Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

środa, 24 września 2014

Małpowanie - wciąż na czasie

nasze okno  -  na świat


To o czym chcę dziś powiedzieć nurtuje mnie od dawien dawna. Już w szkole średniej, a było to co najmniej z pół wieku temu, przypominam sobie dyskusję na lekcji polskiego na temat satyry „Żona modna” Ignacego Krasickiego. W XVIII wieku, w czasach naszego Oświecenia bezmyślne, ślepe naśladowanie cudzozimszczyzny spotkało się z dosadną kpiną w wierszu księdza biskupa warmińskiego. Nawiązał do tego także nasz wieszcz narodowy, Adam Mickiewicz w „Panu Tadeuszu” wskazując na znacznie większe walory krajobrazowe litewskiej brzeziny od cudzoziemskich gajów, którymi bezkrytycznie zachwycał się Hrabia.

Mam nadzieję, że może to wyrwać nas choć na moment z czegoś w rodzaju letargu, kojarzącego się z dającą dużo do myślenia nazwą jednej z miejscowości w Polsce - Zaniemyśl. Ta przypadłość doświadcza nas jak zaraza od dawien dawna i niestety, przybiera coraz wyraźniej znamiona constans.


Oszałamiający rozwój kinematografii, telewizji, techniki wideofonicznej, telekomunikacji, słowem nowa wirtualna rzeczywistość uczyniły świat mały, łatwo dostępny, poznawalny. Z rosnącym zainteresowaniem obserwujemy życie na Zachodzie, to wszystko, co dotąd było dla nas ukryte, dalekie, obce. Dziś wciska się do każdego nieomal domu drzwiami i oknami amerykański styl życia. Zapatrzeni jak w obraz, zauroczeni, podekscytowani chwytamy bezkrytycznie tamte wzory, starając się uczynić je naszymi. Tymczasem pasują one do naszej rzeczywistości jak przysłowiowa pięść do nosa. Pisał o tym swym znakomitym piórem niezmordowany felietonista „Polityki”, Daniel Passent:
„Amerykańska middle-class (klasa średnia) decydująca o ogólnym image tego kraju, uwielbia maskarady, gadżety, parady uliczne, papierowe kapelusze, rozjarzone reklamy i pozamiejskie weekendy z kasetami Beatlesów, grup big bitowych przygrywających rock-and- rolla lub rythm-and- bluesa. Dziewczętom wybujałym w biuście, dla których najśmielszym marzeniem jest jazz rodem z Harlemu, albo party w Klubie Playboya imponują  młodzi, ekscentrycznie ubrani i wystrzyżeni chłopcy, obsypujący je z okazji Walentynek błyszczącymi maskotkami.
Obraz Ameryki wydaje się dla Europejczyka światem ułudy. Ekscytuje i zniewala w każdej cząstce swej obyczajowości i kultury podobnie jak Elvis Presley tysiące fanów na swych koncertach.” 

Import do Polski włoskiej architektury, francuskiej mody, niemieckiej muzyki ma swoje proweniencje od czasów Renesansu. Nieco później przyszedł czas na małpowanie wzorów anglo-amerykańskich. Ten trend w obecnej chwili przeżywa swoje apogeum. Nie przyjęło się jeszcze amerykańskie Święto Dziękczynienia z obowiązkowym pieczonym indykiem spożywanym w gronie rodzinnym z równą apoteozą jak u nas karp wigilijny, ani też lunch wigilijny z kurczakiem pieczonym w kociołku, ale upiorne mroczne Halloween, z pogańskim, celtyckim rodowodem, ogarnęło dzieciarnię na skalę zadziwiającą, bo ani dynia nie jest u nas uprawiana na szerszą skalę, ani zwyczaj straszenia makabrycznym wyglądem nie cieszy się takim wzięciem jak u naszych zamorskich sąsiadów. Mieliśmy dawniej dziś już zapomniany, znany głównie z mickiewiczowskich „Dziadów” zwyczaj czczenia zmarłych w Dzień Zaduszny na wiejskich cmentarzach. W jakiejś tam mierze zachował się w obrzędach  religijnych we Wszystkich Świętych. Kontynuujemy nasze staropolskie zwyczaje wróżenia z wosku na Andrzejki, puszczania wianków na wodę i palenia ognisk z okazji Nocy Świętojańskiej lub kolędowania z gwiazdą, turoniem, szopką betlejemską w święta Bożego Narodzenia. Mamy jeszcze wiele innych rodzimych tradycji, głównie religijnych z okazji Świat Wielkanocy, Trzech Króli, Niedzieli Palmowej, ale także świeckich jak chociażby PRL-owski Dzień Kobiet. Moglibyśmy na tym poprzestać. Niestety, przeszczepianie „szlagierów” z tamtego, „lepszego” świata, stało się naszą drugą naturą. Świętowanie Walentynek przyjęliśmy z dozą daleko idącej ambiwalencji. Sprzyjają temu media (nie mówiąc o biznesowym świecie hipermarketów), promując wśród młodych zachodni zwyczaj składania sobie życzeń, obdarowywania prezentami z kiczowatym, czerwonym, pluszowym serduszkiem. Jest nam jeszcze daleko do Szwecji, w której nastolatki 13 grudnia, na świętą Łucję, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, pojawiają się ubrane na biało z błyszczącym wianuszkiem i świecącymi lampkami na głowie. Tradycja tego święta sięga głęboko w przeszłość i ma w Szwecji swoją bogatą oprawę.
Pytanie tylko, czy to dla nas powinno być takie ważne, tak bardzo potrzebne? Czy musimy bezkrytycznie importować obce trendy subkultury zachodniej. Czy nie potrafimy czerpać z rodzimych korzeni bogatej kultury i obrzędowości?
To pytanie jest stare jak Polska. Od zarania jej dziejów płynie z Zachodu mistyczna aura cywilizacyjnej wyższości, której łakniemy jak kwiat dżdżu, a tymczasem mamy u siebie niezmierzone krynice w każdej dziedzinie kultury, sztuki, obyczajowości, wystarczy tylko je dostrzec, wydobyć, przetworzyć i docenić. Tak jak to czynił nasz wielki mistrz fortepianu, Fryderyk Chopin, albo organista – kompozytor, Stanisław Moniuszko, albo malarz, dramatopisarz i poeta, Stanisław Wyspiański, albo powieściopisarze, Henryk Sienkiewicz, Władysław Reymont, Stefan Żeromski.

Mit niezwyciężonego Brusa Lee lub Rambo wciąż góruje nad mitem Janosika lub Wołodyjowskiego, a czarodziejski świat „Władców Pierścieni” z krainy Mordor Tolkiena, gdzie Bilbo Baggins wyprawił się do Samotnej Góry z 13 krasnoludkami po skarb smoka Smanga nie może się równać z bajeczną krainą Koszałka Opałka z baśni Konopnickiej „O krasnoludkach i sierotce Marysi”, ani legendami o Kraku, szewczyku Skubie i Smoku Wawelskim, ani z barwnymi przygodami Tomasza z powieści „Pan Samochodzik i skrab Atanaryka” Nienackiego.

Pomiędzy Hollywood, a Łódzką Wytwórnią Kina rozciąga się via dolorosa economica komunizmu, której zniwelowanie wymaga dziesiątków lat. Amerykańskie kino efektów specjalnych działa na młodego widza jak opium. Sztuczny świat techniki filmowej kamerzystów i operatorów dźwiękowych jawi się jako kraina iluzji i fantasmagorii. Trudno więc się dziwić, że chwytamy każdy pojawiający się medialny megahit jak byka za rogi i próbujemy przeszczepiać go na grunt polski. I to jest chyba odpowiedź na pytanie dlaczego obce nam, odlegle i niesamowite bajki o Hobbitach wywołują więcej zainteresowania i emocji,, niż nasze rodzime opowieści science-fiction jak chociażby „Astronauci”, „Solaris”’ „Powrót z gwiazd”, „Obłok Magellana”, czy też „Cyberiada”, by nie wymieniać dalszych tytułów znakomitych książek nieśmiertelnego Stanisława Lema?

Czy należy, parafrazując słynny passus poety – „ojczyzna moja wolna, wolna, więc zrzucam z siebie płaszcz Kordiana” przyjąć, że wyzwolenie się z totalitarnego systemu czasów PRL-u, odzyskanie swobód demokratycznych i obywatelskich legitymuje nas do pełnej swobody wyboru stylu życia, ideałów i światopoglądu, że w tej sferze nie liczą się tradycje narodowościowe, religijne, rodzinne ? Czy idea Wspólnoty Europejskiej równa się z odrzuceniem tego co nasze, rodzime, staropolskie w imię doścignięcia rzekomo wysokiego poziomu cywilizacyjnego Zachodu? Czy amerykański styl życia, to rzeczywiście wartość nadrzędna, godna podziwu i adoracji?


Pozostawiam te pytania do przemyślenia i rozstrzygnięcia we własnym sumieniu, zanim ruszymy hurmem po gadżety do wałbrzyskiej galerii „Viktoria” lub też innych dyskontów lub marketów. Mamy tyle innych okazji (chociażby imieniny, urodziny) i tyle innych sposobów by wyrazić swojej sympatii gorące uczucia miłości, czy musimy to robić tak jak wszyscy inni i w tym samym czasie. Zachęcam też przy okazji kolejnej, zbliżającej się maskarady Halloween do podzielenia się na ten temat własnymi opiniami i spostrzeżeniami w gronie rodzinnym, w gronie bliskich i znajomych.

Fot. Stasys  Okno.

niedziela, 21 września 2014

Co by było, gdyby nie było u nas Filipa Springera ?

Statys -  w gąszczu

To pytanie może się okazać intrygujące dla każdego Czytelnika mojego blogu, który nie zetknął sie jeszcze z nazwą byłego miasteczka - Miedzianka, a zarazem z nazwiskiem Filipa Springera. O Filipie już wspomniałem w poprzenim poście, pisząć o pomyślnym zrządzeniu losu, kiedy miałem okazje się z nim spotkać szukając śladów Olgi Tokarczuk w zagubionej w górach wiosce, o znamiennej nazwie Krajanów.
Okazuje się, że wtedy, w 2007 roku, Filip Springer był dopiero na początku sławy. Wystarczyło parę lat, by stać się gwiazdą na firmamencie dziennikarskiej profesji. A że tak się stało przytoczę drobny fragment jego biografii:
Filip Springer (ur. 1982) —reporter i fotograf współpracujący z największymi polskimi tytułami prasowymi. Regularnie publikuje w tygodniku „Polityka”. Swoje prace prezentował na wystawach w Poznaniu, Warszawie, Łodzi, Gdyni, Lublinie i Jeleniej Górze. Jego reporterski debiut – książka Miedzianka. Historia znikania – znalazł się w finale Nagrody im. R. Kapuścińskiego za Reportaż Literacki 2011 i był nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia 2012. Jest także finalistą Nagrody Literackiej Nike 2012 i laureatem trzeciej edycji konkursu stypendialnego dla młodych dziennikarzy im. Ryszarda Kapuścińskiego.

Skoro już wiemy o Filipie Springerze co nieco powracam do tytułowego pytania: co by się stało, gdyby go u nas  nie było?

Dla nas Dolnoślązaków Filip Springer okazał się odkrywcą fascynującej historii z miasteczkiem, które na oczach wielu jego mieszkańców i okolicznych świadków po prostu zniknęło z pola widzenia, tak jakby zapadło się pod ziemię.


Okazuje się, że nasz region jest naszpikowany tajemniczymi miejscami jak rodzynki w cieście. Chłonnym ciekawostek i paradoksów Czytelnikom proponuję głośny ostatnio temat, który zdumiewa i intryguje nie mniej niż Tajemnicze Podziemne Miasto „Osówka” w Głuszycy. Mowa o miasteczku widmie - Miedziance, miejscowości znanej przed wojną jako najmniejsze i najwyżej położone miasteczko Rzeszy, Kupferberg.
 
Jadąc pociągiem z Jeleniej Góry do Wałbrzycha można dostrzec w pobliżu Marciszowa w gęstwinie leśnej wieżę kościoła z nieczynnym zegarem. To właśnie tu na Miedzianej Górze (420 m. npm.), w obecnej gminie Janowice Wielkie kwitło sobie spokojnym rytmem miasteczko przed i po wojnie, po którym dzisiaj nie ma śladu. Z cudem ocalałej w dokumentach po kopalnianych starej mapki można się dowiedzieć, że pod Miedzianką jest więcej korytarzy, tuneli i sztolni, niż wydaje się wszystkim poszukiwaczom skarbów i przygód razem wziętych na całym Dolnym Śląsku. Skąd się wzięły te podziemne labirynty, co się stało, że na miejscu dawnego miasteczka rosną dzisiaj jedynie bujne trawy, drzewa i krzewy? 
 
W 1945 roku małe, pulsujące życiem poniemieckie miasteczko otrzymało nazwę Miedzianka.. Od 1949 roku było to miast górników. Nocą i dniem pracowali oni pod ziemią, ale nikt im nie mówił co kopią. Plotka głosiła, że wydobywają rudy miedzi, srebra i złota. To było prześliczne miasto, najpiękniejsze na Śląsku. Najstarsi ludzie, ci co pamiętają Kupferberg mówią, że najpiękniejsze na świecie. Niewielki rynek otaczały kamieniczki z podcieniami, na środku tryskała wodą rzeźbiona w kamieniu fontanna. Nocą odbijały się w niej światła gazowych latarni. Były w tym miasteczku dwa kina, dwa kościoły, dom kultury, apteka, sklepy kolonialne, restauracja, dwa bary, jadłodajnia górnicza, kawiarenki, hotele, punkty usługowe, słowem wszystko co potrzebne do życia.

W 1967 roku żołnierze Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego wysadzili w powietrze zabudowania kościoła ewangelickiego. Świadkowie tego zdarzenia mówią, że widzieli jak kościół poleciał do nieba. Pod koniec lat sześćdziesiątych kontynuowano ewakuację i wyburzanie Miedzianki. Na początku siedemdziesiątych miejscowość opustoszała do reszty, pozostało po niej kilka bezładnie rozrzuconych domów, a w gąszczu krzaków wspomniany już kościół katolicki. Co spowodowało śmierć miasta? Jak to możliwe, że coś takiego mogło się wydarzyć w cywilizowanym państwie, nieopodal turystycznej Mekki Dolnego Śląska, Jeleniej Góry, w atrakcyjnej krajobrazowo okolicy Rudaw Janowickich?

Okazuje się, że przekleństwem miasteczka stało się to, co odkryli zwycięzcy sołdaci w głębi ziemi, w sztolniach nieczynnej poniemieckiej kopalni. A był tam uran, rzecz bezcenna dla Radzieckiej Armii. Zaraz po wojnie ruszyła kopalnia uranu. Z różnych stron Polski, głównie ze wschodu, napływali ochotnicy do pracy. Rygor wojskowy nie przeszkadzał, bo radzieccy włodarze zapewniali niezłą płacę i rozrywkę. Nikt nie straszył skutkami bliskiego kontaktu z rudą uranu. One dały o sobie znać po kilku latach. Gdy możliwości eksploatacyjne stały się mniej korzystne, a trudne warunki pracy kończyły się nieuchronnie dla górników rakiem płuc, gruźlicą, pylicą, trzeba było jak najszybciej zakończyć wydobycie. Proces stopniowej likwidacji rozpoczął się już w roku 1953. Należało pozacierać wszelkie ślady. Najlepiej wyeksmitować ludność, zrównać miasto z ziemią.
Kto ostatecznie wydał wyrok na miasto, można się tylko domyślić. Wiadomo że UB i NKWD w czasach stalinowskich to był faktyczny, współpracujący ze sobą aparat władzy w Polsce. Ale miasto umarło dopiero na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Czy chodziło tylko i wyłącznie o ochronę ludzi przed skażeniem popromiennym? A może właśnie ukrycie prawdy o nieludzkiej eksploatacji złóż uranowych przez wschodniego sojusznika, zatarcie faktycznych skutków tej mistyfikacji. Mówił o tym na spotkaniu pod Osówką profesor Wilczur, wskazując na liczne dowody utajnionej ingerencji osób zainteresowanych zacieraniem śladów przestępczej działalności wojskowej. To symptomatyczne jak obydwie historie – podziemi Włodarza i Miedzianej Góry ze sobą się splatają.
Gułag – Miedzianka”, tak zatytułował swój reportaż Michał Bońko na stronie internetowej „Forum Karpackich”. Cytuję znamienny fragment tego reportażu:
To było miasto jak ze snu – mówi z zachwytem Irena Kamińska, przewodnicząca Gminnej Rady Narodowej w latach 1966 – 72, wicewojewodzina jeleniogórska w latach 1975-81, mieszkanka Janowic Wielkich. Niejedno miasto widziałam, ale każde z nich było gorsze, brzydsze, mniej rodzinne od Miedzianki. Tu o każdej porze dnia i o każdej porze roku było lepiej niż gdzie indziej.
Miasto jak ze snu było dla wielu osób miastem dzieciństwa. Tu chodziłem do szkoły, do kościoła, do sklepów, do fryzjera i do kawiarni, mówi Aleksander Królikowski, mieszkaniec Miedzianki. Na własne oczy widziałem sztolnie i górników uranowych. Widziałem jak po drabinach schodzili w dół i osrebrzeni powracali na powierzchnię. Potem widziałem jak to miasto wysadzali dynamitem w powietrze. To nie byli Rosjanie, to już byli na sowieckich służbach Polacy.”

Do dziś zachował się duży kościół, do którego zjeżdżają co niedziela ludzie z najbliższej okolicy, kilka domów „z odzysku”, których nie udało się do reszty unicestwić i pokaźna ilość zarośniętych włazów podziemnych. To jest raj dla poszukiwaczy skarbów, odkrywców tajemnic, ale być może także dla zwykłych ciekawskich, pobudzonych coraz to liczniejszymi publikacjami o miasteczku na którym tak sromotnie zaciążyło „uranowe przekleństwo”.


O zdumiewających losach Miedzianki można było przeczytać w przejmującym artykule „Polityki” dziennikarza Filipa Springera. Znajdziemy w nim więcej szczegółów, a także wzruszające refleksje byłych mieszkańców niemieckiego Kupferberga i radziecko-polskiej Miedzianki. Zarówno artykuł z „Polityki” jak i inne merytoryczne informacje o pobliskim „mieście – widmie” odszukamy z łatwością w Internecie.
Filip Springer nie poprzestał na tym . Wkrótce potem napisał osobna książkę - „Miedzianka. Historia znikania”.
To książka przejmująca, tak samo jak cały ten czas PRL-u, czas zakłamania i oszustwa sięgającego granic absurdu. Losy „Miedzianki”, o której dopiero dziś możemy się dowiedzieć prawdy, są niezwykle wymownym przykładem do czego może doprowadzić polityczne ubezwłasnowolnienie społeczeństwa w ramach komunistycznego systemu stworzonego tuż za miedzą u naszych wschodnich sąsiadów.
Nie wiem, czy moich słuchaczy temat ten zafascynował tak samo mocno jak mnie. Pamiętam, gdy się o tym wszystkim dowiedziałem wybrałem się natychmiast do Marciszowa, a tam odszukałem miejsce, gdzie nie tak dawno kwitło normalne małomiasteczkowe życie. Dziś mamy tu tylko uroczysko przyrodnicze, trudno w gąszczu traw, krzewów i wszelakiej roślinności odszukać ślady ludzkiego bytowania. Ale naprawdę, znając już historię znikania dawnego miasta warto tu przyjechać i pomedytować nad nieobliczalnością naszego świata.
Serdecznie zachęcam do odszukania wiele mówiącej, zarośniętej Miedzianki!


sobota, 20 września 2014

Śladami Olgi Tokarczuk


Olga Tokarczuk z prawej z Romą Więczaszek



Chcę napisać o Oldze Tokarczuk, ale o Oldze i o wszystkim co jest z nią związane nie można pisać od tak sobie, zwykłą prozą. Trzeba żeby było szczególnie lirycznie, w klimacie jej urzekających nastrojową nutą książek.

Dlatego zacznę wierszowanym mottem, które napisałem w niezwykłym dwutysięcznym roku jako część Wielkanocnej Szopki zamieszczonej w Tygodniku Wałbrzyskim w numerze 16.



Motto:

Olga Tokarczuk śpiewa na melodię „Karuzeli z madonnami” Ewy Demarczyk:


Słuchajcie madonny, madonny,

kreatorki ludzkich marzeń dozgonnych,

ludzie prości ciągle żyją nad ziemią

tam uroki i fantazje ich drzemią,

wszystkie barwnie malowane

w przepstrokate pąki

od spichlerza

od sadu

od łąki



Słuchajcie madonny, madonny,

mój głos czysty niczym klejnot koronny,

póki śpiewam pieśni dzienne i nocne,

czuję dźwięki krystaliczne i mocne,

każda nuta wypełniona blaskami zenitu

od południa

od zmierzchu

od świtu…



Słuchajcie madonny, madonny,

w mej kaplicy zalśnił klejnot koronny,

tak jak pierwszy promyczek nad Pietnem

wnet ozłocił to miejsce sławetne

teraz tłumy tu szukają od nocy do świtu

zapomnienia,

wytchnienia,

zachwytu …





To czym chcę dzisiaj zainteresować moich Czytelników miało miejsce w siedem lat od napisania powyższego wiersza, bo jesienią 2007 roku. To właśnie wtedy pojawił się w moim domu taki sobie zwyczajny turysta, w spodniach dżinsowych, z plecakiem na ramionach i powiedział:
 

- Chyba dobrze trafiłem. Nazywam się Filip Springer. Jestem z Panem umówiony.

- Oczywiście, że tak, czekam na Pana, zapraszam!


Nie wiem, czy gość z Poznania dostrzegł kątem oka moje zaskoczenie. Spodziewałem się podjeżdżającego pod dom co najmniej opla cadetta i wysiadającego stamtąd dostojnego dziennikarza krajowego pisma „Magazyn Turystyki Górskiej npm”, osobę w garniturze i z koszulą w krawacie, coś na kształt Bogusława Wołoszańskiego, a tu mam przed sobą zwykłego zdrożonego, bardzo młodego piechura.


To było wszystko rzeczywiście bardzo intrygujące, najpierw sygnał mailowy od Sebastiana Linka, założyciela strony internetowej miłośników Głuszycy, potem telefon Grzegorza Czepila, prezesa Stowarzyszenia Przyjaciół Głuszycy, sławnego dziś na Dolnym Śląsku kolekcjonera przedwojennych pocztówek i fotografii : 
 

- Przyjeżdża do nas znany w kraju dziennikarz, Filip Springer z Poznania, interesuje go Pietno z powieści Olgi Tokarczuk „Dom dzienny, dom nocny”, miejsce gdzie słońce kryje się jesienią za górami na cała zimę i można je ponownie zobaczyć dopiero na wiosnę. Czy mogę pomóc dziennikarzowi w poszukiwaniach?


Odpowiedziałem, że tak, bo znam Krajanów, pierwotne miejsce zamieszkania pisarki, przejeżdżałem tamtędy wielokroć skracając drogę do Polanicy-Zdroju przez Wodzisław, Wambierzyce i za każdym razem powracały w mej wyobraźni niczym w kalejdoskopie fascynujące obrazy życia bohaterów tej książki. Usiłowałem odnaleźć „zaczarowany”, pełen melancholii dom, w którym spełnił się cud tworzenia, a w przechodzących kobietach doszukiwałem się chociażby perukarki Marty, zapracowanej, niezmordowanej półanalfabetki, zdumiewającej mądrością życiową. To właśnie ona była elementem natury, odprawiającej swój rytuał powtarzających się co roku, niezmiennie pór roku. Być może zapadała nawet w sen zimowy, by zbudzić się jak słońce w Pietnie dopiero na wiosnę.
 

To fakt, że ukryty w głębokiej kotlinie u podnóża Wzgórz Włodzickich Krajanów, ma swój niepowtarzalny urok i specyfikę, ale podobnych miejsc zatopionych w górach, gdzie słońce zimą się chowa, jest więcej, także w naszej gminie Głuszyca. Może uda się, pomyślałem, namówić go na krótki rekonesans do Łomnicy, Sierpnicy lub Rybnicy Małej.
 

Filip Springer zjawił się w uzgodnionym terminie jak już wspomniałem pieszo z ogromnym plecakiem. Obok odzieży, przyborów toaletowych i sprzętu fotograficznego miał ze sobą jak się okazuje książki Olgi Tokarczuk, wśród nich ostatnio wydaną powieść „Bieguni”. By nie tracić czasu, zadzwoniłem do Grzegorza Czepila, który przyjechał po nas samochodem i zdecydowaliśmy się na początek poszukać Pietna najbliżej jak to możliwe tuż obok Głuszycy. 
 

I takim oto sposobem znaleźliśmy się w przeuroczym miejscu, u Jerzego Marszała w górnej Łomnicy, na początku drogi prowadzącej do Ustronia, skąd po półgodzinnej wspinaczce można dotrzeć do przejścia granicznego z Czechami i nowo zbudowanej wieży widokowej na Ruprechtickim Spicaku.

To nie był żaden przypadek, wybór tego miejsca. Już sam stylowy budynek w drewnie ozdobiony płaskorzeźbami może wzbudzić zainteresowanie przechodniów. Ale to co przy słonecznej pogodzie budzi zachwyt i powala z nóg, znajduje się obok budynku. To piękny ogród nad stawem i bystrym potokiem górskim, a w nim pod rozłożystymi kasztanami - naturalna pracownia rzeźbiarska, bo Jerzy Marszał rzeźbi w pniach i konarach drzew wizerunki ludzkie tu właśnie w plenerze i porozstawiał część swoich prac w różnych miejscach, gdzie się tylko dało. Wszystko jest bardzo naturalne, wtapia się i harmonizuje z przestrzenią przełomu górskiego, wąskiej i krętej kotlinki na dnie której z trudem starczyło miejsca na drogę, potok i kilka zabudowań. A poza tym jest to miejsce, o którym zapewne myślała powieściopisarka, Olga Tokarczuk, rysując obraz tajemniczego Pietna.


Najwyższy jednak czas, aby oddać głos naszemu gościowi, bo jak łatwo się domyśleć, ukazał się niezwykle interesujący plon jego wyprawy reporterskiej w grudniowym numerze „NPM” pt. „Szukając Pietna”:


„Tu słońce najwcześniej pojawia się na drodze przed domem, około 16 lutego zagląda przez okno w kuchni i wtedy Jerzy Marszał, artysta rzeźbiarz, patrzy na te pierwsze promienie i nachodzi go wielka ochota na rzeźbienie. Potem świetlista plama pełznie przez ogród, z każdym dniem jest coraz dalej. W końcu przekracza strumyk i zabiera się za lód, który co roku skuwa niewielki stawek. Pod koniec lutego dociera do pracowni i dalej pnie się po stoku…

„Jeszcze będąc w wojsku wymarzył sobie pokój, w którym wszystkie ściany pokryte będą jego rzeźbami. Pracował w Bielsku, składał tam syrenki w Fabryce Samochodów Małolitrażowych. Miał książeczkę mieszkaniową, odkładał na nią każdy grosz, aby potem mieć swoje „M” w bloku w Nowej Rudzie, a może nawet w Wałbrzychu. A gdy już prawie uzbierał, pomyślał o Łomnicy i wiedział, że wróci do cienia.

- Bo ja kocham ten cień i życia sobie bez niego nie wyobrażam. To jest cały mój świat – zaciągnie się jeszcze raz papierosem, popatrzy w niebo i poklepie kolejnego drewnianego świątka po lipowym czole.”


Jerzy Marszał, głuszycki Wit Stwosz, jak go niektórzy nazywają, zasługuje na bliższe poznanie. W maleńkiej Łomnicy zaszył się w ustronnej głuszy wraz ze swoimi ludzikami i zgodnie z porzekadłem – „nikt nie jest prorokiem w swoim kraju”, znalazł jak dotąd wzięcie w Stanach Zjednoczonych, Niemczech, Holandii, odwiedzają go chętnie zagraniczni turyści i kupują za grosze jego rękodzieła. W samej Głuszycy poznał się na jego talencie tylko Andrzej Indrian i wykorzystał do ozdobienia drewnianymi ludzikami placu przy wejściu do fabrycznego biurowca. Centrum Kultury urządza od czasu do czasu wystawę jego rzeźb, bywa też zapraszany na coroczne Festiwale Pstrąga. Ludzie przychodzą, oglądają rzeźbione figurki, których Jerzy Marszał ma niezłą kolekcję i na tym się to zwykle kończy.


Na cześć Jerzego Marszała ułożyłem swego czasu drobny panegiryk. Myślę, że warto go przytoczyć:



Jerzy Marszał - łomnicki Wit Stwosz z Ustronia


(Za Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim)


Gdy go matka rodziła
zimowego wieczora,
nie wiedziała, ze synek
będzie w drzewie się porał…


Synku, weź dłuto w dłonie,
uczyń sławnym Ustronie !


Usiadł Jerzy na przyzbie,
przyjrzał się ojcowiźnie,
góry wokół do nieba,
z tego nie będzie chleba,
jął dłubać w drzewie nożem
i odkrył „iskrę bożą”.


Matko, rylec mi podasz,
ja teraz rzeźbię obraz …


Rzeźbi w lipie wytrwale,
stał się sztuki wasalem,
piękne świątki, figurki,
pnie zamienia w laurki,
ozdobił ogród cały,
w domu ściany, powały,
altankę pod kasztanem.


Teraz Jerzy jest panem.


Znawcy sztuki go znają,
co roku odwiedzają,
gdzieś za morzem już słynie,
tylko nie w swojej gminie…


Tutaj czas wolno płynie,
ale w jedno lud wierzy
dzięki takim jak Jerzy
Polska nie zaginie !



Filip Springer dotrzymał słowa. Obiecał, że napisze o Jerzym Marszale w swoim piśmie i tak się stało. Być może wybierze się jeszcze nie raz w te strony w poszukiwaniu tematów do swych reportaży, bo zarówno zetknięcie się z miejscem, twórczością i osobą Jerzego Marszała, jak i w dalszej kolejności z Walerianem Urbaniakiem i jego niezwykłym Pensjonatem w Rybnicy Małej, a wreszcie obejrzenie znakomitej kolekcji widokówek i fotografii Głuszycy Grzegorza Czepila, wywarły jak sam to stwierdza, duże wrażenie.

Moich Czytelników interesuje, jak sądzę, odpowiedź na zasadnicze pytanie, gdzie jest Pietno z powieści naszej wałbrzyskiej pisarki, zdobywczyni nagrody „Nike”, Olgi Tokarczuk? Czy udało się dziennikarzowi poznańskiego „NPM” odnaleźć to zagadkowe miejsce?
 

Zrobiłem wszystko co możliwe, by ułatwić to zadanie. Zawiozłem go do Krajanowa, tam niżej kościółka wskazałem miejsce, gdzie należałoby pójść, pytając miejscowych o dalszą drogę. Trzeba było się śpieszyć, bo już zmierzchało. Na szczęście nasz gość był w pełni przygotowany do noclegu w tutejszym gospodarstwie agroturystycznym. Mogłem pozostawić go samego. Jaki był skutek tej niezwykłej peregrynacji?
 

Oddaję głos ponownie Filipowi Springerowi:


„Tuż za kościołem trzeba odbić w prawo z głównej drogi. Szosa pobiegnie pod górę, między szpalerami drzew, a my zostaniemy na rozstaju. Szutrową drogą możemy zejść łagodnie w dół, z lewej popluska zarośnięty pnączami potok .Wyżej na szczytach Wzgórz Włodzickich będzie widać rude drzewa o zmierzchu zahaczane o ostatnie promienie słońca. Trzeba mocno zadzierać głowę do góry, żeby to zobaczyć. Samego słońca próżno jednak szukać na niebie. W dolinie od dawna będzie panował cień. Można iść tak drogą, szukać pomrowików w trawie i ślizgać się w rudym błocie. Wystarczy przejść „niezwykły kamienny, łukowaty mostek” i już będzie się w Pietnie… Gdzieś tu jest też dom Olgi Tokarczuk… Dzwonię do Olgi,

- Mówiła pani, że Pietna nie ma, żeby go nie szukać ?

- Znalazł Pan? Prawda, że tam pięknie.”



Jest pięknie, choć słońce jest tutaj szczególnym darem. I może właśnie dlatego los obdarzył Krajanów osobą dość wyjątkowej miary, wybitną powieściopisarką i jak się okazuje wspaniałym człowiekiem. Olga Tokarczuk nie zapomniała skąd się wywodzi. Napisała mi o tym Romana Więczaszek, wywodząca się z Głuszycy polonistka, a zarazem autorka kilku tomików wierszy, która miała okazję rozmawiać z Olgą na spotkaniu literackim w Brzegu nad Odrą. Oto, co napisała mi mailem Romana W. :



"Gdy ludzie się rozchodzili, przechodziłam kolo drzwi, przy których stała Olga T. Powiedziała: Dzień dobry! I mocno uścisnęła mi dłoń.

- Olga Tokarczuk.

- Wiem, wiem. Tak długo czekałam, żeby Panią poznać. Pochodzę z Głuszycy, chodziłam pani ścieżkami.

- To cudnie. Przepraszam, bo paliłam, nieładnie pachnę.

- Nie szkodzi, sama niedawno paliłam. Mam dla pani prezent, swój tomik. Czy mogę teraz podarować.

- To cudnie. No, jasne, bardzo proszę.

Przeczytałam dedykację, a ona zaczęła kartkować. Pochwaliła jakość wydania. Z radością patrzyła na zdjęcia z Głuszycy. Podarowałam jej edycję z fotkami.



Zwierzam się na bieżąco, bo nie mam komu. To spokojna, empatyczna osoba, bardzo miła dla ludzi. Oczarowała mnie erudycja i łatwością mówienia o trudnych sprawach..Głównie mówiła o nowej powieści.

Pozdrawiam ! WR"



Dzięki Romanie mogłem zamieścić w moim blogu bezcennego selfa obu Pań. Myślę, że może się podobać.


wtorek, 16 września 2014

Jesienny rekonesans w ogródku



„Młody poeto, się nie przejmuj
Odra płynie. Od skał
Nieraz będzie, że z głowy ci zdejmą,
to znów założą laur.



Wiedz, że recenzje to carska kopiejka
z tyłka gęsi, co na księżyc gęgają.
Ty się ucz konstrukcji od Van Eycka,
Pióro twe nich stroi Alkajos.


A wiedz, że pióro to muzyczne narzędzie.
Nie jak mysz, lecz jak struna drżyj.
Mowę jak ziemię spulchniaj. Sól syp wszędzie.
Jak „Largo” Haendla żyj…


A skrzypce to narzędzie. A ojczyzna szeroka
Od Wisły po Jangtsekjang,
Lecz ucz się pisać wierszy na polskich obłokach.
Na Stwosza obłokach. Tak.


Z przyrodą wejdź w konszachty. Umiej być psem i ptakiem,
lwem i wężem, i lisem rudym.
Na czarnoleskiej muzie jak na klaczy siedź okrakiem
Zakręć kran z cudem…


Sztuka jest ostro trudna. Wiele sekretów ma.
Precyzyjna jak świetny zegarek.
Trzeba czuwać i czuwać, by nie chwyciła rdza
Delikatnych naszych obrabiarek…”


Plączą mi się po głowie strofy mistrza Gałczyńskiego, kołatają i dzwonią, gdy łopatą dotknę zagrzebanych w ziemi kamieni, by znów stać się cichymi jak pogodne baranki w chmurach, gdy na moment powstrzymam kopanie. A dzień dziś wesoły, ciepły, choć niezbyt słoneczny. Wprawdzie już druga połowa września, lada moment październik, miesiąc nieprzewidywalny. Ile będzie w nim „babiego lata”, a ile dżdżystych, pochmurnych dni, gdy nostalgia kłuje jak szpilki serce, a świat staje się ponury, obcy, niepokojący. Ale dziś jest złociście i srebrzyście, więc nie mogłem odpowiedzieć negatywnie żonie, która z promiennym uśmiechem z samego rana orzekła mimochodem: grządki trzeba wreszcie skopać.
Jestem więc w ogródku, przekopuję w miarę pulchną ziemię, współczuję obwisłym i usychającym pąkom jeszcze niedawno świeżo kwitnących georginii, które dotknęło którejś nocy mroźne tchnienie zimy, szkoda mi zielonych kępek trawy, która porosła grządki i teraz pod łopatą znajduje swój ziemisty grób. Świat jest zbudowany na czyimś unicestwianiu, nawet sobie z tego nie zdajemy sprawy. Na szczątkach jednych roślin spulchniających glebę rosną nowe roślinki, jedne żyjątka zjadają drugie, by stać się ofiarami trzecich. A człowiek, wielka istota myśląca, posiadająca duszę, wartości etyczne, wiedzę i doświadczenie - jawi się w swej istocie najbardziej okrutny. Człowiek żyje z doskonale zorganizowanego, powszechnego i wszechogarniającego unicestwiania innych istot żyjących (świata roślin i zwierząt). Postęp świata ludzkiego polega na doskonaleniu narzędzi i metod tego procederu.


Nie, dalej już nie mogę, zasypuję tę ścieżkę myślenia. Burzy ona spokój wewnętrzny. A przecież jest piękny, słoneczny dzionek. A w mej duszy zagrały strofy poezji. Tej od których rozpocząłem dzisiejsze kopanie w ogródku. A poeta pisze o sztuce tworzenia, o tym by nie poddawać się łatwo niepowodzeniom, by się uparcie uczyć od wielkich mistrzów. Pisze by z przyrodą wejść w konszachty, z niej czerpać wzory do naśladowania, bo przyroda, to dzieło sztuki absolutne i niepowtarzalne.

Co to jest poezja? Do czego nam potrzebna? Czy dziś w świecie wirtualnym, w dobie techniki elektronicznej, która uczyniła świat i człowieka jeszcze mniej poznawalnym, niż dotąd, mamy czas na zabawę ze sztuką wierszowaną?

Myślę, że tak, że czas poświęcony poezji nie jest czasem straconym. Poezja to wrażliwość na ład i piękno otaczającego nas świata, to miłość do drugiego człowieka i współczucie w jego cierpieniu. To dzięki poezji stajemy się ludzcy. Poezja to zwierciadło duszy, a wiersz jest jej lustrzanym odbiciem. Dzięki poezji, a w szerszym ujęciu, dzięki sztuce, człowiek staje się lepszy.
Ale jak napisał Gałczyński, „sztuka jest ostro trudna”, więc by ja poznać, by swobodniej z nią obcować, trzeba się jej uczyć od dziecka.

Jeśli mogę się pogodzić z tym , że trudno jest do tego przekonać młodzież, to nie godzę się, gdy nie potrafią tego pojąć jej nauczyciele. A mam smutne doświadczenia przy okazji organizowanych w naszym głuszyckim CK spotkań z poezją. W każdej szkole łatwo jest odnaleźć gromadkę dzieci zainteresowanej sztuką poezji. Potrzebny jest tylko opiekun – nauczyciel. Przykro, że są szkoły, w których takich nauczycieli już nie ma.

środa, 10 września 2014

Obyś żył w ciekawych czasach


karoca pałacową do nowych czasów

Wszyscy znamy, to żydowskie życzenie: obyś żył w ciekawych czasach. Co najmniej od ćwierćwiecza zadaję sobie pytanie, czy nie byłoby lepiej, gdyby to życzenie się nie spełniło?
25-lecie nowej Rzeczpospolitej - to jest szmat czasu, o którym z całym przekonaniem mogę powiedzieć, że są to czasy nieustannie zaskakujące interesującymi wydarzeniami w kraju i na świecie. Tak więc chcąc, czy nie chcąc - to przemyślne życzenie byśmy żyli w ciekawych czasach spełnia się non stop. Jeśli mogę cieszyć się z tego, że nasze codzienne życie w kraju jest coraz to ciekawsze i bogatsze w pozytywne wydarzenia, to fatalny splot okoliczności i ustawicznych konfliktów zbrojnych na świecie, może tylko przyprawiać o mdłości. Źle się dzieje na ziemskim globie, nie mamy żadnych gwarancji, że lada dzień taki czy inny kataklizm nie dotknie nas bezpośrednio. Nie mamy też takiej mocy, by fatalistycznym zrządzeniom losu w jakikolwiek sposób zapobiec. Trudno przewidzieć, czy w dowcipnej żydowskiej sentencji jest więcej prawdziwej życzliwości, czy przewrotności.

Ale nie o tym chcę mówić, bo nie mnie rozstrzygać semantyczne złożoności takich czy innych złotych myśli. Nie chcę też zanudzać wywodami na temat światowej lub krajowej polityki. Wolę mówić o konkretach, o tym co dzieje się pozytywnego wokół nas w naszej najbliższej przestrzeni i dotyczy dnia powszedniego.

Myśl o życiu w ciekawych czasach nasunęła mi się w niedzielne przedpołudnie 7 września tego roku, gdy jako gość znalazłem się na dziedzińcu zamku Książ z okazji świątecznego pikniku. To właśnie tu miał miejsce obfitujący w wiele atrakcji Festyn Organizacji Pozarządowych pod nazwą "Operacja Książ. Pasja. Przygoda. Adrenalina", którego głównym organizatorem była Wałbrzyska Fundacja Merkury. Pogoda dopisała, organizatorzy zrobili wiele by świąteczny dzień w pałacowym otoczeniu upłynął mile i atrakcyjnie. Oprócz interesujących ekspozycji targowych promujących liczne stowarzyszenia i fundacje ziemi wałbrzyskiej przygotowano wystawy pojazdów wojskowych, samochodów sportowych i motocykli, miały miejsce pokazy ratownictwa, gry w bule, a także gry i zabawy taneczne dla dzieci i młodzieży. Wśród największych atrakcji wymienić trzeba koncert Zespołu Pieśni i Tańca „Wałbrzych” oraz występy Teatru "Dawka Energii" z towarzyszeniem grupy bębniarzy. Nie mało wrażeń dostarczyli też strażacy prezentujący sprzęt gaśniczy, a także ekscytujące zjazdy po stalowej linie z wieży zamkowej na dziedziniec zamkowy. W zamkowej sali Konrada gościli reprezentanci Sowiogórskiej Grupy Poszukiwawczej i Zielonogórskiej Grupy Eksploracyjnej prezentując na telebimie efekty swoich osiągnięć, a głuszycki kolekcjoner zdjęć i pocztówek z przeszłości, Grzegorz Czepil, oczarował zebranych urokami przedwojennej Głuszycy.
Nie sposób wymienić wszystkich atrakcji kulturalnych i sportowych jakie miały miejsce w różnych punktach dziedzińca i parku książańskiego. Niezależnie od pikniku podwoje zamku były oblegane przez niezliczone grupy turystów krajowych i zagranicznych, a przewodnicy zamkowi mieli pełne ręce roboty. Osobny temat stanowi to, co znajduje się do obejrzenia w zamku, a zwłaszcza plon pracy Fundacji Księżnej Daisy pod przewodem Mateusza Mykytyszyna. Można rzec, że dzieje rodu Hochbergów, wieloletnich właścicieli zamku, a zwłaszcza księżnej Daisy, patronującej historycznej przeszłości i zamku, i miasta Wałbrzycha, znajdują w salach muzealnych i na niezliczonych fotografiach i opisach pełna egzemplifikację.
To nie pierwsza i nie ostatnia impreza na zamku Książ, która przyciąga tysiące ludzi szukających rozrywki, pragnących spędzić wolny czas przyjemnie i pożytecznie. To znamię nowych, rzeczywiście ciekawych czasów, ewidentny przykład, że coś się zmienia, że idziemy do przodu.

W tę samą niedzielę po południu byliśmy świadkami kolejnego świetnego wydarzenia w środku miasta, w Wałbrzychu. A było to oficjalne otwarcie Placu Magistrackiego, który przeszedł gruntowną modernizację. Remont Placu Magistrackiego, którego koszt przekroczył 4 miliony złotych obejmował wymianę nawierzchni i sieci wodociągowej, gazowej i energetycznej. Pojawiła się też nowa fontanna i "pogodynka", natomiast nie ma to już miejsc parkingowych. Odnowiony plac swoim wyglądem nawiązuje do wyglądu z początków XX wieku.
Oczywiście także i tu pojawiło się mnóstwo ludzi reprezentujących władze miejskie i powiatowe, placówki kulturalno-oświatowe, lokalne środowiska twórcze, urbanistów i wykonawców, a także zwykłych mieszkańców miasta i gości przyjezdnych. Obok dyskusji plenerowej z udziałem prezydenta Wałbrzycha i zaproszonej z tej okazji delegacji z zaprzyjaźnionego miasta Pszczyna, miało miejsce uroczyste otwarcie Placu Magistrackiego. W niebo wypuszczono tysiąc balonów. Prezydent Wałbrzycha przekazał klucze do miasta burmistrzowi partnerskiej Pszczyny, a Pszczyńskie Bractwo Kurkowe wystrzeliło na wiwat z armaty. Kolejnym punktem uroczystości było wkopanie "Kapsuły Czasu Wałbrzyszan", w której zgromadzone zostały zebrane od mieszkańców fotografie, materiały pisemne, dokumenty i przedmioty mające wartość historyczną, tak żeby za sto lat w Wałbrzychu ktoś, kto tę kapsułę wyciągnie mógł spojrzeć na miasto oczami ludzi sprzed wieku i dowiedzieć się o nim jak najwięcej.
Uroczystość uświetnił na koniec koncert zespołu muzycznego „Liko Band”.
Także i tutaj na zmodernizowanym Placu Ratuszowym, podobnie jak na zamku Książ było tej niedzieli rojno, gwarno i świątecznie.
Obydwa te wydarzenia, to znak nowych, ciekawych czasów, ale takich znaków znajduję coraz to więcej. Pisałem niedawno o wyrosłej jak feniks z popiołów w pobliżu osiedla mieszkaniowego na Słonecznym Wzgórzu w Głuszycy nowej restauracji „Gościniec Sudecki”. Budynek nastraja optymistycznie znakomitym wyglądem i oświetleniem, z podziwem dostrzegam też nowoczesne formy promocji i reklamy na zewnątrz lokalu, w prasie, w internecie, tak jak powinno się to robić w dzisiejszych czasach. W restauracji dzieje się wciąż coś nowego, oprócz imprez dyskotekowych można tu spędzić czas obserwując na telebimie relacje z meczów piłki siatkowej na Mistrzostwach Świata odbywających się w Polsce.

Okazuje się, że w ten sam sposób możemy spędzić czas także w sąsiedniej Jedlinie-Zdroju. Na miejscu dawnej kawiarni „Charlotta” w Parku Zdrojowym znajdujemy obecnie zmodernizowaną, nowocześnie urządzoną i nastrojową restauracyjkę o dowcipnej nazwie „Ciekawa”. Przyciąga ona klientów ofertą smakowitych dań sporządzanych "na zimno" i „na gorąco”, a także miłą obsługą. Goście mogą też obejrzeć małą galeryjkę złożoną z unikatowych przedmiotów i mebli, co stanowi dodatkowa atrakcję kuracyjnego lokaliku.

Jeszcze nie tak dawno trudno byłoby sobie wyobrazić takie imprezy jak te wałbrzyskie lub takie miejsca, jak restauracje w Głuszycy lub Jedlinie-Zdroju. No cóż, świat idzie do przodu, żyjemy w nowych, ciekawych czasach.




wtorek, 2 września 2014

Zaczęło się - nowy rok szkolny 2014/2015 w Wałbrzychu


To była wzorowa uroczystość. Jestem pewien, że zapadnie na długo w pamięci młodzieży szkolnej i dorosłych uczestników. Miejska Inauguracja Roku Szkolnego w Wałbrzychu miała tym razem miejsce w nowo wyremontowanym, okazałym budynku Zespołu Szkół nr 2 imienia Hugona Kołłątaja, znanym powszechnie jako II Liceum Ogólnokształcące. A działo się to oczywiście w poniedziałek 1 września 2014 roku, czyli najlepiej jak tylko można sobie wyobrazić: nowy rok szkolny, nowy miesiąc i początek tygodnia.
Sam budynek II Liceum robił zawsze duże wrażenie, ale teraz po długotrwałym i niezwykle trudnym, pedantycznym, remoncie jest szczególnie interesujący. Zabytkowy obiekt o pięknej architekturze, w centrum miasta, w nowej szacie elewacyjnej, każe się zatrzymać przechodniom i przyjrzeć z podziwem majestatycznej sylwetce budynku, który jest prawdziwą ozdobą głównej ulicy Wałbrzycha, Alei Wyzwolenia.
O tym co się dzieje wewnątrz budynku nie będę się rozpisywał, bo jest to temat do osobnego postu.
Wiadomo, że dawne II Liceum w Wałbrzychu jest szkołą o wysokim poziomie nauczania i wielu sukcesach. Znajduje się od lat wśród 100 najlepszych liceów w Polsce, a w minionym roku szkolnym uzyskało zaszczytny tytuł „Złotej Szkoły”. Wybór przez Prezydenta Miasta tej właśnie placówki jako miejsce uroczystości miejskiej jest całkowicie uzasadniony.
Aula szkolna wypełniła się po brzegi plejadą najzacniejszych, najznamienitszych gości, a wśród nich senator i posłanki, prezydenci miasta i starosta, radni miejscy i powiatowi, reprezentanci władz oświatowych, uczelni wyższych w Wałbrzychu, dyrektorzy szkól i placówek oświatowych, nauczyciele i oczywiście najważniejsi na takiej uroczystości - uczniowie Zespołu Szkół, nie wszyscy, bo wszyscy by się nie pomieścili.
To właśnie dziewczynka i chłopiec, młodzi liderzy samorządu szkolnego, otworzyli uroczystość i dali sygnał do wprowadzenie sztandaru szkoły oraz odśpiewania hymnu państwowego, a następnie zaproszonych gości i uczniów powitał gospodarz, Robert Wróbel, jak się okazało ponownie zwycięzca konkursu na dyrektora tej szkoły. (Zgodnie z pragmatyką szkolną konkursy takie odbywają się co pięć lat).
Ale punktem newralgicznym uroczystości było przemówienie Prezydenta Wałbrzycha doktora Romana Szełemeja:

„Kończy się miły i sympatyczny okres wakacji i zaczynamy nowy czas, który nie będzie tylko czasem intensywnej nauki, ale będzie to również czas przeżywania dobrych emocji, spotkań, przeżywania życia w sposób wyjątkowy. Jest to dobry moment, żeby bardzo syntetycznie powiedzieć, co w systemie oświaty w Wałbrzychu zdarzyło się w ciągu ostatnich miesięcy, ale jeszcze ważniejsze jest to, żebyśmy sobie powiedzieli do czego zmierzamy, co będziemy starali się wspólnie osiągnąć. My ze swojej strony jako władze samorządowe będziemy robili wszystko, żeby te ambitne cele osiągnąć” - powiedział na wstępie Roman Szełemej.

W sposób sugestywny i emocjonalny i przy pomocy telebimu prezydent Szełemej nakreślił skalę osiągnięć w reformie bazy szkolnej w mieście w czasie mijającej, czteroletniej kadencji. Jest to czas prawdziwego przełomu. Pracami remontowo-inwestycyjnymi objęte zostały wszystkie placówki oświatowe, a jest ich 16. To były w każdej z nich prace od podstaw, kompleksowe i innowacyjne, których celem była całkowita modernizacja i unowocześnienie bazy szkolnej, fundamentu postępów w nauczaniu. Diametralnie poprawiło się wyposażenie szkół w nowoczesny sprzęt i pomoce naukowe, a także warunki sanitarne i sportowe. Ogólny koszt tych robót, to kwota 65 mln. zł. Właśnie II Liceum, gdzie odbywa się dzisiejsza uroczystość jest tego wymownym przykładem.

Prezydent wspomniał, że stało się jego osobistą ambicją, by spośród wielu istotnych potrzeb w mieście właśnie edukację uczynić priorytetową, bo od niej się zaczyna wszelki postęp. Ale jest to dopiero początek przemian. Teraz celem dalszych poczynań stanie się reforma zarządzania oświatą poprzez wprowadzenie nowoczesnego systemu informatycznego e-szkoła, który wyeliminuje pochłaniającą nauczycielom mnóstwo czasu robotę papierkową. W ciągu kolejnych dwóch lat istnieje szansa stworzenia w mieście Wałbrzychu najnowocześniejszego systemu edukacji w Polsce. Prezydent wspomniał też o planach realizacji w szkołach programu zdrowej żywności, o objęciu akcją dożywiania w stołówkach szkolnych wszystkich dzieci potrzebujących, o częściowym wprowadzaniu do szkół gabinetów stomatologicznych, o ciekawym programie grantów finansowych dla młodych absolwentów szkól ponadgimnazjalnych, którzy zgłoszą najciekawsze pomysły działalności gospodarczej, zwłaszcza w zakresie informatyki.

To było ważne przemówienie, myślę że odebrane ze szczególną nadzieją i zadowoleniem przez obecnych na sali dyrektorów wałbrzyskich szkół, nauczycieli i rodziców. Właśnie przy okazji tej uroczystości wręczone zostały przez Prezydenta nominacje na dyrektorów szkół po przeprowadzonych konkursach, a znaczna grupa nauczycieli otrzymała tytuły nauczyciela dyplomowanego.

Byłoby źle, gdybym nie wspomniał o wzruszającej części artystycznej, jaką zaprezentował szkolny zespół wokalno-taneczny na koniec uroczystości. To był występ na wysokim artystycznym poziomie, pod wrażeniem którego stało się na sali niezwykle ciepło i świątecznie. Tak więc dopełniło się to, co nieuchronne - nowy rok szkolny 2014/2015 w Wałbrzychu mamy już otwarty.

W swojej zawodowej karierze nauczycielskiej i samorządowej byłem na wielu tego rodzaju uroczystościach otwierających nowy rok szkolny. To co miało miejsce w Zespole Szkół im. Hugona Kołłątaja w Wałbrzychu zrobiło na mnie szczególne wrażenie. Być może także dlatego, że mogłem sobie w podniosłej atmosferze szkolnego święta wyraźniej uzmysłowić ogrom przemian jakie już nastąpiły w wałbrzyskim szkolnictwie, a jeszcze bardziej podbudować wiarę, że jest to początek dobrej drogi do świetności edukacyjnej, czego życzę z całego serca wszystkim Wałbrzyszanom.