Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

środa, 29 stycznia 2014

Samorządna gmina - humoreska o Głuszycy


co się może mieścić w stawie ?

Po całej gminie gruchnęła wieść mrożąca krew w żyłach i rozniosła się lotem błyskawicy. Pani burmistrz odkopała w leśnym stawie prawdziwy arsenał poniemieckiej broni i niewypałów. W ostatniej chwili pod koniec wojny zrzutu do stawu dokonały straże zakładowe „EMK”-i , by ukryć broń przed zbliżającymi się do miasta radzieckimi oddziałami. Potrzeba było prawie 70 lat, aby ten potencjał ujrzał znów światło dzienne.

W przekazywanej z ust do ust plotce była mowa o tym, że pani burmistrz znalazła wreszcie prawdziwy oręż by skarcić organizatorów kolejnych już dwóch referendów gminnych o jej odwołanie ze stanowiska burmistrza. Referenda się nie powiodły, bo za każdym razem nie było do końca wiadomo, kto za nimi stoi. Była mowa, że stoi część radnych, ale listy komitetów referendalnych tego nie potwierdzały. Głównym opozycjonistą miał być przewodniczący rady, ale gdy zbliżały się referenda w niego jakby piorun trzasł. Wszystkie agitki wyborcze podpisywał kto inny. Wieść gminna głosiła, że są to tylko teatralne kukiełki, a za sznurki pociąga doświadczony inspicjent. W domyśle – były burmistrz, który utracił władzę w mieście. Teraz ma sporo czasu więc jeździ sobie po mieście wierzchem na koniu i ma ten komfort, że na wszystkich może nadal patrzeć z góry.
Jak dotąd do urn wyborczych przychodziła niespełna połowa uprawnionych do głosowania i to wtedy, gdy były to wybory ogólnokrajowe. Trudno się dziwić, że głuszyckie referenda zostały olane i za każdym razem brakowało wymaganej liczby głosujących, decydującej o ich ważności. Gdyby jeszcze była pewność, kto będzie następcą i czy będzie lepszy. Gdyby ten odważny się ujawnił, gdyby spotkał się z potencjalnymi wyborcami i obiecał im „gruszki na wierzbie”. Może wtedy dali by się skusić. Niestety, brakło odwagi by zagłosować na kRechę.

Ale dobrze zrobił, że się nie ujawnił, teraz nie musi trząść portkami. Pani burmistrz ma atrybut władzy – arsenał broni. Jest władna czynić to, co monarcha absolutny, czyli wystrychnąć radnych na dudka. Niech sobie uchwalają co chcą, a decyzje i tak należą do niej. Jak będzie trzeba, to zastawi całą gminę w parabanku. Kredyty wykorzysta na niezbędne wydatki, a komornik niech spróbuje jaki to miód – licytacja wierzytelności. Sprzedać gminę zadłużoną po uszy - koń by się uśmiał !

Niemieccy porządkowi nie mogli przewidzieć takiego biegu zdarzeń, że ich potencjał zbrojny utopiony w stawie może się jeszcze komuś przydać. A już zupełnie nie zdawali sobie sprawy z tego, że może posłużyć kiedyś w celach politycznych.

Najważniejszym w polityce mieć intuicję. To dzięki niej pani burmistrz zgłębiła wiedzę o stawie. A mówi ona, że kto się stawia, może być wystawiony - do wiatru!

Fot. Ania Błaszczyk

wtorek, 28 stycznia 2014

To wszystko przez El Nino


tegoroczna zima

Na jednej ze stron internetowych przeczytałem informację, która zburzyła mój pogodny nastrój.
Cieszyłem się dotąd, że zima jest tak łaskawa, nie nęka nas obfitymi opadami śniegu i syberyjskimi mrozami. Myślałem sobie, to dobrze dla wielu ludzi, którzy z trudem wiążą koniec z końcem, bo będą mogli zaoszczędzić na opale i łatwiej im będzie radzić sobie z utrzymaniem rodziny. Zjawisko cieplejszej zimy tłumaczyłem najprościej. To skutek globalnego ocieplenia ziemi. Ale autor internetowego newsa okazał się bardziej dociekliwy ode mnie. Poszedł tropem najnowszych odkryć naukowych, a więc wydawało się, że wyjaśni w sposób rzeczowy, co się wokół nas dzieje. Niestety, jego deliberacje wzbudziły tylko mój niepokój, potwierdzając po raz któryś tezę o zupełnej nieprzewidywalności zjawisk przyrody. A oto kwintesencja dociekań dziennikarza:

Wiemy już skąd się biorą anomalie pogody występujące na całym świecie, a zwłaszcza w Australii i Indonezji (susze), w Peru i Ekwadorze (powodzie), ale także ekstremalne zdarzenia pogodowe w Europie i w Polsce. Sprawca tak ciepłej zimy jak u nas w tym roku to - El Nino.
Odkrywcą tego niezwykłego zjawiska jest naukowiec chińskiego pochodzenia dr Wenju Cai, z australijskiego Instytutu Morskiego i Atmosferycznego w Hobart, autor publikacji zamieszczonej w najnowszym numerze „Nature Climate Change”. Jego zdaniem El Nino, to skutek globalnego ocieplenia, o czym mówi się obecnie na całym świecie, a skutki tego zjawiska mają bezpośredni wpływ na zmiany w pogodzie. Ale w swej pracy naukowej stara się opisać bardziej szczegółowo mechanizmy wpływające bezpośrednio na zmiany klimatyczne. Co to jest, to tajemnicze El Nino?

El Nino, to po prostu zahamowanie „upwellingu”, czyli pompowania zimnych wód z dna oceanu ku górze, co powoduje gwałtowne zmiany kierunku przypływów prądów morskich, które przemieszczają się z Oceanii ku Ameryce Południowej.
Potem następuje efekt domina. Jedne masy powietrza wpływają na drugie, w związku z czym pogoda przez cały sezon zaczyna się zmieniać na całym świecie. Największy wpływ "El Nino" posiada zimą na Kanadę i południowo-wschodnią Azję, gdzie robi się nadzwyczaj ciepło. Zimno jest natomiast na południu Stanów Zjednoczonych, gdzie z kolei zwykle temperatury nawet o tej porze roku są dość wysokie. To nawet kilkustopniowe różnice.
Wpływ El Nino na pogodę w Europie nie jest tak wielki, ale naukowcy są aktualnie skłonni sądzić, że istnieje i jest zauważalny. Ponieważ niegdyś anomalia pojawiała się zaledwie co około 10 lat, nie dopatrywano się w niej seryjności i nie uznawano za kluczową. Sytuacja jednak się zmieniła i "dzieciątko" gościmy coraz częściej. Jaki wpływ ma na zimową pogodę w Polsce?
Tego chyba nie trzeba w tym roku opisywać, zwłaszcza u nas na Dolnym Śląsku. Tak ciepłej zimy już dawno nie było, chociaż zima 1997/1998 była niezwykle ciepła, a luty był o prawie pięć stopni cieplejszy niż zwykle w Polsce. Tak było choćby w sezonie 2006/2007, kiedy zima w naszym kraju pokazała swoje najłagodniejsze oblicze. Z drugiej strony podczas znacznie słabszego "El Nino" podczas zimy 2009/2010, było u nas dość chłodno, nawet jak na zimę. Pełnej pewności nigdy w takich sytuacjach mieć nie będziemy, ale wnioski Caia i jego współpracowników mogą sugerować, że coraz częściej w Polsce będziemy mieli do czynienia z zimami bardzo ciepłymi.

Tymczasem klimatolodzy i meteorolodzy wciąż mają poważny problem z możliwością przewidywania tych anomalii. Jest to możliwe zaledwie na kilka miesięcy przed ich wystąpieniem. Cai podejrzewa jednak, że kolejny "El Nino" może być jeszcze silniejszy. A w ogóle możemy liczyć się z pojawieniem się La Nina, które działa zupełnie odwrotnie. Niestety, „nie ma spokoju pod oliwkami”, a odkrycia Caia dają pole do rozsnuwania przed naszymi oczyma ekstremalnych wizji pogodowych, co niewątpliwie ucieszy naszych bezkonkurencyjnych prezenterów pogodowych.

Już sobie wyobrażam telewizyjnego „Krecika” jak z rozpostartymi ramionami kreuje przed naszymi oczyma zderzenia prądów morskich na dalekim oceanie i stara się przerażającą mimiką twarzy wyrazić, co z tego wyniknie. A niezwykle sugestywna „pogodynka” telewizyjnej stacji „Super” pojawia się w stroju bikini i w seksownym tańcu disco polo na tle mapy pogodowej świata uzmysławia nam dlaczego w najbliższej przyszłości będziemy zimą ubierać się tak jak ona, by udać się z nartami na stoki pokryte igelitem.
I co by nie powiedzieć, to dzięki naszym telewizyjnym kabareciarzom pogodowym wszelkiego rodzaju kataklizmy klimatyczne El Nino lub La Nina staną się mniej groźne i nie wpłyną zbyt destrukcyjnie na naszą psychikę.


poniedziałek, 27 stycznia 2014

Stąd można Wałbrzych pooglądać z góry


Jest wiele takich miejsc, z których można nasz Wałbrzych pooglądać z góry. Myślę że nie tylko na osobach wrażliwych na piękno krajobrazów górskich, rozciągające się w dole skupisko miejskie , otoczone zewsząd wierzchołkami gór, zrobi duże wrażenie. Wałbrzych jest jednym z najpiękniej położonych w górach miast w Polsce. Znane powszechnie w Wałbrzychu są takie miejsca widokowe, jak Chełmiec, Wzgórze Giedymina, czy Ptasia Kopa. Ale Wałbrzych możemy pooglądać z góry w miejscach, niekoniecznie wymagających wspinaczki górskiej. Takich włąśnie miejsc znajdziemy sporo w jednej z najstarszych dzielnic Wałbrzych. Nosi ona nazwę - Podgórze.

To bardzo charakterystyczna dzielnica Wałbrzycha. Utopiona w bujnej przyrodzie leśnej, otoczona górskimi krajobrazami jakich mógłby jej pozazdrościć niejeden góral z Podhala, jest nie tylko najwyżej położona częścią Wałbrzycha, ale też spełniającą ważną rolę gospodarczą i mieszkalną.
Otwiera Wałbrzych od południa zajmując górny odcinek doliny Pełcznicy, zwanej też czasami Ogorzelcem. Leży na wysokości 475-540 m. n.p.m. po obu stronach rzeki, która nieopodal pod Rybnickim Grzbietem rozpoczyna swój podziemny bieg. Tu i ówdzie spotykamy się z inną nazwą dzielnicy – Podzamcze, później ograniczającą się do części południowej od strony Nowego Dworu. Urzędowo dla całej dzielnicy funkcjonuje jednak nazwa Podgórze. Otaczają Podgórze najwyższe szczyty Gór Wałbrzyskich, od wschodu – Borowa z Wołowcem i Dłużyną, a nieco bliżej Niedźwiadki, od południowego – wschodu Zamkowa Góra z ruinami średniowiecznego zamku Nowy Dwór, od południowego-zachodu Barbarka i Gliniczek.
Całkiem na południe sąsiadują z Podgórzem dawne wsie, obecnie włączone do miasta, Glinik Stary i Glinik Nowy. Razem stanowią południową bramę do „rajskiego dziedzictwa ułudy” jaką jest niezwykłe miasto Wałbrzych.

Osią komunikacyjną dzielnicy jest ulica Niepodległości, z którą łączy się świeżo wyasfaltowana ulica Świdnicka. Warto tu obejrzeć ciekawe architektonicznie wielomieszkaniowe budynki w stylu włoskim, w tzw. Dolinie Szwajcarskiej. Nie mniejsze zainteresowanie budzi górnicze osiedle domków jednorodzinnych na zboczach górskich, wkomponowane w poszycie leśne Niedźwiadków. To najbardziej urokliwa część Podgórza, szczególnie majestatyczna, gdy jest oglądana z oddali. Blaskiem nowoczesności uderza Osiedle Kolorowe od strony Rusinowej, kompleks jedno i wielorodzinnych domów mieszkalnych z zapleczem handlowo-usługowym.
Na terenie Podgórza znajduje się Dworzec Główny PKP, nie tak dawno jeszcze spełniający newralgiczną rolę w komunikacji miejskiej. Biegnie tędy linia kolejowa z Wrocławia do Jeleniej Góry, a jej boczny odcinek z najdłuższym w Polsce tunelem pod Małym Wołowcem (1600 m. długości) do Jedliny-Zdroju i Kłodzka.

Tradycja wiąże Podgórze z dawnym grodem na Zamkowej Górze. On to przyczynił się do powstania wsi, najprawdopodobniej równie starej jak pobliski Leśny Gród (Waldenburg). Znaczący rozwój Podgórza miał miejsce w XV wieku, zwłaszcza, gdy w 1426 roku właścicielem Nowego Dworu i niżej położonej wsi stał się protoplasta rodu Czettritzów, Hans von Libenthal. Wprawdzie i gród i podegrodzie zostały spalone w czasie wojen husyckich, ale uratował się położony nieco niżej folwark, którym zarządzał Sigmunt von Czettritz. Pozostali członkowie rodu przenieśli się do rozwijającego się Waldenburga, gdzie zakupili włości i rozpoczęli budowę dużego folwarku z pałacem (dzisiejszy pałac Czettritzów przy ul. Zamkowej).
Podgórze rozrastało się w miarę spokojnie jako wieś rolnicza, stając się z biegiem czasu ośrodkiem tkactwa chłupniczego. W 1649 roku von Czettritz podjął eksploatację węgla kamiennego na zboczach Niedźwiadków. Węgiel wydobywano wówczas metodą powierzchniową. W 1765 roku we wsi mieszkało 9 kmieci, 65 zagrodników, 38 chałupników i 30 rzemieślników. Nie była to wieś ani duża, ani zamożna. Ok. połowy XVIII wieku powstała kopalnia węgla „Ernestine” w rejonie dzisiejszego dworca kolejowego. Była własnością Czettritzów, przeżywała momenty wzlotów i upadków. Dalszy rozwój wsi miał miejsce w pierwszej połowie XIX wieku. Przybyło sporo nowych domów, a obok tego szkoła ewangelicka, szpital-przytułek, bielnik, młyn wodny, tartak, folusz płócienniczy. Do wsi należał Nowy Dwór, Dolina Szwajcarska, i Heinrichsgrund (w półn. części wsi). W 1840 roku powstała nowa kopalnia „Melchior”, połączona w 1909 roku z dawną kopalnią „Ernestine”. W 1867 roku dotarła tu linia kolejowa ze Szczawienka, przedłużona następnie do Jeleniej Góry. Umożliwiała ona wywóz dużych ilości węgla nie tylko z Podgórza, ale z licznych już wtedy kopalni Sobięcina i Gaju. W 1880 roku uruchomiona została wyjątkowo atrakcyjna linia kolejowa do Kłodzka, z trzema tunelami i licznymi wiaduktami, znaczące osiągnięcie budownictwa kolejowego w całej Rzeszy. Miało to duże znaczenie gospodarcze, ale także dla rozwoju turystyki zarówno Podgórza jak i całego Wałbrzycha. Bardzo ważną stała się wówczas stacja kolejowa na Podgórzu, stąd też wybudowano nowoczesny dworzec kolejowy, uchodzący z początkiem XX wieku za największy w Sudetach.
Na przełomie XIX i XX wieku Podgórze należało do najszybciej rozwijających się osiedli w gminie Wałbrzych. Choć liczyło ponad 15 tysięcy mieszkańców, nadal było wsią. W 1899 do Podgórza dotarła linia tramwajowa z Wałbrzycha, co było pierwszym sygnałem bliskich związków z rozwijającym się miastem. W obręb Podgórza włączona została w 1920 roku Dolina Szwajcarska, a nieco później część Gaju, obecnie Glinik Stary, by w 1934 roku włączyć całe Podgórze do Wałbrzycha. Już wcześniej w 1928 roku tutejsza kopalnia „Kulmitz”weszła w skład wałbrzyskiego koncernu „Niederschleisiche Bergabeu”. Po 1945 roku kopalnię przemianowano na „Mieszko”. A w 1964 połączono z KWK „Bolesław Chrobry”, tworząc KWK „Wałbrzych”.Na terenie Podgórza wybudowano nowy szyb „Staszic”.
Obok górnictwa rozwinęły się inne gałęzie przemysłu. W pobliżu centrum Wałbrzycha powstały Zakłady Przemysłu Lniarskiego, przekształcone na Fabrykę Wkładów Odzieżowych „Camela”.

Po likwidacji kopalń węgla i znacznym ograniczeniu transportu kolejowego gospodarcze znaczenie Podgórza znacznie podupadło. Jest Podgórze nadal pięknie położoną i urozmaiconą dzielnicą mieszkaniową i jest ważną częścią wielkiego Wałbrzycha.

piątek, 24 stycznia 2014

Boguszowskie Kuźnice Świdnickie

Fragment  boguszowskiej dzielnicy - Kuźnice Świdnickie

Konia z rzędem temu, kto mi powie, dlaczego Kuźnice są Świdnickie. Logika wskazuje, że powinny być albo Boguszowskie, albo Wałbrzyskie. Kuźniczanie woleliby, aby były niczyje i stanowiły samodzielną jednostkę administracyjną, jak to miało miejsce do 1973 roku. Najlepiej być gospodarzem w swoim domu. Takie aspiracje przyświecały im od dawna, ale interesy dużej, wałbrzyskiej kopalni węgla kamiennego „Victoria”, której szyb „Barbara” znajdował się na terenie Kuźnic Świdnickich, zdecydowały o utracie przez nie rangi osiedla. Jakoż rzeczywiście Kuźnice stanowią osobną enklawę pomiędzy Boguszowem i Wałbrzychem i skutkiem tego były wielokrotnie kartą przetargową w sporze pomiędzy tymi miastami. Faktem jest, że Kuźnice ze względu na miejski charakter zabudowy trudno było ustanowić gminą wiejską. Użytków rolnych nie ma tu wcale, na samodzielne miasteczko były za małe. Ostatecznie zawarto kompromis przyłączając część północną Kuźnic do Wałbrzycha, a pozostałe dwie część - zachodnią i południową, do Boguszowa, tworzącego teraz z Kuźnicami i Gorcami rodzaj trójmiasta.
Paradoks tych podziałów administracyjnych polega na tym, że same Kuźnice, to także od 1928 roku składanka trzech wsi. Efektem tego jest ich podział na Południowe, Zachodnie i Północne. Korzenie tych wsi, a później osiedli, sięgają czasów średniowiecznych, a powstały w głębokiej Kotlinie Kuźnickiej wciśniętej pomiędzy Pasmo Lesistej od południowego-zachodu, Wysoczyznę Unisławską od wschodu i Góry Wałbrzyskie od północy. Największymi rzekami przecinającymi kotlinę jest Lesk i jego dopływ Miła, a najwyższą górą grzbiet Dzikowca. To właśnie tutaj znajduje się Ośrodek Sportów Narciarskich i Lotniarskich, a niedawno zbudowana została kolejka linowa na górę, a na niej, najświeższa atrakcja turystyczna – wieża widokowa.
Kuźnice Świdnickie, to obecnie przede wszystkim osiedle mieszkaniowe osób zatrudnionych głównie w Wałbrzychu lub Boguszowie. Zatraciło charakter przemysłowy z chwilą upadku górnictwa węglowego. Aktualnie jest tutaj wytwórnia mas bitumicznych, są też drobne zakłady produkcyjne i usługowe. Zaplecze handlowo-usługowe jest wystarczające, działa m. in. poczta, szkoły podstawowe, ośrodek zdrowia, filia biblioteki miejskiej w Boguszowie. Tutaj znajduje się siedziba nadleśnictwa Wałbrzych.
Kuźnice straciły znaczenie jako węzeł komunikacyjny. Były tu dwie stacje kolejowe z rozjazdami do Wałbrzycha, Szczawienka i Mieroszowa, z których funkcjonuje nadal tylko linia kolejowa do Wałbrzycha. Dzielnica ma ustabilizowaną sytuację ludnościową i zachowuje swoją autonomię. Jest to zasługą mieszkańców, z których wielu znanych jest ze swej aktywności społecznej, a najlepsi z nich zapisali się złotymi zgłoskami na niwie kulturalnej, oświatowej lub sportowej. Być może jest to skutek dobrych tradycji górniczych przeniesionych przez przesiedleńców z Francji lub Górnego Śląska. Po 1945 roku przybywali tu licznie górnicy z różnych stron, bo kopalnie nie były zniszczone w czasie wojny, można było od zaraz wznowić produkcję. Z czasem tutejszy szyb „Barbara” został wcielony do kopalni „Victoria” na Sobięcinie. W 1954 roku Kuźnice Świdnickie podniesiono do rangi osiedla, duża część mieszkańców pracowała w kopalniach wałbrzyskich lub w boguszowskiej kopalni barytu. Upadek górnictwa wałbrzyskiego bardzo skomplikował sytuację na rynku pracy i spowodował bezrobocie części mieszkańców. Jedyną pamiątką z czasów minionych jest postawiony na skrzyżowaniu ulic Głowackiego i Żeromskiego żelazny Krzyż poświęcony poległym w pracy górnikom.
Kuźnice Świdnickie nie posiadają cenniejszych zabytków, chociaż zachowało się sporo domów mieszkalnych, charakterystycznych dla osiedli górniczych z końca XIX i początków XX wieku. Ozdobą dzielnicy są budynki sakralne: Kościół parafialny Niepokalanego Poczęcia NMP z początków XX wieku, Kaplica mszalna Najświętszego Serca PJ z 1915 roku wzniesiona jako ewangelicka, po 1945 roku zamieniona na magazyn, ostatecznie rozebrana. Na uwagę zasługują też budynki szkół podstawowych przy ul. Bema i Kopernika, obie z początków XX wieku.

To że Kuźnice są Świdnickie jest tytułem do chluby, bo wskazuje na głębokie korzenie historyczne tego miejsca, które przynależało w czasach piastowskich do księstwa świdnickiego. A współczesna, znakomicie rozwijająca się Świdnica, może tylko Kuźnice nobilitować.

niedziela, 19 stycznia 2014

Czekanie na cud

pod parasolem ochronnym mozna poczekać

Nie obawiam się o rok 2014. Jestem przekonany, że w roku tym spełnią się nasze najlepsze oczekiwania. Nie grożą nam żadne zawieruchy wojenne i klęski żywiołowe, wstrzymany zostanie niechlubny proces „dehumanizacji i depersonalizacji naszego życia społecznego”, bo tak sobie zażyczył nasz Sejm, czekają nas same dobre niespodzianki, bo możemy się spodziewać płarasola ochronnego nad naszymi głowami, który nie dopuści by ją gnębiły złe moce i nieszczęścia. A dlaczego?

Obawiam się, że trzeba by ze świeczką szukać takich osób, które w ogóle coś o tym wiedzą, a zwłaszcza takich, które potrafią coś więcej na ten temat powiedzieć. Otóż to!

Kto z nas pamięta, że 6 grudnia 2013 r. Sejm RP przyjął uchwałę w sprawie ustanowienia roku 2014 rokiem św. Jana z Dukli. W głosowaniu wzięło udział 390 posłów, 42 było przeciwnych, zaledwie 18 wstrzymało się od głosu.
Pustelnik z Dukli przez najbliższe dwanaście miesięcy będzie patronem Polaków. Jednak o jego życiu wiadomo tak niewiele, że dla wielu decyzja Sejmu może być kolejnym paradoksem, tym razem współczesnej historii.
Okazją dla patronatu świętego w 2014 roku jest sześćsetletnia rocznica jego urodzin oraz dwustu siedemdziesiąta piąta rocznica ustanowienia go patronem Polski.
"Sejm Rzeczypospolitej Polskiej, mając na uwadze zasługi świętego dla naszego kraju, oddaje mu hołd" - czytamy w pierwszym zdaniu uchwały. Niemałą burzę wśród posłów wywołało trzecie zdanie uchwały, które ostatecznie przyjęto w formie: "Niech pamięć jego działań, zmierzających do troski całego Narodu o wspólne dobro w duchu sprawiedliwości społecznej i miłości bliźniego, będzie fundamentem naszej tożsamości w Europie". W pierwszej wersji projektu uchwały, którą przedstawiła komisja pod przewodnictwem Andrzeja Dąbrowskiego, pamięć o aktywności św. Jana z Dukli, miała być "fundamentem naszej katolickiej tożsamości w Europie".
Sporny przymiotnik "katolicki" pojawiał się i znikał z treści projektu, jeszcze przed samym głosowaniem w sprawie patronatu św. Jana z Dukli. Posłowie toczyli o niego batalię. Ostatecznie Sejm odrzucił poprawkę zgłoszoną przez posłów PiS, która miała przywrócić sformułowanie z pierwotnej wersji projektu. Jak argumentowała Małgorzata Kidawa-Błońska: - Nie wiem, dlaczego państwo uparli się, by zawężać patrona roku tylko dla katolików i dla tożsamości katolickiej Europy. To jest postać tak ważna, że powinna być wzorem do naśladowania dla całej Europy i dla wszystkich Polaków.
Patronat św. Jana z Dukli nie wydaje się wcale tak oczywisty. Znamy tylko orientacyjną datę urodzin świętego, niewiele wiemy na temat jego życia. Punktowane przez komisję pracującą nad projektem uchwały argumenty pochodzą głównie z przekazów hagiograficznych i skupiają się na pośmiertnych zasługach Duklanina. Jak zatem możemy odczytywać ten osobliwy, mimo wszystko, patronat? I jak poszukiwać w nim owych "wartości uniwersalnych”.
Argument o ważności postaci nie spotkał się ze zrozumieniem wszystkich posłów. Najsilniej sprzeciwiał się Roman Kotliński z Twojego Ruchu. - W uzasadnieniu czytamy, że największą zasługą Jana z Dukli było to, że obronił Lwów przed najazdem Kozaków w XVII wieku, 200 lat po swojej śmierci. Mianowicie lewitował nad Lwowem, fruwał, czy latał - ironizował poseł.
Historia ta faktycznie znana jest z wielu przekazów i dotyczy oblężenia Lwowa przez Tatarów w 1648 r. W relacji XIX-wiecznego lwowskiego historyka, Ludwika Kubali, czytamy:
"Ten niespodziewany odwrót nieprzyjaciela, a z nim ocalenie miasta, przypisywano cudowi i opowiadano, że Chmielnicki i Tuchajbej ujrzeli w chmurach wieczornych nad klasztorem bernardynów postać zakonnika klęczącego z wzniesionymi rękami i widokiem tym przestraszeni dali znak do odwrotu. OO. Bernardyni uznali, że to był błogosławiony Jan z Dukli".
Świadkami tego objawienia byli podobno dwaj mieszczanie, Maciej Szykowicz i Mikołaj Bernacik, którzy potwierdzili swoje zeznania nie tylko przed radą miejską, ale również przed samym królem Janem Kazimierzem. Zasadne wydaje się jednak pytanie o to, czy faktycznie owo objawienie powinno być głównym argumentem w sprawie patronatu św. Jana z Dukli. Dla nas w 2014 roku?
Jan urodził się około 1414 roku w Dukli, zmarł 70 lat później we Lwowie. Dukla to obecnie bardzo małe miasto w województwie podkarpackim. Jej ludność liczy niewiele ponad 2 tys. mieszkańców. To miejsce z bogatą historią, o której niewiele już jednak przypomina.
W czasach św. Jana Dukla była miastem ważnym, przede wszystkim dlatego, że wiodła przez nią droga na Węgry – jeden z największych szlaków handlowych ówczesnej Europy. Feliks Koneczny (1862-1949), polski historyk o nachyleniu narodowo-katolickim, którego prace są cennym źródłem informacji o życiu Jana z Dukli, niewiele pisze o rodzinie świętego. Jan miał wywodzić się z mieszczan. W 1435 roku jako 21-letni młodzian rozpoczął naukę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Niestety z powodu kłopotów finansowych, szybko musiał zrezygnować ze studiów i powrócić do rodzinnego miasteczka.
Jego przyjazd do Dukli był początkiem gwałtownej przemiany. Jak pisał Koneczny: "Przejęty żarem powołania duchownego, a pełen żalu z powodu doznanych zawodów, usuwa się od ludzi. Wycofawszy się od wszelkich związków z otoczeniem, osiadł w puszczy leśnej pod wsią Cergową opodal Dukli". Jan zaszył się w grocie skalnej na wzgórzu Zaśpit w Trzciance koło Dukli. Wiódł tam życie pustelnicze, wypełnione umartwianiem się i modlitwą.
Pustelnię opuścił po około trzech latach. Według przekazów Konecznego, zrobił to za namową św. Jana Kantego, który przechodził przez Wąwóz Dukielski w czasie swojej pielgrzymki z Rzymu do Palestyny. On to właśnie skłonił pustelnika, by wstąpił do klasztoru.
W zakonie franciszkanów Jan został gruntownie przygotowany do pełnienia roli kapłana. Żył ściśle według franciszkańskiej reguły. Rozdał majątek ubogim, był oddany pracy misyjnej i rekolekcyjnej. Szybko dał się poznać jako wybitny spowiednik i kaznodzieja.
Jan z Dukli zapisał się w historii zakonów franciszkańskich w Krośnie i Lwowie jako gwardian, czyli przełożony. Prawdopodobnie pomiędzy rokiem 1443-1461 pełnił urząd kustosza. W 1463 roku mając 60 lat, przeniósł się do zakonu bernardynów.
W zakonie bernardynów Jan nie pełnił istotnych funkcji, przynajmniej nie zachowały się żadne źródła, które coś by na ten temat mówiły. Prawdopodobnie chciał wieść życie spokojne i ciche, wypełnione gorliwą modlitwą. Wsławił się tam jako wyznawca kultu Maryjnego. Pod koniec życia stracił wzrok, miał również poważne problemy z nogami. Zmarł 29 września 1484 roku we Lwowie.
Po śmierci Jana z Dukli bardzo szybko rozwinął się jego kult. Był on żywy nie tylko wśród katolików, ale również wśród prawosławnych i Ormian. "Przy grobie Duklanina działy się liczne cuda. Odzyskiwali zdrowie nie tylko katolicy, lecz również Rusini i Ormianie, wtedy jeszcze schizmatycy. A zatem modlili się do niego także prawosławni; nawracał ich jeszcze po śmierci", pisał Koneczny. Owo nawracanie było jednak sprawą wysoce problematyczną. Mikołejko, nawiązując do działalności misyjnej Jana z Dukli, zaznaczał wyraźnie: "nie był to żaden ekumenizm, lecz nawracanie na katolicyzm".
Jan z Dukli już za swojego życia wsławił się w obronie ziem chrześcijańskich przed muzułmanami. W 1474 roku, kiedy Tatarzy oblegali Lwów, Jan z Dukli urządził uroczystą procesję wokół miejskich murów. Swoją postawą dodał na tyle otuchy mieszkańcom, że Ci nie tylko obronili miasto, ale także przepędzili Tatarów daleko poza jego granice. "Nazywano odtąd tego świętego męża »gromem na bisurmanów«", pisał Feliks Koneczny.


Wobec doniesień o licznych cudach, które dokonać się miały po śmierci św. Jana, jego grób stał się celem licznych pielgrzymek. Wśród pątników nie zabrakło również koronowanych głów. Do miejsca spoczynku bernardyna podróżowali m.in. Zygmunt III Waza, Władysław IV Waza, Jan Kazimierz, Michał Korybut Wiśniowiecki czy nawet Jan III Sobieski. Wizyta tego ostatniego ma znaczenie w kontekście jego wygranej walki z siłami imperium osmańskiego pod Wiedniem w 1683 r.
W 1733 roku papież Klemens XII ogłosił Jana z Dukli błogosławionym, a w 1739 roku patronem Korony i Litwy. Proces kanonizacyjny rozpoczął się w Rzymie w roku 1948. Duklanina kanonizował papież Jan Paweł II w Krośnie 10 czerwca 1997 roku. Kościół katolicki obchodzi jego wspomnienie liturgiczne 8 lipca. Relikwie świętego od 1945 roku znajdowały się w rzeszowskim kościele bernardynów, zaś od 1974 roku w rodzinnej Dukli, również w kościele bernardynów.
Św. Jan z Dukli jest patronem archidiecezji przemyskiej i Lwowa. Patronuje także rycerstwu polskiemu. Od 2007 jest też patronem "Centrum Onkologii Ziemi Lubelskiej".
Co najważniejsze -  św. Jan z Dukli jest patronem wszystkich Polaków, każdego dnia 2014 roku, bo taka jest uchwała naszego Sejmu. Co oznacza ów patronat? Pewną odpowiedź niesie zakończenie uchwały:
"Św. Jan z Dukli żyjąc zgodnie z testamentem i regułą św. Franciszka z Asyżu jest wzorem troski o drugiego człowieka w duchu miłości bliźniego i sprawiedliwości społecznej, reprezentuje ideał jedności Narodów. Takie przesłanki są trwałym fundamentem do budowy zarówno życia osobistego, jak i publicznego".
Co znaczy w przypadku świętego Jana z Dukli określenie „ideał jedności Narodów”, albo co miała na myśli komisja, pisząc dalej: "Życie świętego Jana z Dukli jest przeciwieństwem dehumanizacji i depersonalizacji naszego życia społecznego"? To nie jedno z nasuwających się pytań, Trudno powiedzieć, czy życiorys tego surowego pustelnika, oddalonego jednak od - pełnych miłosierdzia i opartych na naśladownictwie Chrystusa - zasad świętego Franciszka z Asyżu, może być dla Polaków jakąkolwiek wyraźną wskazówką.
Taki wniosek wysnuwa Emilia Padoł, autorka artykułu na stronie internetowej „gazeta pl”, z którego skorzystałem w tym poście
Pocieszam się jednym. Jan z Dukli ogłoszony patronem roku 2014 w III RP w razie jakiegokolwiek zagrożenia pojawi się jak ongiś nad murami Lwowa, klęcząc z rękoma uniesionymi w niebiosa i w ten sposób przestraszy złowrogie moce, przynosząc nam, narodowi przesiąkniętemu humanitaryzmem i miłością do bliźniego, ratunek i pełne bezpieczeństwo. Rzecz najważniejsza, pamiętajmy kto jest patronem roku 2014 ogłoszonym przez naszą najwyższą władzę ustawodawczą i czerpmy z niego wzory.






czwartek, 16 stycznia 2014

Sny o potędze

szyb Jana na Białym Kamieniu  -  symbol potegi górniczej Wałbrzycha

Obudziłem się w środku nocy podekscytowany, a w głowie czułem natłok słów układających się w rymowane frazy. Dopiero po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że jest to skutek wczorajszej dyskusji w gronie znajomych o naszej niegospodarności, która powoduje, że marnotrawimy dobrą koniunkturę na wykorzystanie naszych rodzimych bogactw naturalnych tkwiących w ziemi. Zerwałem się z tapczanu i mając pod ręką długopis i czystą kartę zapisałem plątającą się po głowie rymowankę. A oto jej treść:

To rzecz normalna, wiemy ze szkoły,
że w naszej ziemi drzemią żywioły
my je budzimy, ba już je mamy,
mkną prosto z ziemi do nas szybami.

Lecz wciąż zbyt mało z ziemi czerpiemy,
a tam się kryją z zysków tantiemy,
a przecież z wielu obietnic Tuska,
ta nam pozwoli w złocie się pluskać.

Dotarło wreszcie do mojej głowy,
że tym żywiołem jest - gaz łupkowy !
Gaz ten rodzimy nie da mi spać,
widzę go w sennych majakach snadź...

Widzę strzeliste konstrukcje wież,
które się ciągną wzdłuż i wszerz,
Wszędzie jak w filmach Agnieszki Holland
piękne napisy: Made in Poland !

Lecz wciąż niepokój, czy to się uda,
czy to jest prawda, czy też ułuda ?

Myślę, że nie jestem wyjątkiem i jak wielu Polaków uwierzyłem w prorocze wizje snute przez premiera Donalda Tuska. Jesteśmy bogaci w olbrzymie pokłady gazu łupkowego, mamy wreszcie szanse uniezależnienia się od rosyjskiego imperium gazowego, wystarczy tylko skoncentrować wszystkie siły i środki na jak najszybszym ujarzmieniu tego bogactwa..
Czytam o tym cudzie odkrywczym w gazetach, przysłuchuję się dyskusjom w radiu i telewizji, odbieram entuzjastyczne deklaracje rządu i diametralnie odmienne opinie opozycji i w miarę upływu czasu tracę zupełnie głowę. Okazuje się, że tak ważne zadanie, jakim jest wydobycie rzekomo posażnych zasobów gazu łupkowego, napotyka na coraz większe przeszkody i trudności. Mamy pogłębiający się chaos informacyjny, zupełnie różne opinie na temat wielkości zasobów, kosztów wydobycia, ewentualnych zysków, opanowania wydobycia gazu przez obce koncerny, korzyści dla odbiorców gazu, zagrożeń ekologicznych. Kolejna sprawa, która z całą wyrazistością i mocą otworzyła polskie piekiełko.
Wystarczy zajrzeć na strony internetowe, poczytać komentarze, by włosy stanęły dęba.

Jak czytam w internetowej Wikipedii gaz łupkowy zastępujący z powodzeniem gaz ziemny, jest w tej chwili już wydobywany z odwiertu Łebień w pobliżu Lęborka przez firmę Lane Energy Poland, kontrolowaną przez amerykański koncern ConocoPhilips. Z otworu wydobywa się ok. 
8 tysięcy metrów sześciennych gazu na dobę. Jest to pierwszy tak dobry rezultat w historii rozpoznawania łupkowych złóż na kontynencie europejskim.
Zasoby polskich gazów łupkowych charakteryzują się dość wysoką szacowaną ceną wydobycia. Oceny firmy Wood Mackenzie z roku 2011 mówią o cenie 335 $/1000 m³, czyli taniej od rekordowej ceny gazu z Rosji (500 $/1000 m³).

"Pas łupkowy", obejmujący ok. 37 tys. km², tj. 12% obszaru Polski, rozciąga się od północnych obszarów kraju (basen bałtycki), przez regiony centralne (basen podlaski), po wschodnie (basen lubelski). Ostatnie prace poszukiwawcze zdają się potwierdzać, że najbardziej obiecująca jest formacja bałtycka i to na tym obszarze koncentruje się obecnie większość projektów i badań.
Do sierpnia 2012 r. Ministerstwo Środowiska wydało 111 koncesji na poszukiwanie gazu łupkowego w Polsce. Najwięcej koncesji otrzymały: spółka Skarbu Państwa PGNiG (15), Petrolinvest (14), Marathon Oil Company (11), 3Legs Resources (9), Orlen Upstream Sp. z o.o. (7) i BNK Petroleum (6). Do września 2012 r. zdołano wykonać w całości ok. 25 odwiertów, a kolejnych 12 jest w fazie realizacji. Jak ocenia PMR, do końca 2012 r. rozpocznie się jeszcze blisko 20 odwiertów. Ostatnie projekty koncentrują się przede wszystkim na uzyskaniu nowych profili danych, które pozwolą opracować dalsze plany rozwoju sektora.

To, o czym można przeczytać w Wikipedii brzmi dość obiecująco. Jak się okazuje w praktyce jesteśmy na krawędzi wojny ekonomicznej z różnymi zagranicznymi i wewnętrznymi siłami interesów. Nasza obecna sytuacja polityczna nie sprzyja przeciwstawieniu się z całą mocą próbom storpedowania planów masowego wydobycia gazu łupkowego w Polsce. I to niestety burzy mój optymizm. A przecież nie chodzi tylko o to, bym mógł doczekać się chwili, kiedy monopolista Tauron przyśle mi z nowym rokiem informację o obniżce cen gazu, co wydaje się rzeczą niepojętą, ale marzy mi się moja Polska jako kraj samowystarczalny w zasoby energii, nie narażony na polityczne szantaże. Czyżby to był tylko sen, ponowny „sen o potędze”?

piątek, 10 stycznia 2014

Wałbrzych Szełemeja


Fontanna na Placu Magistrackim, już wkrotce ulegnie metamorfozie

To często jest tematem dziennikarskich rozważań, jak wiele zależy od człowieka, jak ważnym jest by na kierowniczym stanowisku znalazł się szef, o którym można powiedzieć -  właściwy człowiek na właściwym miejscu.
Tak właśnie myślę sobie o obecnym prezydencie Wałbrzycha, Romanie Szełemeju, a utwierdza mnie w tym przekonaniu to wszystko, co mogę zaobserwować w mieście, z którym jestem związany uczuciowo, choć nie jestem jego mieszkańcem. Tak jak Warszawa jest stolicą mojego kraju, tak Wałbrzych jest stolicą regionu, który stał się moją „małą ojczyzną”. O tym że Wałbrzych jest mi bliski nie muszę przekonywać Czytelników mojego blogu. Teraz kiedy ukaże się już wkrótce moja książka „Wałbrzyskie powaby”, mam dodatkowy powód by Wałbrzychem się interesować i nadal o nim pisać.
Przeczytałem właśnie obszerny panegiryk na cześć prezydenta Wałbrzycha, autorstwa Sławomira Bukowskiego p.t. „ Kardiolog ratuje Wałbrzych”. Nie znam autora tego elaboratu, nie wiem kim jest, do wszelkiego rodzaju tekstów pochwalnych odnoszę się z rezerwą, ale w tym przypadku podpisuję się obiema rękami pod tym, co zostało o Romanie Szełemeju napisane. To rzeczywiście wyjątkowo szczęśliwe zrządzenie losu, że ten znakomity lekarz kardiolog, a także reformator wałbrzyskich szpitali zgodził się zostać komisarzem rządowym w Wałbrzychu, a następnie kandydować na prezydenta.
O motywach podjęcia takiej decyzji pisze z polotem literackim i wewnętrznym przekonaniem S. Bukowski:

To normalne, że w tygodniu doktor robi porządek w mieście, a w weekendy leczy serca, tak jak robił to przez ponad 20 lat. Przyjmuje pacjentów, ustala proces leczenia. Na jedną czwartą etatu kieruje też oddziałem kardiologii jako ordynator. Opiekuje się młodymi lekarzami. Bo jego nazwisko to dla szpitala marka. Szełemej to nie tylko dobry lekarz, ale sprawny menedżer. Po co więc został prezydentem? I to nie Krakowa czy Wrocławia, gdzie funkcja niesie wielki ładunek prestiżu, pozwala uczestniczyć w licznych rautach i otwierać prestiżowe konferencje. Tylko w pogrążonym w totalnym kryzysie Wałbrzychu. Mieście zrujnowanych kamienic, poprzetykanym gęstą nicią korupcyjnych układów. Gdzie polityka kojarzyła się z kupowaniem głosów. W polskim Palermo.
Bo kocham to miasto, bo jestem wałbrzyszaninem od urodzenia, bo chcę tu wszystko zmienić. Wie pan, mógłbym używać wielu patetycznych słów, ale odpowiem inaczej. Ja wiedziałem, że mając ogromny kapitał zaufania i rozpoznawalność z tego powodu, że jestem lekarzem, uzyskam silny mandat do rządzenia. Że będę mógł jednoosobowo podejmować decyzje. Bardzo trudne decyzje – mówi Szełemej.

S. Bukowski relacjonuje pokrótce trudną sytuację z chwilą przejęcia steru władzy przez prezydenta Szełemeja (najpierw jako komisarza, potem prezydenta), wymienia też kolejno pierwsze osiągnięcia. Złożyła się na to reorganizacja urzędu (powołanie jednego wiceprezydenta w miejsce trzech, ograniczenie liczby etatów urzędniczych), a dalej wymiana rad nadzorczych w miejskich spółkach, które powołały nowe zarządy złożone z osób kompetentnych, a nie z układów partyjnych, gruntowne zmiany w organizacji prac związanych z porządkiem i czystością w mieście.

O tym jak wiele zmieniło się już w Wałbrzychu nie muszę pisać, bo są to rzeczy widoczne gołym okiem na każdym kroku. Wałbrzych jest placem budowy, ale jest ona prowadzona w sposób zorganizowany i jak najmniej uciążliwy dla ludzi, a efekty nastrajają optymistycznie. Cieszy zwłaszcza budowa dróg, remonty szkół, gmachów publicznych i budynków komunalnych. W najbliższej perspektywie jest przebudowa placu magistrackiego.

Niezmiernie ważnym i jak się wnet okaże umożliwiającym pozyskanie dużych środków finansowych dla Wałbrzycha i całego regionu jest zawarte porozumienia gmin, zwane Aglomeracją Wałbrzyską. Jest ona tylko i wyłączne „dzieckiem” prezydenta Szełemeja, który potrafił intuicyjnie dostrzec bogate źródło dotacji unijnych przewidzianych na lata 2014 - 2020 dla wszechstronnego rozwoju regionalnego i przekonać do tego pomysłu okoliczne gminy. Aglomeracja może bez przeszkód korzystać z programu ZIT (Zintegrowanych Inwestycji Terytorialnych), a ponieważ skupia już teraz 23 gminy stała się liderem nowej formuły współpracy samorządów w skali krajowej. Dostrzeżono to nawet w Warszawie. Skutkiem tego był osobisty przyjazd do Wałbrzycha Elżbiety Bieńkowskiej, obecnej wicepremier rządu, zainteresowanej planami rozwoju Aglomeracji.

Jak pisze S. Bukowski:

Szełemej o projekcie Aglomeracji mógłby opowiadać godzinami. – Wymyśliliśmy ją dwa lata temu z burmistrzem Jedliny Leszkiem Orpelem, burmistrzem Boguszowa-Gorców Waldemarem Kujawą i wójtem gminy Walim Adamem Hausmanem. Ten projekt jest wyrazem aspiracji gmin. Powstał jeszcze zanim zdefiniowano pojęcie ZIT-ów, ale teraz skorzystaliśmy z okazji i złożyliśmy wniosek o uznanie nas za ZIT subregionalny. Przedstawiliśmy nawet miniprogram operacyjny dla tego obszaru – mówi prezydent Wałbrzycha Roman Szełemej.”

Zarówno przed Wałbrzychem jak i przed wszystkimi zrzeszonymi w Aglomeracji gminami i stowarzyszeniami rysuje się teraz szansa na nowe inwestycje i realizację najśmielszych planów. Osobiście jestem pewien, że wiele z nich będzie dotyczyło rozwoju turystyki i wypoczynku.

Najbardziej podbudowały mnie w artykule S. Bukowskiego perspektywy rozwojowe Wałbrzycha w niedalekiej przyszłości. Wynikają one zarówno z przyjętej niedawno przez Radę Miejska strategii rozwojowej miasta jak i społecznego programu „Zielony Wałbrzych 2020”, kolejnego autorskiego pomysłu prezydenta. O tym programie jest głośno w lokalnych mediach, mówi o nim więcej autor artykułu:

Wałbrzych za siedem lat ma być miastem przyjaznym dla mieszkańców, modelowym przykładem przekształcenia środowiska poprzemysłowego we wzorcowe miasto XXI wieku. Urzędnicy przyjrzą się problemowi palenia węglem i wdrożą plan wymiany pieców na kotły gazowe. Samorządowcy snują nawet marzenia o doprowadzeniu do energetycznej samowystarczalności miasta w oparciu o źródła energii odnawialnej, m.in. energię słoneczną i biopaliwa ...
Miasto chce budować 5–10 km dróg rowerowych rocznie. Największą inwestycją będzie obwodnica rowerowa Wałbrzycha. W przyszłości ma nawet powstać sieć wypożyczalni rowerów elektrycznych, którymi łatwo jeździ się po terenach górskich. Takimi pojazdami powinni przemieszczać się też urzędnicy – na początek strażnicy miejscy. Całe śródmieście Wałbrzycha ma być wolne od samochodów spalinowych, dając priorytet dla ruchu pieszego, rowerów i pojazdów przyjaznych środowisku”. 

 
W tym roku czekają nas wybory samorządowe. Prezydent Szełemej nie podjął jeszcze ostatecznej decyzji, czy będzie ponownie kandydował na prezydenta Wałbrzycha. Sam mówi, że się wypala. Cztery lata pracy z takim zaangażowaniem emocjonalnym i intelektualnym, to tak jak osiem lat normalnego życia. Widać to w Wałbrzychu, bo miasto rozwija się co najmniej dwa razy szybciej niż w latach ubiegłych. Dlatego potrzebny jest nadal taki gospodarz jak Roman Szełemej. Jestem pewien, że tak to ocenia zdecydowana większość mieszkańców Wałbrzycha. Trzeba przy każdej okazji wspierać go duchowo i emocjonalnie, nie rzucać kłód pod nogi, bo tylko w ten sposób można zachęcić prezydenta, by swój plan B, czyli plan powrotu do pracy w szpitalu, odłożył na plan dalszy.

P.S. Zachęcam do przeczytania całego artykułu Sławomira Bukowskiego, można go znaleźć na łamach „Wspólnoty” Pisma Samorządu Terytorialnego, a w internecie pod adresem: www.wspolnota.org.pl

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Nowy Rok - od wysokiego g


Ratusz w Świebodzinie


Dwa słowa – klucze owładnęły dziś wszystkie media wzbudzając tym większe emocje, im mniej zdajemy sobie sprawę, co one w ogóle znaczą. Nie mają ze sobą nic wspólnego choć są do siebie podobne - brzmią obco i zaczynają się na g.
 
Jedno z nich stało się słowem kultowym, bowiem zostało namaszczone przez biskupów i padło na Boże Narodzenie nieomal ze wszystkich ambon. Ale ma ono nie pocieszyć, tylko przestrzec wiernych, bo jest niecnym wytworem zachodniej ideologii i znajduje się w nim siła nieczysta stanowiąca największe obecnie, zdaniem Kościoła, zagrożenie dla całej ludzkości. Te słowo magiczne, to gender.

Drugie z nich wyniósł na „ołtarze” mediów nie kto inny jak sam Premier Rządu, uznając je za siłę nadzwyczajną, niewyobrażalną dla zwykłego śmiertelnika, będącą w stanie dźwignąć naszą gospodarkę i wynieść ją na najwyższe szczyty światowe. Te słowo technologiczne, to grafen.
 
O gender napisałem już co nieco w ostatnim poście i przyjmując, że ma ono charakter wybitnie etyczny i ideologiczny nie będę w moim blogu zajmował się więcej tą sprawą. Jest ona zresztą obecnie na porządku dziennym w programach telewizyjnych, w prasie i radiu, aż uszy pękają od zacietrzewienia osób duchownych i polityków.
Znacznie mniej mówi się i pisze o grafenie, choć proporcje zainteresowań mediów powinny być właśnie odwrotne. Ale grafen to temat niemedialny, ściśle naukowy, techniczny, ekonomiczny, nie wpływający tak mocno na emocje jak problem równości płci.
O co chodzi z tym grafenem?

Grafen , to nowo odkryta struktura złożona z atomów węgla. Ma niespotykane właściwości. Gdyby udało się wytwarzać z niego przedmioty codziennego użytku, zrewolucjonizowałaby nasze życie bardziej niż krzem. Główną zaletą grafenu jest świetne przewodnictwo prądu i ciepła, niewiarygodna trwałość (jest ponad 100 razy mocniejszy niż stal) i elastyczność (można go rozciągnąć o 20 proc. bez żadnych uszczerbków) oraz minimalna rezystancja (opór elektryczny). Wykorzystując struktury grafenu można by stworzyć rozciągliwe i przezroczyste smartfony i tablety dające się zwinąć w rulonik i włożyć do kieszeni, procesory kilkaset razy szybsze niż krzemowe, sztuczne ścięgna do wszczepienia w stawy czy zbiorniki paliwa, dzięki którym auta będą mogły jeździć na wodór. To tylko kilka przykładów patentów składanych na świecie. Mówi się, że grafen jest w stanie zapobiegać i leczyć choroby rakowe. W ogóle możliwości jego wykorzystania są nie do końca jeszcze zbadane.
Co stoi na przeszkodzie szybkiemu zastosowaniu grafenu w technice ?
Otóż przeszkodą są niezmiernie wysokie koszty produkcji. Znanych jest kilka metod pozyskiwania grafenu, n.p. przez mechaniczne odrywanie go przy pomocy taśmy klejącej z wysokiej jakości grafitu, albo też osadzanie grafenu na metalach, a jeszcze lepiej na węgliku krzemu. Każda z tych metod ma swoje zalety i wady, ale wszystkie są tak drogie, że nie znajdują zastosowania w masowej produkcji.
No dobrze, dlaczego więc Premier Tusk kokietuje nas z początkiem roku niezwykłą szansą dla naszej gospodarki?

Ano dlatego, że polskim naukowcom z Politechniki Łódzkiej razem z warszawskim Instytutem Technologii Materiałów Elektronicznych i firmą Seco-Warwick ze Świebodzina, budującą piece do obróbki metali, udało się stworzyć technologię pozwalającą na wytworzenie grafenu wysokiej jakości przy niskich kosztach - mniej niż 300 dol./cm kw. To właśnie Świebodzin stanie się eksporterem maszyn do produkcji taniego grafenu "Made in Poland". Jeśli produktem ze Świebodzina zainteresują się firmy elektroniczne w Europie i na świecie, a wszystko wskazuje że tak, możemy znaleźć się na górnym pułapie gospodarczym i finansowym, czyli na wysokim g.

Jest więc nadzieja, że grafen swoją popularnością pobije na głowę swego konkurenta gender, co się jednak nie stanie treścią nowego listu pasterskiego czytanego w kościołach z okazji np. Wielkanocy. A szkoda !


Pomnik Chrystusa Króla w Świebodzinie

Myślę, że warto śledzić losy urządzeń do produkcji grafenu ze Świebodzina. Może wreszcie Polska zasłynie na świecie nie tylko jako producent smakowitych jabłek i szynek. Świat elektroniki, to siedmiomilowy krok do nowoczesności ze znakiem „Made in Poland”. Prawdziwym paradoksem jest, że Świebodzin, lubuskie miasto na granicy Dolnego Śląska, może zasłynąć na świecie nie tylko z drugiego co do wielkości posągu Chrystusa Króla.

niedziela, 5 stycznia 2014

Czytanie gimnastyką mózgu



Z dużym zainteresowaniem przeczytałem w „Gazecie Wyborczej”o tym, że „Książki zmieniają mózg”. Jeżeli wśród gwiazdkowych prezentów dostaliście w tym roku jakieś książki - nie zawahajcie się ich przeczytać. Taka jest konkluzja artykułu opartego na naukowych badaniach amerykańskich uczonych.
Czytanie, to fantastyczna gimnastyka dla mózgu. Odświeżająca kąpiel dla szarych komórek. Nie bez powodu w bibliotece w Aleksandrii widniały słowa "Książki to lekarstwo dla umysłu", a - jak głosi legenda - słynna Szecherezada opowiadała swe baśnie, by wyleczyć sułtana z depresji.
Najlepiej gdy czytamy książki z wartką, wciągającą akcją. Jeśli czytaniu towarzyszą emocje, a w miarę rozwoju zdarzeń stajemy się coraz wyraźniej jej uczestnikami, to nasz mózg jeszcze mocniej odbiera sygnały i utrwala korzystne zmiany. Za każdym razem efekt jest ten sam: podwyższona aktywność w korze skroniowej lewej półkuli mózgu, czyli w części odpowiedzialnej za przetwarzanie i rozumienie komunikatów językowych.

Nie będę rozwijał wątku opisującego badania naukowe na łamach pisma "Brain Connectivity", jakie przeprowadzili specjaliści z Emory University w Atlancie w USA. Okazuje się, że czytanie książek pobudza mózg tak, jakby fikcyjną fabułę nasz umysł traktował jak prawdziwą. Co więcej, naukowcy wykryli, że ten stan pobudzenia mózgu utrzymuje się nawet do pięciu dni po zakończonej lekturze, a fabuła książki oddziałuje na nasz mózg przez dłuższy czas w całkiem fizyczny sposób.
Nie są to pierwsze tego typu badania. Z połączenia sił literaturoznawców i specjalistów od mózgu zaczyna powstawać całkiem nowa dyscyplina nauki, którą można by nazwać "neurobiologią literatury". Próbuje ona odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak bardzo wciągają nas historie innych osób i dlaczego lubimy czytać książki czy oglądać filmy oparte na wymyślonych przecież scenariuszach. Co jest dla nas w tym tak pociągającego? I czy warto skłaniać ludzi do czytania czegoś więcej niż tylko newsów w internecie?
Otóż to, najlepszym bodźcem dla rozwoju mózgu jest związek uczuciowy jaki tworzy się pomiędzy czytelnikiem, a bohaterami książki. Jest on nektarem dla szarych komórek, ich katalizatorem.
W innych badaniach sprawdzano, jak nasz mózg reaguje na poezję oraz jak metafory pobudzają pod naszą czaszką rejony odpowiedzialne za przetwarzanie zmysłowe: słuchowe, wzrokowe, dotykowe.
Okazuje się, że to oddziaływanie jest pozytywne, a metafory pobudzają zmysły, sprzyjają więc rozwojowi umysłowemu i emocjonalnemu człowieka.

Wydaje się, że uczeni amerykańscy nie odkryli nic nowego. To że czytanie książek rozwija intelektualnie człowieka nie jest odkryciem czasów współczesnych. Ale eksperymenty naukowe w efekcie których uzyskujemy potwierdzenie wyższości książek nad innymi mediami okazują się ważne w sytuacji, gdy nasz świat realny został zawładnięty przez świat wirtualny, a nowoczesne media na czele z internetem zdają się eliminować książkę i uznawać ją za eksponat muzealny.

Książka broni się jak może. O tym że nadal jest ważna świadczą księgarnie i biblioteki. Jak się okazuje ich rola i znaczenie nie zmalały tak mocno, jak można się było tego spodziewać. Nie maleje też pisanie książek. Wręcz odwrotnie. Takiego urodzaju wydawniczego jak obecnie nie było nigdy dotąd na świecie. Książka nadal jest miłym prezentem gwiazdkowym, a w naszych domach zajmuje poczesne miejsce na ozdobnych półkach i regałach. Rzecz w tym, abyśmy pamiętali, że książka nieczytana umiera, zaś czytanie książek to nektar dla naszego mózgu.

Jest rzeczą oczywistą, że moje zapiski blogowe nie zastąpią książki. Dlatego staram się je odrestaurować i utrwalić w formie książkowej. Jak dotąd udało mi się to zrobić dla Głuszycy i Jedliny-Zdroju. Ale już teraz w nowym roku pojawiły się szanse na ukazanie się jeszcze jednej, największej książki o Wałbrzychu i całej ziemi wałbrzyskiej. Będę o tym informować na bieżąco w moim blogu. Dziś mogę tylko zdradzić, że jest to moja najlepsza nadzieja na ten Nowy Rok !



piątek, 3 stycznia 2014

Jaki kraj, taka Gaga ...




Stało się to, co się miało stać. Grudniowy maraton świąteczny mamy już za sobą. Ubiegłoroczne święta zapisały się w mojej pamięci tak, jakby miały miejsce tylko i wyłącznie nocą.
Brakowało puszystej bieli śnieżnej i jasnych, słonecznych dni. Na niebie dominowała pomroczność ciemna i mglista, a w ogóle to co zwykliśmy nazywać dniem, mijało szybko i niepostrzeżenie. Trudno byłoby sobie wyobrazić ten ponury miesiąc, gdyby nie lampy uliczne i świąteczne iluminacje. No ale od paru lat jesteśmy już w Europie, a więc i u nas stało się świetliście i kolorowo.

Co jeszcze z minionych świąt utrwaliło się w szarych komórkach mózgowych na dłużej. Otóż to: sympatyczne, radosne, rodzinne święta Bożonarodzeniowe niestety zepchnięte na plan dalszy, bo na czoło wysunęło się z ambon potępienie ponurej jak grudniowa aura, groźnej i antyreligijnej ideologii gender. Nasi wielebni hierarchowie rozpostarli przed nami apokaliptyczną wizję przyszłości, w której znikną różnice płci, nie wiadomo będzie kto chłop, a kto baba i kto ma rodzić w ogóle dzieci, a to wszystko przez rozbestwione feministki, które same nie wiedzą czego chcą, a także przez rozprzestrzeniających się jak zaraza gejów i lesbijki. Cóż, święta świętami, a nam trzeba mieć się na baczności. Trzeba zewrzeć szeregi, by to plugastwo nie zadomowiło się na dłużej w naszych polskich, katolickich domach.

Niestety, okazuje się że Europa, która tak pozytywnie kojarzy się nam z nowoczesnością, może okazać się zabójcza dla naszych narodowo - polskich i chrześcijańskich korzeni. Co więc robić, oprócz tego by modlić się do Boga i prosić o ratunek. Oto jest pytanie, które nie pozwoliło nam spokojnie usiąść przy stole wigilijnym, cieszyć się i kolędować.

Pomyślałem sobie, że w tej sytuacji nie ma nawet co myśleć o Sylwestrze, jak tu cieszyć się i balować, kiedy przed nami taka gehenna. Dla nas (mam tu na względzie siebie i żonę), którym lata młodości upłynęły w gomułkowskiej Rzeczpospolitej, nie ma problemu, bo i tak noc sylwestrową spędzamy przy kominku w domu, zaś wizja gender, to jednak sprawa przyszłości. Ale młodsze pokolenie, czy w tej sytuacji nie powinno sprężyć się do innych celów, niż nocne balowanie ?

Z taką wewnętrzną rozterką usiedliśmy w Sylwestra przy choince nie bardzo wiedząc, co dalej robić. Wypadałoby jakoś wytrwać do północy, by zgodnie z tradycją złożyć sobie noworoczne życzenia. Trudno liczyć na telewizję, skoro od dawna nie jest to telewizja z lat 60-tych lub 70-tych, która stanowiła dla nas drugie życie. Dziś telewizja to narzędzie otumaniania ludzi stekiem niekończących się, idiotycznych reklam, o których z góry wiadomo, że są jednym wielkim kłamstwem i oszustwem. W natłoku wrzaskliwych obrazków wrzucanych na ekran telewizyjny przed, w czasie i po każdym programie, trudno się w ogóle połapać, kiedy zaczyna się dany program lub film, a kiedy kończy.

Z braku laku zdecydowaliśmy się jednak na telewizję, by zobaczyć co się dzieje na koncertach transmitowanych przez TVN z Krakowa, Polsat z Gdańska, TVP z Wrocławia. Dzięki takiemu wynalazkowi jak pilot mieliśmy świetną zabawę na cały wieczór, bo można było przeskakiwać z jednej stacji na drugą, w momencie, gdy pojawiały się reklamy lub gwiazdy estradowe, których pojawienie się na scenie wywoływało dreszcze. W ogóle oglądanie sylwestrowych programów TV wymaga od widza wytrwałości i samozaparcia. Trudno wytrzymać w spokoju słuchając wrzeszczących jak opętani konferansjerów, a oferowana przez nich, wołająca o pomstę do nieba menażeria artystów, wyłowionych w zdecydowanej większości z antycznego lamusa, cały ten sztuczny i tworzony na siłę sztafaż, po prostu nie da się oglądać na trzeźwo.

Z sylwestrowej TV pozostanie w pamięci na zawsze straszydło, które przekroczyło WSZYSTKIE GRANICE DOBREGO GUSTU. To wyjątkowo trefny, bijący na głowę wszystkie inne symbol szmiry i chałtury jaką karmią nas organizatorzy koncertów sylwestrowych zapraszając na scenę nieśmiertelne „gwiazdy polskiej estrady”. Domyślają się chyba wszyscy widzowie oglądający tego wieczoru gdyńską scenę, o kogo chodzi. Rekord bezguścia, tandety i ekstrawagancji pobiła tej nocy Maryla Rodowicz. Najlepiej ilustruje to tytuł jednego z internetowych newsów: Naga Rodowicz. Pierwsza na świecie pół-kobieta, pół-manekin. Można sobie wyobrazić roznegliżowaną, leciwą gwiazdę w bikini, z plastikowym biustem na wierzchu i powiewającymi z tyłu piórami. W konkurencji bezguścia pobiła nawet dotychczasową rekordzistkę – Violettę Villas Już samo pojawienie się na scenie prawie siedemdziesięcioletniej Maryli jako seks-bomby, wywoływało odruch wymiotny. Być może, jak twierdzą niektórzy miała to być parodia naszego światka piosenkarskiego, ale dlaczego Maryla miałaby parodiować samą siebie. Doszło do tego nie najlepsze wykonanie big bitowej piosenki, niestety zdartym, wyczerpanym głosem starszej pani.

Takich „egzemplarzy” było krocie. Można by wymieniać bez końca, bo miało to miejsce na wszystkich estradach. Obok Maryli w Gdyni królował jeszcze Krzysztof Krawczyk, a udawał że śpiewa Wojciech Gąsowski. Gdzie indziej prym wiódł wiecznie młody, szepleniący Bogdan Łazuka. Dziw bierze, że zabrakło śpiewającego te same trzy piosenki już ponad 50 lat, Jerzego Połomskiego.

Sylwestrowe koncerty co roku budzą wiele kontrowersji. Chociaż każdy spodziewa się, że takie wielkie imprezy muszą być kiczowate, to jednak co roku ich organizatorzy dbają o to, żeby nie mówiło się o nich bez jeszcze większej żenady. Nie inaczej było w tym roku. Szkoda, że wspomnienia tej nocy sylwestrowej nie odbiegały zbyt wiele od tego, co zaproponowali nam w święto Bożego Narodzenia Ojcowie duchowni. Samo życie !