otoczeniu i pionierskich warunkach. Zakupiony dom w Grzmiącej nad bystrym strumieniem górskim trzeba było odnowić i dostosować do potrzeb artysty, trzeba było wypełnić go dziesiątkami obrazów i rzeźb, artystycznych ampli i lamp stojących oraz innymi dziełami sztuki. Trzeba było poszukać nowych kontaktów w świecie artystycznym Wałbrzycha, zagnieździć się na stałe w głuszyckiej tkance miejskiej, otworzyć gospodarstwo agroturystyczne, zadbać o artystyczną rodzinę, bo ani żona, Agnieszka, rehabilitantka po studiach na Warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego, ani troje dzieci jak przystało na artystyczną rodzinę nie stronią od pasji twórczych. Ale to wszystko gospodarz Henryk ma już za sobą. Upłynęło 13 lat jak tu mieszka, a ślady jego pobytu można znaleźć wszędzie wokół. I w Wałbrzychu na zamku Książ, i w Świebodzicach, i w Mieroszowie a nawet w podwarszawskim Sulejówku.

W Książu zapisał się trwale jako organizator I Festiwalu Sztuki w 2005 roku, a także projektant Festiwalu Dary Jesieni, pomyślanego jako targi warzyw i owoców, grzybów, przetworów myśliwskich, słowem tego wszystkiego co przynosi nam w darze złota polska jesień.

W rok później zorganizował dowcipny festiwal sztuki pod nazwą „Twórcy u żłobu”, którego osobliwością było to, że miał miejsce w Książańskiej Stadninie Koni.

Henryk Janas dał się poznać jako pomysłodawca także w Świebodzicach, gdzie w 2008 roku zorganizował festiwal rzemiosła artystycznego pod nazwą Targi–ra, zaś dla Mieroszowa zaprojektował tablicę upamiętniającą 720-lecie miasta.

Warto wspomnieć też o sulejowskich „witaczach” w mieście związanym z osobą Józefa Piłsudskiego, składających się z herbu i sztandaru, zaprojektowanych przez artystę z Grzmiacej.

A w Głuszycy?

Swoje obecne miejsce zamieszkania utrwalił Henryk Janas na wielu plenerowych obrazkach, odsłaniając piękno przyrody i otoczenia górskiego. W moim domu poczesne miejsce zajmuje dzieło plastyczne Henryka, a jest nim „Pióro Głuszca”, wręczone mi przy okazji ubiegłorocznego benefisu autorskiego w CK MBP w Głuszycy. Nie ukrywam, że jestem tą pamiątką wielce ukontentowany.



Henryk Janas ma w swym dorobku dzieła sztuki z zakresu metaloplastyki ( grawerstwa, brązownictwa, złotnictwa, repusu i cyzlerki), ale także projekty tablic, szyldów, medali okolicznościowych, płaskorzeźb ściennych, lamp, mebli itp.



Pokaźne miejsce zajmują obrazy, bo rysunek i malarstwo są również dziedziną sztuki bliską jego sercu i talentowi.


Centrum Kultury MBP w Głuszycy
 

Potrzeba dużo czasu by obejrzeć i nacieszyć oko rozmaitością osiągnięć twórczych, a także ilością listów gratulacyjnych, dyplomów, podziękowań, słowem tym wszystkim, co udało się zgromadzić i rozmieścić w małej galeryjce Centrum Kultury w Głuszycy. Wernisaż Henryka Janasa miał tu miejsce w czwartkowe popołudnie 23 października b.r. i było to wydarzenie szczególnej wagi. Już dawno nie było w Głuszycy tak renomowanej wystawy. Toteż zgromadziła ona wyjątkowo liczną widownię, a także znamienitych gości na czele ze starostą wałbrzyskim. Wernisaż z dużym wdziękiem i polotem poprowadziła dyrektor CK w Głuszycy, a uczestnicy mogli napić się kawy lub herbaty i skosztować świeżego chlebka ze smalcem i ogórkiem kiszonym własnej produkcji z ”Łowiska Pstrąga” w Łomnicy.



Dobrze się stało, że wystawa jest dostępna do obejrzenia w Centrum Kultury, bo sam wernisaż był miłym dla oka preludium. Jest więc możliwość by w spokoju i ciszy pokontemplować nad tym, co ma do pokazania nasz artysta i trzeba z tej okazji skorzystać.


niedziela, 19 października 2014

Czy się cieszyć, czy płakać ?

chata na wsi


ludowo i użytecznie
Ilekroć zajrzę do książki „Piękno użyteczne czy piękno ginące” wydanej w 1997 roku przez Polskie Towarzystwo Ludoznawcze zadaję sobie to pytanie: czy się cieszyć, czy płakać? Czy zalew nowoczesności w kulturze i sztuce, a tym samym odrzucenie tradycyjnej sztuki ludowej, to powód do radości, czy smutku ? W książce jest mowa o ginącej sztuce ludowej, o umarłych zawodach, o tradycji staropolskiej, wiejskiej, której szczątki przetrwały jeszcze do dziś w muzeach i skansenach. Większość z nas, Polaków, nie ma o tym wszystkim najmniejszego pojęcia.

Wymienię tylko niektóre z rodzajów tej sztuki, by sobie uzmysłowić jej rozmaitość. Tak więc zacznijmy od krawiectwa strojów ludowych i tkactwa, a dalej hafciarstwo, koronkarstwo, garncarstwo, plecionkarstwo, kowalstwo, snycerstwo, zabawkarstwo, wycinankarstwo, malowanie i plastyka obrzędowa, instrumenty muzyczne.
To wszystko jest częścią kultury ludowej, która we wczesnych początkach dziejów narodu była jedyną kulturą, świadczącą o wspólnocie narodowościowej Polaków. W XX wieku kultura masowa wyparła kulturę ludową z życia rodzin chłopskich, podtrzymywali ją nieliczni twórcy, a odbiorcą był rynek Cepelii. W XXI wieku staje się przeżytkiem skupiającym wokół siebie nielicznych hobbystów i pasjonatów. Co najgorsze zanika o niej wiedza oraz tradycyjne umiejętności i techniki wytwarzania.
Żyjemy dziś w świecie rozwoju techniki, która zabija sztukę ludową. Kultura masowa wychowuje konsumenta, a nie twórcę i aktywnego współuczestnika. W hipermarketach mamy podaną w atrakcyjnej szacie masową tandetę. Wybieramy z tego to, co wydaje się nam niezbędne by cieszyć oko i ozdobić dom, a także stworzyć nastrój dobrego świętowania. Mamy dziś wszystko, czego dusza zapragnie, ale czy rzeczywiście ma to jakąś prawdziwą wartość ?
Dlatego też gdy poczytamy o dawnych wytworach sztuki ludowej, obrzędach i zwyczajach, gdy pooglądamy to na obrazkach, robi nam się przykro i smutno na duszy.
Podam tylko kilka przykładów, bo w książce jest ich tysiące w każdej z wymienionych powyżej dziedzin sztuki ludowej.
Zacznijmy więc od plastyki obrzędowej. Kto z nas wie, co oznacza słowo – korowaj, w Polsce centralnej zwany kołaczem? Otóż jest to duży bochen chleba ozdobiony różnymi dekoracjami z ciasta( ptaszkami, królikami, zajączkami), kwiatami, czy jagodami. Często dekorowano go rozetami, motywem słońca lub księżyca. W Białostockiem wtykano weń gałązki umoczone w cieście, co po upieczeniu dawało dodatkowy efekt. Na Kurpiach znane były specjalne deseczki do odciskania na powierzchni placka rózgi wyobrażającej drzewo życia. W upieczone ciasto wtykano zielone gałązki jarzębiny lub jemioły, owies lub liście trzcin. Do pieczenia korowaja używano mąki pszennej lub żytniej, dokładnie zmielonej, do ciasta na zakwasie dodawano mleko i jaja. Korowaj piekły kobiety zamężne, przy jego wypieku nie mogli być obecni mężczyźni. Był on pieczony ostatniego dnia przed ślubem. Kawałkami korowaja ułożonymi na przetaku częstował gości weselnych starszy drużba, po czym składali oni dary nowożeńcom.
Na Wigilię, Nowy Rok lub Trzech Króli wykonywano szczodraki, drobne chlebki w kształcie podkowy, rogale lub podłużne bułeczki z najlepszej maki, nadziewane kapustą, serem lub burakami cukrowymi. Otrzymywali je kolędnicy, którzy sypiąc zbożem na gospodarzy składali im życzenia pomyślności.
Oczywiście to tylko dwa drobne przykłady obfitej rozmaitości pieczywa obrzędowego na różne okoliczności, takiego jak bocianie łapy, paski z mąki razowej, barany z ciasta, nie mówiąc o zajączkach, kogutach, kukiełkach, itp.

Ogromne bogactwo rodzajów i wzorów stanowią instrumenty muzyczne. Należą do nich proste zabawki dziecięce, poczynając od fujarek, piszczałek, stroików typu klarnetowego i obojowego, gwizdki z drewna, gliny, a także terkotki lub kołatki sygnalizacyjne. Z instrumentów używanych przez dorosłych największy zasięg miały skrzypce, stosowane w całej Polsce. Obok nich dudy, a także basy o specjalnej budowie, a do tego bębenki z brzękadłami oraz talerzami. Od schyłku XIX wieku pojawiły się harmonie i akordeony. Ale największym zainteresowaniem cieszą się specyficznie wiejskie instrumenty, takie jak trąby pasterskie, albo też na Wielkopolsce i Ziemi Lubuskiej piszczałki ze stroikiem typu klarnetowego, zwane siesieńki. Także różnego rodzaju kozły, np. zbąszyński lub doślubny. To odmiana dud wielkopolskich o zwiększonych wymiarach. Wszystkie one były dziełami sztuki stosowanej, bogato rzeźbione i zdobione na różne sposoby.

A już do zenitu uwiodły mnie kolorowe cudeńka na ścianach domków podtarnowskiej wsi - Zalipie. Tradycja malowania domów najprawdopodobniej sięga czasów, kiedy pojawiły się na wsiach tzw. chaty kurne. Wprowadzenie kominów uwolniło izby od dymu, a zdobienie ścian nabrało odtąd sensu. Zwyczaj malowania domów rozpowszechnił się na całym Powiślu. Malowano nie tylko ściany czy powały, ale także piece, a na zewnątrz chaty przed Zielonymi Świątkami lub Bożym Narodzeniem. Zajmowały się tym głównie młode dziewczęta i młode mężatki. W Zalipiu tradycja ta przetrwała do dziś i dalej zajmują się tym kobiety, obecnie już w starszym wieku, a jest to robota na zamówienie różnych instytucji. Jej wykonawczynie otrzymują tzw. renty twórcze. Tradycyjne motywy, to kolorowe bukiety w wazonach czy dzbankach. Kwiaty i liście są cieniowane, motywy kwiatowe nawiązują do natury. Pojawiają się motywy geometryczne i figuralne: papugi, koty, pawie. Wzorów nauczyły się artystki od matek lub innych członków rodziny. Dużą rolę w Zalipiu odegrała szkoła pod kierunkiem Marii i Tadeusza Wnęków, gdzie funkcjonował zespół młodych twórców. Malarki z Zalipia sprzedają swe wyroby w kraju i za granicą na targach i kiermaszach, a są to malowanki na papierze, płótnie oraz innych przedmiotach.

Nie podejmuję się pisać o sztuce koronkarstwa, czy hafciarstwa, a także innych wymienionych na wstępie dziedzinach sztuki ludowej, bo nie da się tego streścić w krótkiej formule blogowej. Trudno się więc dziwić, ze na ten temat powstała książka, która zresztą jest też swego rodzaju skrótową formą zasygnalizowania trudnego do ogarnięcia obszaru bogactwa sztuki ludowej.
Myślę, że warto od czasu do czasu oderwać się od często bardzo ponurej rzeczywistości telewizyjno - internetowej i zanurzyć się w zdumiewającej swą rozmaitością i naturalnym pięknem sztuce i obyczajach naszej polskiej wsi. Zachęcam do tego gorąco!

Fot. Renata Tarasiuk, domek p. Stelińskich w Sierpnicy

sobota, 18 października 2014

Piszę więc jestem



Jeżeli możecie nie pisać, nie piszcie, mawiał do młodych adeptów literatury radziecki pisarz Maksym Gorki. Sam nie mógł nie pisać, czego potwierdzeniem jest obfita półka jego dzieł, na czele ze słynną propagandową powieścią „Matka”. Ale Gorki miał rację uznając, że sztuka pisania ma swoje źródła i w głowie, i w sercu, że powinna ona być tak samo konieczna dla pisarza jak dla każdego człowieka powietrze i pokarm.
Przekonuję się coraz częściej, że nie mogę żyć bez pisania, choć zdaję sobie sprawę z tego, że prawdziwym pisarzem nie byłem i nie jestem. Wiem też że nim nie będę, bo na to jestem za stary. Moje próby literackie mieszczą się w kategorii publicystyki, a takich jak ja publicystów z Bożej łaski jest teraz krocie. Widać ich w internecie, a listy blogerów są obfite jak tegoroczne zbiory owoców i to wcale nie z powodu putinowskiego embarga nie znajdują odbiorców, na jakich liczą. Po prostu czytanie, zwłaszcza wśród ludzi młodych, staje się przeżytkiem wobec zmieniającej się jak w kalejdoskopie technologii cyfrowej, a tzw. świat wirtualny, video-foniczny, zawładnął bezwzględnie percepcją współczesnego człowieka, tak jak ongiś z końcem średniowiecza stało się z wynalazkiem druku przez Jana Gutenberga.
Dochodzę do wniosku że już dziś nie byłbym dobrym nauczycielem, choć to jest mój zawód wyuczony i sprawdzony w praktyce ponad trzydziestu lat bycia belfrem w szkole podstawowej, a potem średniej. Ale działo się to dwadzieścia lat temu. Okazuje się, że już wkrótce, za parę lat, zarówno nowy elementarz napiętnowany przez naszego głuszyckiego biskupa, Marka Mendyka jako mało katolicki, jak również wszystkie inne papierowe podręczniki, staną się stosem makulatury, a ich miejsce zajmie nowa technologia e-podręcznika w nowej cyfrowej szkole. Już 1 września 2015 roku opracowana przez Grupę Edukacyjną prof. Seweryna Kubickiego e-książka do nauki wczesnoszkolnej znajdzie się za darmo we wszystkich polskich szkołach. Rządowy e-podręcznik jest podobny do gry, bo edukacja to gra, za pomocą której zdobywamy nowe sprawności. Podobne e-podręczniki zostaną opracowane w następnych latach do wszystkich klas i szkół, w sumie 64 do 14 przedmiotów nauczania. Takie podręczniki, to wielka szansa dla polskiej szkoły, ale wymagają zmiany sposobu kształcenia nauczycieli.
Dowiaduję się też, że bohaterami podręczników będą postaci fantastyczne nazwane „zgrzyciakami”, np. Anima – znawczyni liczb i komputerów, Figo – specjalista od liter i książek, Eon – znawca przyrody i dobrych obyczajów, którzy będą towarzyszyć w nauce bliźniakom – Kubie i Julce. Razem zawalczą z profesorem Zgrzytem, który nie lubi, gdy dzieci dobrze liczą, za to kocha błędy ortograficzne.
Oj, co to się będzie teraz działo, gdy pojawią się wzory nowych e-podręczników. Już ten pierwszy ( podobnie jak darmowy elementarz) wzbudza emocje nauczycieli, nie mówiąc o osobach duchownych. Póki co, to właśnie nauczyciele będą w szkołach decydować, czy uczyć metodą tradycyjną, czy przejść do nowoczesnej metody cyfrowej. Trudno przewidzieć jak długotrwały będzie to proces, ale rzeczą niewątpliwą jest to, że technika cyfrowa stanie się w końcu obowiązującą.
Im wcześniej, tym lepiej – co nie budzi chyba sprzeciwu u trzeźwo myślących Polaków, choć nie obędzie się bez zgrzytów. Póki co minister Joanna- Kluzik- Rostkowska zapewnia, że zmiana technologiczna jest priorytetem MEN i że znajdą się na to pieniądze z Unii Europejskiej.

Po takie fundusze sięga Prezydent Wałbrzycha, Roman Szełemej, który unowocześnienie wałbrzyskiej edukacji uczynił priorytetem polityki społecznej miasta. Pierwszy etap ma już za sobą, a są to prace remontowe i modernizacyjne we wszystkich obiektach szkolnych. W tym roku szkolnym planuje się wyposażenie szkół w nowoczesne urządzenia i sprzęt by można było przystąpić do wdrażania nauczania metodą cyfrową, a także jak to nazwał prezydent do wyeliminowania papieru w pracy nauczycieli i administracji szkolnej. Dobrze byłoby, by podobne ambitne cele przyświecały nowo wybranym władzom samorządowym we wszystkich gminach powiatu wałbrzyskiego. Urzędy Marszałkowskie już niedługo będą dysponowały środkami pieniężnymi na doposażenie szkół w tablice multimedialne i tablety. Czeka nas prawdziwa reforma szkolna, nie tak jak dotąd głównie papierkowo-programowa, ale realna i konkretna, słowem skok do nowoczesnej szkoły.

A wobec tego co z moim pisaniem, od którego rozpocząłem dzisiejsze dywagacje. Otóż u mnie już nic się nie zmieni. Pocieszam się tym, że i tak jestem do przodu, skoro nie muszę używać pióra i papieru, a ponieważ to pisanie do blogu weszło mi już w krew, więc póki sił i zdrowia starczy będę od czasu do czasu dawał znać, że żyję. Powiedziałem sobie: piszę więc jestem !

wtorek, 14 października 2014

Jak się dobrze sprzedać - rady nie od parady

na kogo zagłosować ?


Goebbels mówił, że nie ma czegoś takiego, jak zła reklama. Każda jest dobra. Z tego założenia wychodząc nasi znakomici kandydaci w wyborach winni robić co tylko się da, aby zaistnieć. Trzeba stanąć na głowie, by pokazać że stać nas na wiele. Najlepiej fotografować się codziennie w różnych sytuacjach budzących podziw, szacunek i wzruszenie. Wszystko to puszczać gdzie się tylko da. Na facebooku, w poczcie mailowej, komórką, w internecie, prasie, telewizji. Jak najwięcej i jak najczęściej. Lud wszystko kupi. Tylko wtedy są szanse na pozyskanie zaufania wyborców niezdecydowanych. A to przecież oni zazwyczaj decydują o sukcesie wyborczym.

Najlepiej sfotografować się wśród osób starszych, schorowanych, np. odwiedziny w domu starców lub szpitalu. W kolejnym spocie – koniecznie w żłobku lub przedszkolu. Dobrze też w szkole na przerwie międzylekcyjnej, a potem na boisku sportowym z chłopakami i dziewczynkami grającymi w piłkę. Mile widziane są ujęcia ze znanymi sportowcami. Koniecznie trzeba być w jakimś zakładzie pracy i rozmawiać z robotnikami, potem w biurze opieki społecznej i urzędu pracy, w każdym przypadku dając do zrozumienia odbiorcy jak bardzo troszczymy się o ludzi pracy, a także ubogich i bezrobotnych. Dobrze jest odwiedzić biedną rodzinę sąsiadów i obiecać pomoc i opiekę. Niezwykle korzystne wrażenie zrobi spacerek z całą swoją rodziną na niedzielną sumę (najlepiej tuż pod kościołem), a jeszcze większe, gdyby się udało po mszy pod rękę z księdzem proboszczem. Nie możemy zapomnieć też o wsi, tak więc odwiedzamy znanych nam gospodarzy i robimy ujęcie najlepiej w oborze z dojeniem krowy, albo też na polu przy zbieraniu ziemniaków, a potem koniecznie przy stole biesiadnym ze szklaneczką zsiadłego mleka i kromką chleba z masłem. Na koniec puszczamy nasze ujęcia domowe: zadbany domek z ogródkiem, rodzinka w komplecie z pieskiem, kotkiem, ewentualnie ptactwem domowym, np. kanarek w klatce. A gdyby się dało z królikami – to robi szczególnie dobre wrażenie. Nikt przecież nie pomyśli o tym, że trusię hodujemy po to, by ją na starość stuknąć między uszy i wrzucić na brytfannę. Pamiętajmy, mile widziana jest zasobność domu kandydata, świadczy ona o jego przedsiębiorczości i skuteczności oraz dowodzi, że kandydowanie nie wynika z potrzeby zadbania o wlasną kasę, ale z rzeczywistej troski o dobro nas wszystkich.

Nie będę dalej sugerował kolejnych innych sytuacji, które mogą pokazać nas w jak najlepszym świetle i przyczynić się do pozyskania głosów wyborców. Jestem pewien, że wspaniałomyślność kandydatów na burmistrzów czy radnych przeskoczy  nasze najśmielsze oczekiwania.

Obok sesji foto ważnym jest też słowo. Przede wszystkim zwięzłe i dowcipne hasło wyborcze, wpadające w ucho i robiące dobre wrażenie. Musi ono pokazać naszą otwartość na postulaty społeczności lokalnej i gotowość do ich spełnienia. Koniecznie trzeba przekonać wyborców, że tylko głosowanie na moją osobę jest kołem ratunkowym dla gminy (powiatu, województwa), że nikt nie potrafi zrobić tego lepiej.

Znakomicie wykonana kolorowa fotografia (koniecznie z pogodnym i przyjaznym wyrazem twarzy), a pod nią hasło typu: Jestem z Wami i dla Was gotowy (-a) na wszystko ! - to musi zrobić wrażenie.
A więc do dzieła. Kampania wyborcza w toku. O dobrym programie wyborczym pisałem poprzednio.

I bardzo proszę pamiętać (po wygraniu wyborów), że ja byłem za, a nawet przeciw, ale póki co wszystkim po równo staram się pomóc dobrą radą.

niedziela, 12 października 2014

Samorządowa rewia foto

super kolorowo tej jesieni


No i mamy znów, jak co cztery lata, jesienny czas wyborów. Letni sezon ogórkowy upłynął w aurze rywalizacji sportowej, jest okazja by ją teraz kontynuować w wyścigu do władzy samorządowej. Początek ma miejsce w facebooku, który wybuchnął feerią cudownie sfotografowanych kandydatów, prześcigających się w coraz to milszych dla oka ujęciach. Jest szansa, że się rozpleni w wersji kolorowych ulotek i biuletynów rozprowadzanych po domach. Jeżeli trend internetowy zostanie podtrzymany, to znajdziemy się w świecie foto- fantasmagorii. W miejsce rzeczowej, konkretnej i autentycznej dyskusji programowej, będziemy jurorami konkursu piękności. Kandydaci w najlepszym wydaniu fotograficznym, w różnorakich nietuzinkowych ujęciach, z najmilszym uśmiechem i pogodą ducha są w stanie zawładnąć naszym sercem i uzyskać poparcie na listach wyborczych.

A tymczasem w wyborach powinniśmy się kierować nie sercem, lecz rozumem. A rozum nam podpowiada by głosować na takich kandydatów, którzy rokują nadzieję, że będą dobrymi gospodarzami województwa, powiatu czy gminy. Kandydaci winni starać się nas do tego przekonać, niekoniecznie rywalizacją w konkursach foto. Myślę, że w odniesieniu do kandydata na burmistrza gminy nie potrzeba zbyt wiele. Przecież na ogół są to osoby powszechnie znane. Wystarczy zatem skromna ulotka z jasnym, rozsądnym, konkretnym programem wyborczym, potwierdzającym znajomość sytuacji i potrzeb gminy oraz praw i obowiązków organu samorządowego.

Spróbuję najkrócej jak tylko można i jak ja to widzę, określić wymagania dotyczące takiego programu.

Po pierwsze – chodzi o budżet gminny. W sytuacji gminy zadłużonej trzeba nam wyborcom powiedzieć jakie kandydat podejmie działania ratunkowe by zwiększyć dochody i obniżyć wydatki, bo tylko w ten sposób można będzie spłacać kredyty i zabezpieczyć pieniądze na utrzymanie jednostek organizacyjnych gminy, konieczne inwestycje i dofinansowanie projektów unijnych.
To jest rzecz najtrudniejsza, bo wymagająca reform w aktualnej strukturze wydatków. W odniesieniu do mojej gminy Głuszycy wiąże się to ze zmianami w sieci szkolnej i strukturze własnościowej mienia komunalnego, w utrzymaniu takiej instytucji jak ZUMiK, CK i Miejska Biblioteka Publiczna, Opieka Społeczna.
To jest sprawa wysokości podatków gminnych oraz ich ściągalności, a także odzyskania zaległości czynszowych najemców mieszkań komunalnych.
To jest sprawa utrzymania czystości w mieście, wywozu nieczystości i w ogóle segregacji śmieci oraz stawek odpłatności mieszkańców.
To jest sprawa dalszego udziału gminy w Wałbrzyskim Związku Wodociągów.
Kandydat na burmistrza powinien nam wyborcom dać jasne wskazania, co w tych sprawach zamierza robić.

Po drugie - gospodarka gminy

Interesującym jest jak kandydat na burmistrza zamierza dbać o gospodarkę gminy, w czym widzi możliwości jej rozwoju. Co zrobi by sporządzić i wypromować ofertę inwestycyjną gminy, jaką rolę spełni w niej budownictwo mieszkaniowe, a jaką inwestycje służące rozwojowi turystyki, rekreacji i wypoczynku. Jakimi ulgami podatkowymi zamierza się przyciągnąć do gminy inwestorów ? Co dalej z bazą sportów zimowych w Łomnicy, z wykorzystaniem akwenu wodnego po kamieniołomach w Głuszycy Górnej? Co z trasą turystyczną nad pięcioma stawami oraz stworzeniem nowych atrakcji turystycznych (np. wieże widokowe)? Co z budynkiem po dawnym szpitalu przy ul. Wysokiej? Co z remontami budynków komunalnych i publicznych? Ważne są też plany dotyczące kontynuacji budowy lub naprawy dróg, a także rozwoju komunikacji międzymiastowej.

Po trzecie - sprawy kadrowe i współpraca z radnymi

Wyborca chce wiedzieć jaką siłę polityczną reprezentuje kandydat na burmistrza, kogo przewiduje na wiceburmistrza, skarbnika i sekretarza gminy. Czy będą to osoby z zewnątrz, czy też z terenu gminy?
Jakie ma plany dot, polityki kadrowej i ewentualnych zmian w strukturze urzędu. Czy będzie utworzony osobny wydział promocji i rozwoju do opracowywania projektów unijnych?

Szczególnie ważną po doświadczeniach mijającej kadencji jest współpraca z radnymi, podjecie dialogu, który wyeliminuje podziały polityczne lub waśnie osobiste w imię dobra wspólnego.

Oczywiście to są pytania, które nasunęły mi się na gorąco. Na pewno jest ich znacznie więcej, tak samo jak znacznie więcej pomysłów na ratowanie gminy mogą mieć kandydaci na burmistrza lub radnych. Jeśli mieli oni sporo czasu na sesje foto, to tym bardziej na przygotowanie rozsądnych programów, które trafią do przekonania wyborców. Warto też pamiętać o tym, że programy wyborcze, nie mogą się składać z ogólnikowych frazesów i pobożnych życzeń i że to nie są obiecanki cacanki, jak bywało dawniej. Kadencja mija szybko więc wyborcy tak szybko nie zapomną, co zostało im obiecane.

czwartek, 9 października 2014

Sława i chwała

pocztówka z przedwojennej Głuszycy Górnej

Od wczoraj pochmurno i wietrznie na dworze. Mam więc alibi co do chwilowej przerwy w próbie wgłębiania się w strukturę gleby mojego ogródka. Odkładam łopatę i gracę na zaś, a wieczorem z entuzjazmem oddaję się w sferę emanacji głuszyckiej Cesarsko - Królewskiej instytucji, pani dyrektor Moniki Bisek – Grąz. A oto efekt tej rejterady:


Dawno, dawno temu było tak, jak nigdy nie było”, to magiczny początek rumuńskich bajek opowiadanych dzieciom przy układaniu ich do snu. To coś takiego jak w naszych bajkach - „za siedmioma górami za siedmioma lasami...”. Rozpala wyobraźnię i przenosi nas najszybciej jak tylko można w mistyczną krainę baśni i fantazji.
Obydwa bajkowe prologi nasunęły mi się w trakcie kolejnego vido-panelu Grzegorza Czepila w głuszyckim Centrum Kultury. Pierwsza prezentacja miała miejsce dwa tygodnie wcześniej i wzbudziła tak wielkie emocje, że zdecydowano by kontynuować ją w najbliższym czasie. Okazuje się, że kolekcja pocztówek i fotografii przedwojennej Głuszycy i otaczających ją wsi jest tak duża, iż potrzeba więcej czasu, by się nimi pozachwycać i nadziwić. A ponieważ Grzegorz potrafi o nich opowiadać z pasją autentycznego kolekcjonera, więc czwartkowe wieczory w CK nie należą do straconych.
Ale co to ma wspólnego z bajkowym światem naszych latorośli? Otóż właśnie, okazało się, że taki świat rodem z baśni tysiąca i jednej nocy można było oglądać na dużym telebimie z wypiekami na twarzy i zadawać sobie po cichu pytanie, czy to możliwe, aby kiedyś było tak pięknie?


widok na obie Głuszyce, Górną i Dolną
Zarówno Głuszyca, dzieląca się do dziś na Górną i Dolną, jak też pobliskie wsie, Sierpnica, Kolce, Łomnica, Grzmiąca, Rybnica Mała okazują się na kartkach pocztowych i starych fotografiach jak z krainy ułudy. W okresie międzywojennym (1918 – 1939) Głuszyca stała się jednym z najpiękniejszych zakątków Dolnego Śląska. Było to niewątpliwie skutkiem prosperity gospodarczej drugiej połowy XIX wieku, niebywałego rozkwitu przemysłu lekkiego, ale przede wszystkim walorów krajobrazowych i korzystnego położenia Głuszycy nad przełomem Bystrzycy, rzeki która wyznaczała naturalny szlak komunikacyjny z południa na północ, a więc z Kłodzka do Wałbrzycha lub Świdnicy.
To właśnie wtedy Głuszyca przeżyła niezwykły boom inwestycyjny. Wybudowano dziesiątki domów mieszkalnych, obiektów publicznych, administracyjnych, nie mówiąc o najnowocześniejszych na owe czasy fabrykach włókienniczych Kaufmanna, Reichenbacha, Webskiego. Wprawdzie Głuszyca za Niemców nie zdołała osiągnąć rangi miasta, ale już wtedy do tego pretendowała. 

Zwróćmy uwagę na fakt, że Głuszyca Górna i Dolna to były przez wieki zaszyte w górach, wielokrotnie tragicznie doświadczane przez wojny i epidemie wsie, o których niemiecka nazwa mówi sama za siebie: Wüstegiersdorf (pusta głucha wieś). Aż tu nagle stało się coś, co można uznać bez przesady za rewelację. Wystarczyło trzydzieści lat (1850-1880), by w tej rozległej kotlinie śródgórskiej urodził się prężny i znaczący dla całej Rzeszy Niemieckiej ośrodek przemysłowy. Obok fabryk włókienniczych (bawełnianych, lniarskich i wełnianych) pojawiły się, co jest rzeczą oczywistą, nowoczesne budynki mieszkalne, a przy nich urzędy, szkoły, przedszkola, szpitale, przytułki, restauracje, hotele, szlaki kolejowe i dworce, no i piękne wille fabrykantów, słowem to wszystko, co potrzebne jest do życia kilkutysięcznej zbiorowości ludzkiej. Zdajemy sobie sprawę z tego, że to wszystko pojawiło się nagle, cieszyło oczy świeżością i nowoczesnością. W otoczeniu cudownej przyrody można się było tym wszystkim zachwycić.

i jeszcse jeden rzut oka na miasto

Obok przemysłu Głuszyca postawiła na turystykę. Atrakcyjnie położone w górach okoliczne wsie rozwijają bazę gastronomiczną i wypoczynkową. Coraz większym zainteresowaniem cieszą się sporty zimowe. W kolekcji Grzegorza Czepila oglądamy mnóstwo rozsianych po całej okolicy restauracyjek z miejscami noclegowymi, pokojów gościnnych, schronisk. Ciszą oczy atrakcje turystyczne, chociażby takie jak wieże widokowe, drewniane kościółki, ruiny zamków, itp.

Pocztówki i fotografie poniemieckie w całej swej rozciągłości emanują zachwytem i podziwem tych, którzy je utrwalali na kliszy. To był powód do dumy, a zarazem sławy i chwały. W wielu z nich przebija chęć promocji Głuszycy nie tylko ze względu na piękno krajobrazów, ale także osiągnięć w budownictwie, infrastrukturze miejskiej i autentycznej satysfakcji z tego powodu jej mieszkańców.

Dziś patrzymy na te obrazki czarno-białe, ale i kolorowe z największym zdumieniem. Nasze miasto w niczym nie przypomina uroków fotografii. Wprawdzie mamy miejsca pozwalające cieszyć się pięknem architektury budynków i otaczającej je przyrody, ale jest to kropla w morzu szarości, zaniedbania i tandety sypiących się ze starości domów, których nie tknęła ręka murarza przez całe stulecie. Pięćdziesiąt lat PRL-u, to czas stracony. To były najpierw dziesiątki lat tymczasowości, bo wciąż wisiała groźba powrotu Niemców na utracone ziemie. A kiedy już zyskaliśmy pewność, że status powojenny jest nienaruszalny, to po prostu nasz system własności państwowej okazał się niedostosowany do potrzeb. Dominował chroniczny brak pieniędzy na remonty budynków komunalnych. W znacznej skali przetrwało to do dziś.

Mało jest takich gmin jak Jedlina-Zdrój, w których nieomal w stu procentach uwłaszczono mieszkańców budynków komunalnych, powołując do życia wspólnoty mieszkaniowe. A skutek jest taki, że Jedlina może się szczycić nowymi dachami i elewacjami budynków, podczas gdy Głuszyca straszy kawalkadą szarych, brudnych, tąpniętych bloków wzdłuż kilkukilometrowej promenady wiodącej przez miasto. Tylko gdzieniegdzie można dostrzec zadbane, cieszące oko elewacje własnościowych domów. Nawet Urząd Miejski nie może się doczekać gruntownej odnowy na zewnątrz budynku, choć zrobiły to inne gminy ziemi wałbrzyskiej. Można odnieść wrażenie, że miasto umiera dotknięte nieuleczalną chorobą, podobnie jak jego mieszkańcy, w zdecydowanej większości renciści lub emeryci, bo młodzież i ludzie w sile wieku z inicjatywą i odwagą do podjęcia ryzyka uciekają stąd jak najprędzej.

Na szczęście nie umierają góry i lasy, trzyma się krzepko okalająca miasto przyroda, niewzruszona w swych rozlicznych powabach i dostojeństwie. To co nas ze wszech stron otacza tej jesieni w słonecznej tkance babiego lata może przyprawić o palpitację serca. Głuszyca może zachwycić, gdy oglądamy ją z góry, tak samo jak Wałbrzych. Oba miasta położone w pierścieniach przecudownych gór, mogą się szczycić rzadko spotykanym pięknem krajobrazów. Jeśli uda się z biegiem czasu w Głuszycy tak jak w Jedlinie-Zdroju czy Wałbrzychu odwrócić trend umierania miasta, to szemrząca w dolinie Bystrzyca zacznie nucić unijną odę do radości, a spadające z nieba krople deszczu przestaną być łzami tej ziemi.

W ciągu kilkunastu ostatnich miesięcy w Głuszycy coś drgnęło. To jakby ożywczy symptom zdrowotny przekonujący nas, że ta epidemia, która dotknęła miasto, jest uleczalna. Obserwuję pożyteczny rozmach w działalności Centrum Kultury i Biblioteki Miejskiej. Co rusz nowe inicjatywy i nowe pomysły. Okazuje się, że jak się chce i potrafi, to można robić cuda. Jeszcze tak niedawno zmurszała, bezwolna, uboga instytucja cierpiała na niedowład organizacyjny i ograniczała się do minimum przedsięwzięć w dziedzinie kultury. To co się dzieje obecnie, może dziwić i cieszyć. Nie próbuję nawet wymieniać kolejnych wydarzeń kulturalnych i dokonujących się pożytecznych przemian na polu sportu, turystyki, edukacji kulturalnej. CK w Głuszycy tętni życiem, co podnosi na duchu i oznacza, że tak może się stać także w innych dziedzinach życia gospodarczego i społecznego gminy. Trzeba w nadchodzących wyborach samorządowych postawić na ludzi sukcesu i to zarówno jeśli chodzi o burmistrza jak i radnych.
Głuszyca ma zadatki by stać się sławną jak przed laty, a kreatorzy takiego ruchu cieszyć się zasłużoną chwałą.

Fot. z kolekcji Grzegorza Czepila

wtorek, 7 października 2014

Boyowskie memorandum !

ogródek - realny sprawdzian efektów pracy


Przyśnił mi się w nocy Boy-Żeleński i jakby to było na jawie usłyszałem jego przesłanie:

Oj Mi- , oj Mi-, oj Mi -chalik,
powiedz mi chłopie, czyś ty się wścik,
zamiast podłogi szorować,
chcesz na Parnasie buszować?

Fascynują cię Muzy
zamiast pokój odkurzyć,
wznosisz swe oczy ku górze
i ślęczysz przy klawiaturze?

A czas jak rzeka płynie,
co widać po twojej łysinie.

Mój pomysł nie jest nowy,
masz obok ogródek działkowy,
weź w ręce łopatę i gracę,
od razu będzie inaczej -

- zobaczysz efekty swej pracy !


Przepraszam wszystkich moich Czytelników z powodu spodziewanej jesiennej absencji na blogu.
Idę do ogrodu !

P.S. Żona po przeczytaniu stwierdziła, że wreszcie zmądrzałem.

niedziela, 5 października 2014

Moja laurka z okazji Dnia Nauczyciela


złota polska jesień  -  ruszamy w Polskę

Przed nami październik, a więc miesiąc, który nieodłącznie kojarzy mi się ze szkołą i Dniem Nauczyciela. To skrzywienie zawodowe, ale trudno się dziwić skoro w szkole spędziłem drugie tyle życia, co w domu. Najpierw jako uczeń, potem nauczyciel. Dopiero teraz na stare lata przyzwyczajam się żyć bez szkoły. Ale wracam do niej bez przerwy wspomnieniami. I właśnie na tej fali retrospekcji chcę napisać o roli i znaczeniu szkoły w poznawaniu świata.

Przypominam sobie z lat dziecięcych jak ogromne wrażenie wywarła na mnie szkolna wycieczka do Krakowa. To były wczesne lata pięćdziesiąte w niewielkiej wsi nad Jeziorem Otmuchowskim. Do Krakowa pojechaliśmy pociągiem. Tak mi się zdaje, że była to moja pierwsza podróż wagonem osobowym. Wcześniej podróżowałem tym środkiem lokomocji w wagonie towarowym. To była podróż tuż po wojnie ze Starego Sącza na Ziemie Odzyskane. Ojciec powrócił po sześciu latach z niewoli niemieckiej lecz byliśmy bez środków do życia. U niemieckiego bauera nauczył się pracy na roli. Teraz na ziemiach poniemieckich pojawiła się szansa na pozyskanie gospodarstwa rolnego. I tak się też stało. Ale z tamtej podróży na zachód niewiele pamiętam. Miałem wtedy sześć lat. Wycieczka do Krakowa, to zupełnie coś nowego. W pociągu udało mi się zająć miejsce przy oknie. Dzięki temu mogłem non stop oglądać przemykające przed oczyma obrazki z naszej polskiej krainy.
Potem był rynek krakowski, Kościół Mariacki z hejnałem płynącym z wieży i oczywiście Wawel. Duże wrażenie wywarła na mnie wijąca się szeroką wstęgą pod Wawelem Wisła, zaś na Wawelu - Smocza Jama. To wszystko wryło się w pamięć i tkwi do dziś, stanowiąc podwalinę patriotyzmu. Kraków pokochałem na zawsze, bardziej niż Warszawę, którą poznałem znacznie później już jako początkujący nauczyciel, współorganizator szkolnej wycieczki dla moich uczniów w boguszowskiej szkole podstawowej. I w Krakowie, i w Warszawie miałem okazję bywać potem częściej, ale pierwsze olśnienia okazują się najtrwalsze.

W liceum pedagogicznym jeździliśmy na wakacyjne obozy wędrowne w góry. W ten sposób poznałem i Karpaty, i Sudety, i Góry Świętokrzyskie. Potem jako nauczyciel sam stałem się organizatorem lub współorganizatorem wycieczek szkolnych, Na takich wycieczkach poznałem Wybrzeże. Zobaczyć Bałtyk, zanurzyć w nim stopy, to było moje marzenie od dziecka. Teraz udało się je spełnić na obozie w Międzyzdrojach, a potem w Ustce i w Łebie. Bałtyckie trójmiasto – Gdańsk, Gdynię i Sopot, miałem okazję zwiedzić nieco później na wycieczkach autokarowych organizowanych dla nauczycieli i pracowników szkolnych z Jedliny-Zdroju. Co roku wyjeżdżaliśmy gdzie indziej, a więc i w Bieszczady, i w Beskidy do Bielska-Białej, i do Gniezna, Poznania, Kruszwicy. Podróżowaliśmy też pociągiem do NRD, podtrzymując przez wiele lat koleżeńskie kontakty ze szkołą i domem dziecka w jednym z miasteczek nad Łabą.
Było tego tak dużo, że dziś po latach trudno byłoby to zliczyć i usystematyzować. Wniosek nasuwa się jeden. To był niezwykle ważny i w ówczesnych realiach ekonomicznych i ustrojowych jedyny sposób bliższego poznania kraju. Te wycieczki były też prawdziwą szkołą życia.

Mamy dziś inną Polskę. Świat się zmienił skutkiem rozwoju techniki (telewizji, telefonii , komputeryzacji i motoryzacji). Łatwiej jest wyjechać w Polskę, a punktem zainteresowań stają się atrakcyjne miejsca w całej Europie, a nawet dalej na świecie.
Nie zmieniło się jedno. Wciąż ważną rolę w poznawaniu świata przez dzieci i młodzież spełnia szkoła. Nadal niezwykle cenionymi są nauczyciele wędrownicy, a więc tacy nauczyciele, którzy potrafią rozpalić wśród uczniów płomień zainteresowania turystyką i wraz z nimi ruszyć w świat. A w jego poznaniu dobrze jest zacząć od własnego podwórka. Spenetrować najbliższą okolicę, poznać walory miejsca, gdzie znajduje się nasz rodzinny dom. A potem podążać dalej.
Trudno znaleźć coś równie drogocennego w pracy szkolnej. Wycieczki szkolne to najlepszy, najbardziej skuteczny sposób zdobywania wiedzy i kształtowania własnej osobowości. A takich nauczycieli, którzy to robią winniśmy stawiać na świeczniku. To są na ogół pedagodzy z krwi i kości. Należą im się słowa wdzięczności i uznania. Warto o tym pamiętać przy okazji zbliżającego się Dnia Nauczyciela.
Do nauczycieli - turystów kieruję w pierwszej kolejności z tej okazji laurkę świąteczną wierszem:


niech Wam na wycieczkach szkolnych
czas najmilej płynie,
bo w nich uczeń jak ptak wolny,
a pamięć nie zginie,

w sercach dzieci ślad na życie
pozostanie trwały,
ich przewodnik – nauczyciel
to człowiek wspaniały,

dziś przy pedagogów święcie
nućmy wszyscy pienia
i składajmy Wam w podzięce
najlepsze życzenia !


 Fot. Ania Błaszczyk z Głuszycy

piątek, 3 października 2014

Jak drzewiej bywało

lada dzień i znów przed nami urokliwa zima


Zupełnie przypadkowo odżyło w mej pamięci miłe wspomnienie sprzed dwóch, a może już trzech lat, a stało się to w kontekście wydarzeń, które mają miejsce obecnie w naszym głuszyckim Centrum Kultury. Ale o tym opowiem na samym końcu. A na początku posłuchajcie relacji z niecodziennej, proszonej kolacji w podmiejskiej daczy zaprzyjaźnionej, bliskiej mi rodziny.


 Brakowało konnych zaprzęgów i skrzypiących sań, smolnych pochodni i dzwonków, ale śniegu nasypało tej zimy jak za dawnych dobrych czasów. W puchowej bieli Łomnica wyglądała jak kraina z baśni i fantazji. Stylowa dacza błyszczała bielutkim stiukiem elewacji oprawionym w lśniące złocistym lakierem, drewniane podpory. Migoczące okna świateł zachęcały do przekroczenia gościnnego progu. W drzwiach buchnęło ciepło rozgrzanego kominka i znajomy zapach palonego drewna. Uśmiechnięta gospodyni zaprosiła do zajęcia miejsc przy stole. Nie było czasu na zdawkowe uprzejmości, na wymianę zdań. Pan Stanisław, impresario i gospodarz „spotkania z muzyką” zapowiedział od razu: Zaczynamy od koncertu. Uwaga wszystkich obecnych skupiła się na nieproporcjonalnie dużym w stosunku do artysty instrumencie.

Było nim rozłożyste, sędziwe pianino, z biało-czarną klawiaturą, a gwiazdą wieczoru okazał się być mały Michał Literski, adept IV klasy Społecznego Ogniska Muzycznego im. Stanisława Kazury w Wałbrzychu, na co dzień mieszkaniec Głuszycy i uczeń głuszyckiej „trójki”.
Obeszło się bez konferansjera. Michał sam zapowiedział, że grać będzie Toccatę i Fugę d-moll Jana Sebastiana Bacha, „Dla Elizy” Ludwika v. Beethovena, Etiudę opus 276, nr 12 J.B. Duvernoy oraz kolędy i pastorałki.
I tak się to wszystko zaczęło., niezwykły, noworoczny, koncert, „przy sobocie po robocie” w prywatnym domku letniskowym Krystyny i Stanisława Szczepaniaków, na zaproszenie, z udziałem rodziny i bliskich im osób.

Michał okazał się utalentowanym pianistą, grał bez tremy i z wyraźną przyjemnością. Słuchałem muzyki, kątem oka obserwując gości w różnym wieku, od dzieci do dorosłych. Wszyscy „uroczyście” zasłuchani, pogodni, skupieni. Oczyma wyobraźni widziałem znane z filmów scenki w dawnych dworkach ziemiańskich, gdzie w przerwie pomiędzy obiadem, a kawą, goście udawali się do salonu by posłuchać muzyki i śpiewu domorosłych artystów lub zaproszonych sław. Okazuje się, że nie wszystko co stare, to zginęło, że jednak można, jeśli się chce i jeśli ma się w sobie szacunek do tradycji, potrzebę kulturalnego spędzenia czasu.
Niestety, takie spotkania należą do rzadkości. Mamy inne nawyki. Istotą dzisiejszych spotkań towarzyskich jest suto zastawiony stół i mnogość butelek, dopiero wtedy rozwiązują się języki, tworzy się koleżeńska atmosfera, a na koniec gromkie okrzyki i biesiadne śpiewy.


U Stanisława też było po lampce wina, było świeże, domowe ciasto i było śpiewanie. A było dlatego, że sam gospodarz grał na akordeonie i nauczył swoich gości znanej arii z operetki „Baron Cygański” J. Straussa, zaczynającej się od słów: „Wielka sława to żart”. Towarzyszyło temu pozytywne przesłanie, by na kolejny wieczór przygotować do tej melodii dostosowany do naszej rzeczywistości tekst. No i to przesłanie się spełniło.

 Na tegoroczne biesiadne spotkanie, tym razem z początkiem lata na bajecznej podleśnej polanie z rozległą panoramą górską, gdzie od dawna Stanisławowie organizują plenery malarskie lub muzyczne, przygotowałem parafrazę tej właśnie melodii, a oto jej treść:



uroki letnich plenerów
Na Wzgórzu Artystów jest bal,
orkiestra już walca gra,
niech troski popłyną w dal,
trwaj chwilo, zabawa trwa.

Śpiewajmy wszyscy wraz
dopóki nie braknie tchu,
z radością spędzajmy czas,
pośród łomnickich gór.

Ten wybór najlepsza rzecz,
to miejsce zachwytu, relaksu,
Na Wzgórzu Artystów jest fest,
znajdziesz wytchnienie wśród lasów.

Tu spotkasz dusz bratnich krąg,
uroków przyrody do cna,
gdy w sercu usłyszysz gong,
więc baw się orkiestra gra !

Zapytacie Państwo po co ja o tym wszystkim mówię, zawracam głowę jakimiś epizodycznymi zdarzeniami z prywatnej łączki, nie mówiąc o tym, że pachną one myszką. Komu by się chciało urządzać dziś takie „zabawy” i dla kogo.
Otóż właśnie. Ulegamy presji nowoczesności do tego stopnia, że gubimy to wszystko, co stanowiło dawniej istotne wartości kultury codziennego życia i służyło rozwojowi obyczajowości. Rodzinne, towarzyskie spotkania z muzyką, malarstwem dobrą książką, poezją, jakie miały dawniej miejsce nie tylko w dworkach ziemiańskich, ale także w środowiskach inteligencji miejskiej, to rzecz ze wszech miar godna zachodu.
Okazuje się, że „jeszcze Polska nie zginęła”, że coraz częściej mają miejsce na naszej ziemi wałbrzyskiej pomysłowe, interesujące, refleksyjne wydarzenia kulturalne. Bardzo chętnie uczestniczę w licznych imprezach kulturalnych, które odbywają się w głuszyckim CK, a jest ich kilka w każdym miesiącu. Ze zdziwieniem obserwuję, że bierze w nich udział coraz to więcej osób. A jeszcze nie tak dawno trudno było ściągnąć ludzi na dużą salę koncertową CK. Czwartkowe wieczory z ciekawym filmem, z interesującymi osobami, zarówno z wielkiego świata, jak i rodzimymi artystami, pasjonatami, twórcami, budzą coraz to większe zainteresowanie. W miniony czwartek zafascynował nas noworudzki podróżnik, Bolesław Grabowski, opowiadaniami o swej ostatniej wyprawie do afrykańskiej Etiopii. W najbliższy czwartek zaplanowana jest kolejna video-konferencja z Grzegorzem Czepilem, kolekcjonerem pocztówek i fotografii z przeszłości Głuszycy, a w kolejny czwartek swój przebogaty dorobek twórczy w rzeźbie i malarstwie zaprezentuje Henryk Janas, były Warszawiak, osiadły od kilkunastu lat w najwyżej położonej na Dolnym Śląsku wsi Grzmiąca k. Głuszycy. Ale o Henryku Janasie i jego twórczości opowiem Państwu przy następnej okazji. Zapewniam, że warto będzie o tym przeczytać.



środa, 1 października 2014

Ponury relikt przeszłości Wałbrzycha - poniemieckie Mauzoleum


O tym, że Wałbrzych jest miastem pełnym tajemnic pisałem już wielokrotnie w moim blogu. Znalazło to odbicie na kartach mojej książki „Wałbrzyskie powaby”. Od jakiegoś czasu wyłania się jak feniks z popiołów frapujący temat – zagadka. A dotyczy on wciąż jeszcze nienaruszonej mimo upływu lat, poniemieckiej budowli zwanej najkrócej - Mauzoleum.
O tym, że na obrzeżach Nowego Miasta w Wałbrzychu, w nieodległy poszyciu leśnym, zachował się w stanie nieomal niezniszczalnym, monumentalny obiekt budowlany z czasów przedwojennych było wiadomo znacznie wcześniej, zwłaszcza dla mieszkańców pobliskiego osiedla. Wielu z nich zadawało sobie pytanie, co to właściwie jest, po co zostało wzniesione tu właśnie, w miejscu odosobnionym i czemu służyło? By jednak pojąć skalę zainteresowania przechodniów trzeba wyobrazić sobie ogrom budowli i niezwykłość jej architektury, a najlepiej zobaczyć to na własne oczy.
Mroczna historia i tajemnice obiektu na Nowym Mieście, tak zatytułowany został wykład Arlety Wojciechowskiej połączony z prezentacją multimedialną poświęconą Mauzoleum w Wałbrzychu. Prelekcja zorganizowana przez Bibliotekę pod Atlantami w Wałbrzychu w jej filii na Piaskowej Górze wzbudziła ogromne zainteresowanie. Nic dziwnego, bo temat stał się medialny.
Nieco wcześniej o Mauzoleum pisały „Tygodnik Wałbrzyski” i „Nowe Wiadomości” a w ślad za tym pojawiały się informacje w telewizji i internecie.
Pod koniec września 2014 roku na poczytnej stronie internetowej wirtualnej Polski pojawił się obszerny tekst byłego wałbrzyskiego dziennikarza piszącego pod pseudonimem Hannibal Smok, okraszony znakomitymi fotografiami, a zatytułowany „Totenburg - ostatnia świątynia Hitlera”.
Czytamy w nim, że jest to jedyne miejsce w Polsce, a być może w Europie, związane z kultem zmarłych niemieckich bohaterów z czasów hitlerowskich, któremu udało się przetrwać dziesiątki lat w stanie pierwotnym, prawie nienaruszalnym. Ten monumentalny sarkofag pełen tajemnic, to zarazem jeden z najbardziej mistycznych zakątków Wałbrzycha.
Powracam do pytania, czym jest ten gigantyczny, owiany tajemniczością obiekt?
Mauzoleum zostało wzniesione tuż przed wybuchem II wojny światowej, w latach 1936- 38, według projektu Roberta Tischlera, autora nieistniejącego już pomnika na Górze Św. Anny na Opolszczyźnie. Przypomina warownie starożytnej Mezopotamii, a upamiętnia Ślązaków poległych w I wojnie światowej oraz w katastrofach kopalnianych, a także zabitych członków NSDAP.
Jest to żelbetonowy prostokątny monument o wymiarach 24 x 27 m. i wysokości 6 m., z wejściową bramą, ozdobnym portykiem i arkadowym dziedzińcem. Po bokach mansardy - grobowce zwieńczone rzeźbami orłów ze swastykami. W środku dziedzińca wysoka kolumna ze zniczem (wieczny ogień), podtrzymywanym przez trzech nagich młodzieńców projektu Ernsta Geigera, wokół niej cztery lwy z otwartymi paszczami.
Przed wejściem do mauzoleum utwardzono plac defiladowy z masztami na flagi. Wewnętrzne ściany i sklepienia zdobione są mistyczną, pełną symboli mozaiką. Budowla wzniesiona została i ozdobiona rękami wałbrzyskich kamieniarzy i budowlańców. Cześć elementów zdobniczych rozkradziono lub zniszczono po wojnie jako że obiekt stoi sobie bezpański w lesie, oddalony kilkaset metrów od budynków mieszkalnych.
Przed wybuchem wojny w czasie wizyty Adolfa Hitlera w Wałbrzychu po uroczystościach na stadionie sportowym „Górnika” miała miejsce patriotyczna manifestacja właśnie w obiekcie wałbrzyskiego Mauzoleum.
Było to coś na wzór osławionych hitlerowskich Parteitagów z defiladą wojskową po to, by pokazać prężność i potęgę niemieckiej armii. Mauzoleum, to niewątpliwie wykwit nazistowskiej ideologii, stąd mowa o świątyni Hitlera, ale poza tym z samym Hitlerem najprawdopodobniej ta budowla zwana po niemiecku Schlesisches Ehrenmal (czyli na cześć Śląska) nie miała wiele wspólnego.

Pojawia się więc zasadnicze pytanie, czy warto podjąć trud ratowania tego zabytku, uczynienia go atrakcją turystyczną ze względu na osobliwość i wyjątkowość budowli, czy też pozostawić go jak dotąd bezpańskim, albo też jak chcą niektórzy mieszkańcy Wałbrzycha po prostu wysadzić w powietrze.
Przyznam się, ze nie potrafię na to pytanie dać jednoznacznej odpowiedzi. Nie tak dawno udało mi się zobaczyć Mauzoleum, choć dopiero za trzecim razem. Robiłem to przy pomocy jedynej mapy, na której to miejsce jest zaznaczone, bez pomocy jakiegoś przewodnika. Okazało się, że nie jest tak łatwo tam trafić. Nie zapomnę ponurego wrażenia jakie na mnie wywarła wzniesiona z takim rozmachem budowla, zwłaszcza że było to przy pochmurnej pogodzie, a otoczenie obiektu zarosło krzewami i trawą.  Pomyślałem wtedy, że to miejsce powinno się znaleźć w programach wycieczek szkolnych z przewodnikiem, który byłby w stanie opowiedzieć jego historię i wskazać na specyfikę architektoniczną, ale wcześniej trzeba by tu zrobić porzadek, wyposażyć w odpowiednie tablice informacyjne. Jest to jedyny pomnik germańskiej pychy, któremu udało się przezwyciężyć czas i nasze naturalne skłonności do niszczenia pamiątek hitlerowskiej przeszłości tej ziemi.

Fot. z internetu: Google, obrazy wałbrzych - mauzoleum hitlera