Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

wtorek, 29 października 2013

Tak rodzą się gwiazdy

jedliński pałac w odbudowie

Miniony tydzień złotej sudeckiej jesieni zapisał mi się w pamięci dwoma wydarzeniami nie mającymi zresztą nic wspólnego z październikowym misterium przyrody. Ale ponieważ miało to miejsce właśnie w tym czasie, w którym jesień potrafi zaskoczyć jakby znienacka urokiem niebywałych barw i blasków słonecznych, to skojarzenie tego co na własne oczy zobaczyłem i na własne uszy usłyszałem na salach koncertowych jest zupełnie na miejscu.

Co się więc takiego wydarzyło, czym chcę zaskoczyć i zadziwić moich Czytelników?

Pierwsze z tych wydarzeń miało miejsce w jedlińskim pałacu. Myślę, że nie muszę rozpisywać się więcej o tym wyjątkowym miejscu, które staje się autentycznym klejnotem w koronie zamków i pałaców dolnośląskich, odrestaurowanych i przywróconych do życia w ostatnich latach. Tym razem pałac otworzył swe podwoje dla Stowarzyszenia Miłośników Jedliny-Zdroju, by mogło ono w godny i uroczysty sposób podsumować i uczcić swoje dziesięciolecie. O zasługach i sukcesach Stowarzyszenia nie będę pisał, można o nich przeczytać na jego interesującej stronie internetowej, a także w innych środkach przekazu, zaś sama uroczystość w sali lustrzanej wypełnionej po brzegi, to swego rodzaju sztuka dla sztuki. Do Jedliny powinno się zapraszać obserwatorów z sąsiednich gmin po to, by uczyli się jak należy organizować gminne imprezy kulturalne.

To tyle tytułem wstępu, by przejść jak najszybciej do meritum, a jest nim opisywanie zjawisk, które budzą moją fascynację. Takim zjawiskiem okazała się w tym dniu młoda, niezwykle ujmująca aparycją i inteligencją piosenkarka, Katarzyna Gisder. Bez żadnej tremy, z dużą swobodą i pewnością siebie zaśpiewała trudny pod każdym względem „List” Edyty Górniak, a potem jeszcze inną piosenkę z repertuaru sławnej gwiazdy piosenkarskiej, na koniec zaś własną kompozycję. Kasia jest jedlinianką, aż dziw bierze skąd się rodzą takie talenty. Niestety, nie usłyszeliśmy o niej zbyt wiele przy tej okazji, ale jestem pewien, że ma za sobą już występy na większych estradach i na pewno o niej jeszcze nie raz usłyszymy.

głuszyckie Centrum Kultury


Wypełniony wokalnymi impresjami z Jedliny postanowiłem skorzystać także z zaproszenia głuszyckiego Centrum Kultury na zagadkową imprezę pod nazwą „Zaduszki Poetycko-Muzyczne”. Muszę przyznać, że koncert przeszedł najśmielsze oczekiwania, był dobrze przemyślany i znakomicie poprowadzony przez dyrektor CK, Monikę Bisek-Grąz, skutkiem czego nikt się nie nudził, a okazji do zachwytów i wzruszeń było co niemiara. I również na tym koncercie przeżyłem miłe zaskoczenie. Spowodowała je zupełnie młodociana piosenkarka Maja Nowicka, finalistka Dolnośląskiej Ligi Talentów, dysponująca dużym temperamentem i olbrzymią skalą i siłą głosu, Śpiewany przez nią przebojowy szlagier Anny German „Tańczące Eurydyki” pozwolił mi jako żywo wyobrazić sobie podobny wieczór tu u nas w Głuszycy „Pod Armatą”, kiedy to jak głosi „wieść gminna” Anna German stawiała pierwsze kroki piosenkarskie jako młoda studentka geologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Mówią, że odbywała tutaj praktykę studencką i przy tej okazji zaśpiewała parę piosenek na dancingu. Moje reminiscencje z przeszłości przerwała kolejna utalentowana piosenkarka, kilkunastoletnia Kinga Stępska, śpiewająca z werwą i przejęciem znane  piosenki Anny Jantar .

Pomyślałem sobie, tak rodzą się przyszłe gwiazdy. Właśnie przy różnych okazjach na koncertach środowiskowych, na małych scenach, na których stawiają pierwsze kroki. Nikt z nas nie jest pewien jak dalej potoczą się koleje losów tych młodych, utalentowanych piosenkarek. Warto jednak zapamiętać, że mieliśmy okazję zobaczyć i posłuchać ich śpiewania w naszych skromnych progach.








poniedziałek, 28 października 2013

Listopad - czy musi być smutny ?


Tak się już przyjęło. O listopadzie sądzimy, że jest najsmutniejszym miesiącem w roku. Rozpoczyna się pokłonem nad mogiłami zmarłych na cmentarzu i ta żałobno - refleksyjna atmosfera promieniuje aż do Andrzejek. Niewątpliwie trudno zachować pogodę ducha, gdy myślimy o śmierci i wspominamy z bólem serca naszych najbliższych, którzy od nas odeszli. Nic nie pomaga, że 1 listopada, to przecież Wszystkich Świętych, a więc święto najwyższych autorytetów Kościoła i powinniśmy się cieszyć, że zostali wyniesieni na ołtarze. Nie cieszy nas to, że właśnie pierwszego listopada cmentarze zamieniają się w fantastyczne ogrody kwiatów i iluminacji świetlnych, co świadczy dobrze o naszych bliźnich, bo starają się jak mogą najlepiej oddać cześć tym, którzy opuścili życie doczesne.



Listopad nie czaruje nadmiarem słonecznej pogody w naszej strefie klimatycznej. W tym miesiącu w przyrodzie usypia na pół roku życie biologiczne roślin. W samej nazwie miesiąca jest wskazanie, że liście opadają. Pochmurne niebo, mglistość, błotnistość, a do tego nierzadko ziąb i krótkość dnia w stosunku do długości nocy, to wszystko sprawia, że nie mamy powodów do radości w listopadzie.

Czy wobec tego musimy godzić się z tym, że powinien on być miesiącem smutnym? Czy właśnie z powodu tych wszystkich okoliczności nie trzeba poszukać w listopadzie momentów pogodniejszych?






Już na początku drugiej dekady listopada mamy okazję by się nieco rozweselić. Myślę o okazji, bo w praktyce ponurość listopada odbija się rykoszetem na posępnym klimacie obchodów największego święta państwowego Święta Niepodległości. Pojawia się coraz więcej głosów na ten temat, że nie potrafimy z powagą, ale i z pogodnym entuzjazmem obchodzić to święto. Wciąż jeszcze dominuje tradycja PRL-u, czyli ceremoniał akademii z okazji Rewolucji Październikowej, a więc odświętnie udekorowana scena, celebra przemówień najważniejszych osób w mieście, patriotyczny montaż słowno - muzyczny młodzieży szkolnej, życzenia dobrej nocy - i do domu. W uroczystości uczestniczy garstka osób, najczęściej tych, które z różnych powodów muszą, bądź też są zaproszone i nie pasuje im odmówić. O święcie mieszkańcy miasta dowiadują się z telewizji, a w okienku TV oglądają wieczorem przede wszystkim rozróby publiczne na ulicach największych miast, bo to jest najbardziej medialne.



Ogarnia zgroza, jak pomyślimy o tym ile ofiar ponieśli nasi przodkowie w walce o odzyskanie niepodległości Polski, jak wielka to była cena, bo wielu z nich w imię wolności oddało swe życie. Nasza ziemia spłynęła krwią w czasie okupacji niemieckiej i w całej II wojnie światowej. A w czasie wojny i po wojnie miały miejsce prześladowania i mordy polityczne. Jak łatwo jest o tym wszystkim nie wiedzieć lub nie pamiętać, jak łatwo lekceważyć.



Święto Niepodległości winno być sygnałem, aby o tym nie zapominać, winno być okazją by oddać cześć imiennym i bezimiennym bohaterom. Każda gmina powinna zbudować swoje, wewnętrzne ceremoniały, a potem je pielęgnować i rozwijać. W wielu miastach mają miejsce uroczystości złożenia wieńców i kwiatów pod pomnikami lub w miejscach pamięci narodowej i na tym się kończy, a nie powinno.

Bo ten dzień powinien być też świętem radości. Jest ku temu ważny powód. Żyjemy w wolnym kraju, nic nam nie grozi z zewnątrz, a kraj się rozwija i choć wielu z nas doświadcza biedy i czuje się skrzywdzonymi lub oszukanymi, to jednak niepodległość Polski powinna być dla wszystkich sprawą najważniejszą. Myślę, że w tym dniu winny mieć miejsce różnego rodzaju imprezy rozrywkowe, sportowe, spotkania towarzyskie i konkursy, zabawy taneczne dla dorosłych i dla młodzieży. Pomysłów może być mnóstwo, jeśli wypłyną one od mieszkańców całej gminy, a nad ich organizacją powinno się pracować jak najwcześniej z udziałem jak największej liczby osób. W Święto Niepodległości powinniśmy się gromadzić w miejscach publicznych, a nie zamykać w swoim domu, który mamy przecież na co dzień.
Myślę też o tym, że najwyższy czas, by to święto było okazją do łagodzenia waśni politycznych i narodowościowych. Trzeba położyć tamę bezsensownej wojnie politycznej w łonie prawicy, wojnie coraz to groźniejszej i wyniszczającej duchowo, psychicznie i materialnie cały naród. Naszym celem winna być zgoda narodowa jako wartość najwyższa, niepodważalna. Dlaczego w tym dniu nie możemy zobaczyć pod Grobem Nieznanego Żołnierza w Warszawie przywódców wszystkich partii i ważniejszych organizacji razem obok siebie ? Wszak to jest Święto Niepodległości, a więc święto nas wszystkich żyjących w tym kraju i czujących się Polakami. Dlaczego nasi duchowi przewodnicy w świątyniach całego kraju zamiast podgrzewać ogniska nienawiści nie próbują jednoczyć wiernych do miłości i zgody w imię najświętszych przykazań boskich ?

Jeśli już biorą się za łby, w których coraz mniej rozumu, wielcy bonzowie polityczni tam u góry, dajmy im przykład z dołu. Jeśli nawet różnimy się politycznie, religijnie, ideowo, to pokażmy że mamy rzeczywiście jeden wspólny cel dobro naszej gminy, powiatu, województwa, a więc nasze wspólne, oczyźniane dobro.

Listopad nie musi być wcale tak przygnębiający jak to ma miejsce wciąż jeszcze w wielu miastach i gminach, choć od zwycięstwa „Solidarności” i pierwszych wolnych wyborów w czerwcu 1989 roku minęło już sporo czasu. Wtedy byliśmy przykładem zgody narodowej dla całego świata. Co się stało, że już w parę lat potem zaczęliśmy się dzielić?. A przecież każdy z nas wie o tym, że zgoda buduje, niezgoda rujnuje. Jeśli tak - uczyńmy 11 Listopada Świętem Zgody pomiędzy nami wszystkimi - Polakami. I nie czekajmy na górę. Zacznijmy tu od dołu.





P.S. Mój znakomity komentator WRC z Nowej Rudy zna jeszcze jeden pogodny sposób spędzenia tego święta. Twierdzi, że listopad jest tak samo dobrym miesiącem na wyprawę w góry, jak każdy inny. A może nawet jeszcze bardziej atrakcyjny. Gdzie się wybrać? Wystarczy śledzić jego komentarze w moim blogu. Zdradził mi, że jest takie intymne miejsce na Grabinie. Od czasu do czasu tam bywa ze swoją żoną i pichcą razem obiadek na kocherze. Smakuje jak w najlepszej restauracji "Maria" w Wałbrzychu, a może jeszcze lepiej. I wtedy dopiero widać jak listopad może być optymistyczny.


Fot. pejzaży Marzena Michalik

niedziela, 27 października 2013

Zamiast polityki - pierogi leniwe

Myśliciel


Parę dni temu trafiłem w facebooku na dowcipne w swym zamyśle hasło: „Nie róbmy polityki – lepmy pierogi”, a udostępnił je znany internauta Krzysztof Kotowicz z Ząbkowic Śląskich. By wziąć się za pierogi zachęcał obrazkiem porcelanowej misy wypełnionej ręcznie lepionymi eksponatami „kulinarnej sztuki stosowanej” z dodatkowym napisem: „Nie ufaj ludziom, którzy nie lubią pierogów”. Zasmuciłem się bardzo, że mój sympatyczny znajomy zajmie się teraz publikowaniem przepisów na dobre pierogi i nie poczytam już więcej jego politycznych enuncjacji, ale zobaczyłem w tym także pozytyw, bo przecież uwielbiamy obaj pierogi, jesteśmy więc ludźmi godnymi zaufania.

Ten drobny szczegół powrócił, gdy przypadkowo natknąłem na jeden z wcześniejszych postów w moim blogu pt.Uczeń prześcignął mistrza”, w którym pisałem o kulcie turkmeńskiego despoty Nijazowa z książki Ryszarda Kapuścińskiego „Imperium”. Dało mi to asumpt do szerszej nieco refleksji, z której wynika, że trudno będzie zająć się bez reszty lepieniem pierogów z odrzuceniem ich politycznej otoczki. Oto bardziej szczegółowe uzasadnienie tej refleksji.


Parenaście lat temu Saparmurad Nijazow wydał kolejny tomik wierszy i zaprezentował go na żywo we wszystkich kanałach turkmeńskiej telewizji. Zbiór nosi nazwę „Wiosna natchnienia” i stał się kolejną lekturą szkolną, swego rodzaju katechizmem, elementem tworzonej od kilkunastu lat kuriozalnej biblii.

Mój ukochany narodzie! Wybiła godzina Rahnamy”... - tak rozpoczyna się poetycki monolog Turkmenbaszy, Ojca wszystkich Turkmenów, prezydenta środkowoazjatyckiego państwa leżącego głównie na bezkresnych połaciach pustyni Kara-kum. Prawie pięciomilionowy naród już w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku stał się zakładnikiem satrapy i jego rodziny. Nijazow początkowo pełnił funkcję przywódcy partyjnego Turkmeńskiej SRR a w 1990 roku chytrze wykorzystał moment rozpadu ZSRR i wygrał wybory prezydenckie. Od tego czasu był niepodzielnym władcą ziemi, jej wszystkich bogactw a także materialnych dóbr wytworzonych przez lud na przestrzeni dziejów. Decydował o dniu powszednim i świętach mieszkańców kraju, ustalał normę pudru do kosmetyki lic, długość męskich włosów, określał gatunek muzyki w mediach a także ilość kotów i psów na jedną rodzinę. Zaproponował likwidację opery, baletu i określił preferencje żywieniowe. Zalec także wymianę złotych zębów na białe i eksponowanie naturalnej cery Turkmenów, która jego zdaniem powinna mieć barwę pszenicy...
 

Nijazow okazał się niezwykle zdolnym uczniem i nieodrodnym kontynuatorem tradycji, wykształconych w Rosji Radzieckiej przez Lenina i Stalina, a ugruntowanych  po wojnie w jej republikach, odważył się osobiście sięgnąć po władzę i sprawować ją w sposób dobrze już przećwiczony i już wcześniej znany w Turkmenii
 

Władza radziecka nie patyczkowała się z podbitymi środkowoazjatyckimi narodami. Prześladowano każdą wolną myśl, zsyłano i więziono nieposłusznych, prano mózgi inteligencji. Cudzoziemcom pokazywano zaimprowizowane widowiska, zapraszano ich do kilku wypieszczonych obiektów albo pod kontrolą pojono alkoholem. W Aszchabadzie, stolicy Turkmenii, był jeden tylko hotel, w którym mogli mieszkać obcokrajowcy. Jego obsługę stanowił wyselekcjonowany personel a wiele funkcji sprawowali po prostu etatowi pracownicy służb specjalnych. Jeśli czasem do hotelu trafił na nocleg jakiś miejscowy partyjny notabl to siedział cichutko w numerze bo nie mógł kontaktować się z inostrancami. Każde piętro gmachu miało specjalną opiekunkę, która siedząc w głównym ciągu komunikacyjnym, miała na oku wszystkie ruchy hotelowych gości. Jeśli mieszkający na jej piętrze turysta z polskiej grupy chciał niepostrzeżenie udać się na inne piętro, dokąd zaprosiły go rumuńskie „przedszkolanki”, musiał mieć przygotowany haracz w postaci kosmetyku, ciuszka lub jakiejś błyskotki. Poderwane w mieście Turkmenki nie miały szans towarzyszyć swym zagranicznym amantom w wieczornych hotelowych imprezkach bo bezbłędnie wyłuskiwano je już przy próbie zbliżenia się do budynku.

Na piętrach tego socrealistycznego gmachu w nierzucających się w oczy zakamarkach umieszczono kameralne bufeciki o orientalnym wystroju wnętrza, obsługiwane przez egzotycznej urody krasawice. Epikurejski wprost przybytek absolutnie nie pasujący do ascetycznej atmosfery otoczenia. Co tam się wtedy podawało! Otóż kondygnacje miały swoją kulinarną specyfikę poświęconą jednemu z regionów Azji Centralnej, a oprócz tego Republikom Kaukazu i Mołdawii. Do dań podawano alkohole z odpowiednich regionów, tradycyjne wypieki, a czas posiłków okraszano muzyką związaną z danym folklorem. Po obłaskawieniu etażnych można było odkryć intrygujące tajniki lokalików na innych piętrach. W głowie mieszało się potem od zapamiętywania: kebabów, pilawów, pirożkow, czieburieków, bakław, uch. Głowa czasami bolała po degustacjach nastojki, araratu, calvadosu, biełogo aista, palinki i pszenicznoj. Ale cóż to! Wszak poznawanie kultur poprzez gruczoły smakowe to jedna z najprzyjemniejszych cech wędrowania po świecie.


Tradycyjna turkmeńska kuchnia jest nad wyraz prosta. Społeczności związane z pustynią jadały zazwyczaj mięso i pijały mleko. Plemiona żyjące w oazach, dolinach rzek i w rejonach upraw rolnych urozmaicały menu pieczywem, rybami i owocami. Namiastkę alkoholu otrzymywano w procesach fermentacji wielbłądziego mleka a winem mogli się raczyć jedynie mieszkańcy niewielkiego obszaru upraw winorośli. Narodowe dania Turkmenów swymi recepturami zbliżone są do tradycji Persji, Afganistanu i Turcji. Podobne menu mają Uzbecy, Tadżycy i Kazachowie a także islamskie ludy Kaukazu. Za typowe turkmeńskie danie można uznać kiufta-szurpa - ryżową zupę na baranich kościach z warzywami i pływającymi w niej podłużnymi pulpecikami z jagnięciny. Innym przysmakiem jest lula-kebab - mielone kotleciki z jagnięcia i cebuli duszone w dużej ilości warzyw, wśród których także przeważa cebula. Jagnięcinę w tym daniu często zastępowano mięsem dżejrany, pięknej wyżynnej gazeli, ale przetrzebione zwierzę na szczęście objęto ścisłą ochroną. Wykorzystuje się także mięso młodych nieużytkowych wielbłądów, hodowlanych kóz, dziczyzny i rzadziej domowego ptactwa. Obecnie w Turkmenii popularne są również mączne dania, ciasta, pierogi i paszteciki nadziewane miejscowymi owocami. W barku serwującym miejscową kuchnię na pierwszym planie znajdują się pirożki s churmoj - drożdżowe rogaliki nadziane miąższem owocu churmy /hurmy?/, dużej jagody krzewu, czasem drzewa, z rodziny hebankowatych.

Czytelnikom zafascynowanym propozycją KK, żeby zamiast polityki zająć się lepieniem pierogów, podaję dokładny przepis na turkmeński przysmak, zwłaszcza że nie jest on zbyt wymyślny i trudny w realizacji, a z pewnością przyniesie więcej korzyści niż deliberowanie nad rozmiarami kompromitacji turkmeńskiego sposobu sprawowania władzy, skoro i nasza scena polityczna wywołuje wiele kontrowersji.


Oto przepis na „pierożki s churmoj”:


Drożdżowe ciasto po wyrośnięciu dzielimy na placuszki i na każdy z nich nakładamy nadzienie z przepuszczonej przez maszynkę churmy, wymieszanej z wodą i odrobiną mąki. Placuszki po złożeniu zlepiamy na brzegach i formujemy. Układamy je na natłuszczonej brytfance, lekko smarujemy ich powierzchnię olejem i zapiekamy w umiarkowanej temperaturze do uzyskania złotawego koloru i niewielkich spękań. /Owoce churmy trudno się przechowują i ciężko je dostać w Polsce. Mają smak moreli i dobrze dojrzałego pomidora hodowanego w naturalnych warunkach - można je więc zastąpić jakąś naszą namiastką./

Osobiście nie wypróbowałem tego przysmaku, gdy starałem się przekonać do niego żonę usłyszałem, a nie wystarczą ci ruskie. No dobrze, ale ja chciałbym „zamiast polityki”, zostało więc na tym, że lepimy rdzennie polskie danie - pierogi leniwe.




wtorek, 22 października 2013

Rok Tuwima


sala balowa pałacu Hochbergów w Książu


Gdyby ktokolwiek miał jakieś wątpliwości co do tego, który to rok jest rokiem znanego poety, odpowiadam z całą pewnością, to właśnie umykający rok 2013. Nieco głośniej jest o tej rocznicy w Łodzi, mieście urodzin Juliana Tuwima, znacznie ciszej w Warszawie, z którą Tuwim związał się na całe dorosłe życie. Ale Warszawa, wiadomo, żyje w zupełnie innym świecie. Nie ma mowy powracać pamięcią do burzliwych czasów II Rzeczpospolitej, skoro i III, i IV dostarczają dostatecznie dużo emocji. Cała energia polityków i samorządowców jest utopiona w bezpardonowej walce o władzę, każde chwyty są dozwolone. Kultywowanie twórczości Juliana Tuwima jest z wielu różnych powodów nie na miejscu. Między innymi dlatego, że jego krytyczne opinie na temat rzeczywistości społeczno-politycznej w Polsce międzywojennej są wciąż aktualne.

„Zwykłem jeździć, szanowni panowie
Na przedniej platformie tramwaju!”

Tak powiedział Julian Tuwim i nie ma w tym żadnej przesady. Nie należał do ludzi, którzy gotowi byliby przejść do tyłu tramwaju, obawiając się zderzenia z przodu z nadjeżdżającym innym pojazdem. Swego czasu, a było to pod koniec lat dwudziestych, kiedy to jego związki z sanacją uległy rozluźnieniu, wywołał duże zamieszanie publikacją wiersza „Do prostego człowieka”:

Gdy znów do murów klajstrem świeżym
przylepiać zaczną obwieszczenia,
gdy „do ludności”, „do żołnierzy”
na alarm czarny druk uderzy
i byle drab, i byle szczeniak
w odwieczne kłamstwa ich uwierzy,
że trzeba iść i z armat walić,
mordować, grabić, truć i palić,
gdy zaczną na tysięczną modłę
ojczyznę szarpać deklinacja
i łudzić kolorowym godłem,
i judzić „historyczną racją”
o piędzi, chwale i rubieży,
o ojcach, dziadach i sztandarach,
o bohaterach i ofiarach,
gdy wyjdzie biskup, pastor rabin
pobłogosławić twój karabin,
bo mu sam Pan Bóg szepnął z nieba,
że za ojczyznę - bić się trzeba;

    kiedy rozścierwi się, rozchami
    wrzask liter pierwszych stron dzienników,
    a stado dzikich bab – kwiatami
    obrzucać zacznie „żołnierzyków”.
    – O, przyjacielu nieuczony,
    mój bliźni z tej czy innej ziemi!
    wiedz, że na trwogę biją w dzwony
    króle z panami brzuchatemi.
    wiedz, że to bujda, granda zwykła,
    gdy ci wołają: „Broń na ramię!”,
    że im gdzieś nafta z ziemi sikła
    i obrodziła dolarami;
    że coś im w bankach nie sztymuje,
    że gdzieś zwęszyli kasy pełne
    lub upatrzyły tłuste szuje
    cło jakieś grubsze na bawełnę.
    Rżnij karabinem w bruk ulicy!
    Twoja jest krew, a ich jest nafta!
    i od stolicy do stolicy
    zawołaj broniąc swej krwawicy:
    „Bujać – to my, panowie szlachta!”

Pacyfistyczna wymowa tekstu nie spodobała się ani prawicowcom, ani lewicy. W 1928 roku obserwował Tuwim piłsudczykowską milicję strzelającą do manifestacji prowadzonej przez Adolfa Warskiego. Z krwią robotników płynącą po ulicach odeszła jego namiętność do sanacji. Odtąd zawsze wspierał przyjaciół mających problemy z władzą. Gdy w 1931 roku aresztowano Wata i Broniewskiego, Tuwim woził im do więzienia paczki, a dzięki protekcji przyjaciela, wpływowego generała Wieniawy-Długoszowskiego, załatwił aresztantom dostawy wódki. Podziwiał kobiety – opozycjonistki. Janinie Broniewskiej i Wandzie Wasilewskiej mówił kiedyś "Jak ja wam zazdroszczę. Wy się nie boicie, ja się śmiertelnie boję." Ciężko pracował, pisząc pod kilkunastoma pseudonimami, artykuły, skecze, wiersze dla dzieci i dla dorosłych, słuchowiska, zbiory dowcipów.

Julian Tuwim jest moim przewodnikiem po meandrach sztuki literackiej od dziecka. W uszach nie przebrzmiały mi jeszcze przepiękne frazy jego wierszy o Murzynku Bambo, co w Afryce mieszka, o Panu Hilarym, co zgubił okulary, o ptasim radiu, czy pędzącej po torach lokomotywie. I do dziś rozczula mnie wzruszający wierszyk „ Spóźniony słowik”:

„Płacze pani Słowikowa w gniazdku na akacji,
Bo pan Słowik przed dziewiątą miał być na kolacji,
Tak się godzin wyznaczonych pilnie zawsze trzyma,
A już jest po jedenastej - i Słowika nie ma!
Wszystko stygnie: zupka z muszek na wieczornej rosie,
Sześć komarów nadziewanych w konwaliowym sosie,
Motyl z rożna, przyprawiony gęstym cieniem z lasku,
A na deser - tort z wietrzyka w księżycowym blasku.
Może mu się co zdarzyło? może go napadli?
Szare piórka oskubali, srebrny głosik skradli?
To przez zazdrość! To skowronek z bandą skowroniątek!
Piórka - głupstwo, bo odrosną, ale głos - majątek!
Nagle zjawia się pan Słowik, poświstuje, skacze...
Gdzieś ty latał? Gdzieś ty fruwał? Przecież ja tu płaczę!
A pan Słowik słodko ćwierka: "Wybacz, moje złoto,
Ale wieczór taki piękny, ze szedłem piechotą!"



Tuwim znany jest z wielu znakomitych powiedzeń, maksym, aforyzmów, które weszły na stałe do naszego języka. Oto kilka z nich:

Nawet najpiękniejsze nogi gdzieś się kończą,
Nie pożądaj żony bliźniego swego nadaremno,
Gratulacje: najuprzejmiejsza forma zawiści,
Duchowny: człowiek, który dba o nasze życie poza grobem i w ten sposób zarabia na własne życie doczesne,
Ci, którzy przemawiają w imieniu Boga, powinni pokazać listy uwierzytelniające.



Wiersze Juliana Tuwima były natchnieniem i inspiracją dla twórców muzyki rozrywkowej, napisano do nich także wiele pieśni, symfonii i utworów kameralnych. Julian Tuwim jest autorem tekstów do dwóch największych przebojów okresu międzywojennego: Miłość ci wszystko wybaczy i Na pierwszy znak, wykonywanych przez Hankę Ordonównę i interpretowanych przez wielu artystów kolejnych pokoleń. Nieśmiertelny przebój Marka Grechuty Pomarańcze i mandarynki jest tekstem Tuwima, podobnie jak znany wszystkim Tomaszów wyśpiewany przez Ewę Demarczyk. O wykonanie jego tekstów pokusili się także: Czarno-Czarni, zespół Piersi, Kayah, Janusz Radek Tatiana Okupnik, Marysia Sadowska i grupa punkowa KBTW. Piosenki do tekstów Juliana Tuwima znalazły się na składance wydanej przez wytwórnię 4ever Music zatytułowanej Co nam zostało z tych lat?
A oto znany tekst piosenki z repertuaru Marka Grechuty, którego autorem jest Tuwim:

Pani pachnie jak tuberozy.
to nastraja i to podnieca
a ja lubię tuman narkozy,
a najbardziej – gdy jest kobieca.
Mówię ładnie? I melodyjnie?
zdania perlę jak z pereł kolię?
Pani patrzy – melancholijnie…
Skąd ma pani tę melancholię?


Julian Tuwim jest autorem niezliczonej ilości znakomitych wierszy. Gdybym chciał je wymienić i przytoczyć musiałbym skopiować przynajmniej cały „Nowy wybór wierszy” z 1956 roku, który mam pod ręką, a jest to antologia kilku tomików wierszy Tuwima wydanych w II Rzeczpospolitej i po wojnie. Julian Tuwim kochał język. Kochał odkrywać ciekawostki z nim związane i sam je tworzyć. To, jak świetnie i lekko bawił się językiem można dostrzec w całej jego twórczości. Najwyżej sobie cenię napisany w latach trzydziestych satyryczny poemat „Bal w operze”. Oto jego drobne fragmenty, choć zdaję sobie sprawę z tego, że  nie zastąpią one całości utworu:


„Dzisiaj wielki bal w operze !
Sam Potężny Archikrator
dał najwyższy protektorat,
wszelka dziwka majtki pierze
i na kredyt kiecki bierze.
Na ulicach ścisk i zator,
ustawili się żołnierze,
błyszczą kaski kirasjerskie,
błyszczą buty oficerskie...

Więc na schodach marmurowych
leży chodnik purpurowy,
ustawiono oleandry,
ochrypł szef - organizator,
wyfraczony krępy mandryl.
Klamki, zamki lśnią na glanc,
w blasku las ułańskich lanc...

W szatni tłok,
w lustrach - setki,
potrzaskują damskie torebki,
każda poprawia, każda zerka -
i boty, numerek, bez numerka !
I jeszcze pudrem,
i jeszcze usta,
i lustro lustrem,
i znów do lustra,
i już do loży - która? druga...
Na tajniaka tajniak mruga...

Przy bufecie - żłopanina,
parskanina, mlaskanina,
Burbon z młodym Rostakowskim
serpentynę flaków wcina,
na talerzu Donny Diany
leży wół zamordowany,
Dżawachadze, prync gruziński
rwie zębami tyłek świński.
Szach Kaukazu, po butelce
rumu cum spiritu vini,
przez pomyłkę tknął widelcem
w cyc grafini Macabrini...

W okolicznych hotelikach
całą noc robota dzika,
seksualny kontredansik,
na momencik, na kwadransik.
Na portiera tajniak mruga:
Portier owszem - portier sługa,
ta w woalu, tamta w szalu,
na kwadransik, prosto z balu,
na momencik, ot przelotem,
szybko - i na bal z powrotem...

Na ratuszu bije druga,
na tajniaka tajniak mruga,
na widowni i w sznurowni,
i pod dachem, i w kotłowni,
i pod sceną, i w bufecie,
na galerii, i w klozecie
i w dyżurce u strażaka
mruga tajniak na tajniaka...

Już z ratusza bije trzecia,
senne pola dreszcz obleciał,
dzień się rodzi.

Brzask przez szarość się przeciera,
owoc słońca krwi nabiera,
zaszeptały wiewem brzozy,
w zagajniku ptaszek gwizdnął...
Do stolicy jadą wozy
z zielenizną...

To są oczywiście tylko drobne urywki większego utworu satyrycznego, który obnaża bez skrupułów przepych i amoralność życia wyższych sfer ówczesnej Warszawy w kontraście do biedy i udręki mas pracujących. Warto byłoby z okazji roku Tuwima zorganizować właśnie teraz powszechne czytanie „Balu w operze” w całej Polsce. To się jednak nie stanie, bo mogłoby się okazać, że wiele się zmieniło od tamtego czasu, ale życie stołecznych (i nie tylko stołecznych) sfer i elitarne bale są nadal podobne do siebie.

sobota, 19 października 2013

Jest tyle gór do zdobycia

Wałbrzych - Stary Zdrój


Zgadzamy się chyba wszyscy, że gór do zdobycia jest niezmierzona ilość,, a śpiewa o tym Sławomir Łosowski w słynnym przeboju zespołu „Kombi”: „Słodkiego miłego życia, jest tyle gór do zdobycia”.
Wychodzę z domu na spacer. Akurat z czarnej powłoki deszczowych chmur wydarło się słońce i rzuciło promienisty strumień światła na nasze jesienne lasy. Zaiskrzyło się w oczach od tej żółtości i srebrzystości, od czerwieni i brązu, od całej gamy kolorów, które mieszczą się w potocznym, ale pięknym określeniu - złota polska jesień. Na zboczach gór ciągną się całymi pasmami barwne skupiska drzew liściastych, snując się wśród zielonych sosen i świerków jak rozpalone żagwie ogniste. Ale na rozciągniętych wokół wzgórzach są także odkryte polany leśne, obszary łąk i pól, upstrzone kępami drzew i krzewów. Tam także pojawiają się płonące wieńce barwnej mozaiki jesiennych liści. Te właśnie rozległe polany na zboczach gór rozpalają moją wyobraźnię. Jak dobrze byłoby się tam znaleźć, pooglądać swoje miasto z miejsc dotąd nierozpoznanych.
Myślę sobie, tyle lat tu mieszkam i co ja wiem o tym co nas otacza. To prawda, byłem na kilku górskich wycieczkach, niektóre z gór poznałem dokładniej, na inne zapuszczam się co roku na grzyby i jagody. Ale to wszystko, to bardzo mało. Coraz częściej dostrzegam miejsca, których nie dosięgła moja stopa. Próbuję sobie wyobrazić te widoki, które otworzyłyby się przed oczami, gdybym tam się znalazł.
A przecież myślę w tej chwili tylko i wyłącznie o najbliższym otoczeniu bezpośrednio dotykającym obszaru miasteczka, w którym mieszkam. A nieco dalej jest reszta Sudetów, przeogromnych i znanych mi tylko na wyrywki.
„Jest tyle gór do zdobycia”. Tu w Sudetach, a dalej w Karpatach, a dalej... Nie będę więcej wymieniał. Już same nasze polskie góry, to dla mnie Himalaje. Ja zaś nie sięgam zbyt daleko. Patrzę na to jak zwykły, przeciętny człowiek, który obok obowiązków zawodowych i domowych czuje potrzebę poznania przynajmniej najbliższej okolicy.
Wiem, że nie będę w stanie być wszędzie tam, gdzie wzrok sięga i bardzo tego żałuję. Zmarnowałem młode lata na inne rozrywki. Nie czułem wówczas takiej potrzeby jak obecnie.
Staram się rekompensować to co straciłem wycieczkami do najbliższych miejsc widokowych. Przynajmniej w ten sposób mogę oczy nacieszyć, wyznaczając sobie kolejne trasy spacerów.

Dlaczego ja o tym piszę? Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Wielu z nas widzi taką potrzebę i obiecuje sobie nadrobić zaległości w poznawaniu najbliższego otoczenia. Otóż to.
Dowiedziałem się właśnie o znakomitej inicjatywie wałbrzyskiego oddziału PTTK, a jest nią budowa wieży widokowej w Wałbrzychu, na Ptasiej Kopie. Potrzebne jest społeczne wsparcie, by można było zdobyć pieniądze na ten cel z miejskiego funduszu partycypacyjnego. Pomysł jest tak ważny, że warto poświęcić mu chwilę czasu.
Takich Wałbrzyszan, którzy wiedzą coś więcej o Ptasiej Kopie trzeba szukać ze świeczką, jeszcze mniej jest takich, którzy na niej byli. A przecież jest nieomal na wyciągnięcie ręki. Ongiś wraz z Lisim Kamieniem najważniejsze miejsca pieszych spacerów kuracjuszy położonego poniżej uzdrowiska Altwasser (Stary Zdrój). Wprawdzie nie są to góry tak wysokie jak po drugiej stronie Wałbrzycha królujący Chełmiec - 951 m., bo liczą sobie - Lisi Kamień – 611 m., a Ptasia Kopa – 590 m., ale są w bezpośredniej bliskości miasta, stąd zdobyły sobie popularność i cieszyły się renomą wśród mieszkańców i kuracjuszy, a Ptasia Kopa była ulubionym punktem widokowym. Dla poprawy walorów widokowych na Ptasiej Kopie wzniesiono pod koniec XIX wieku w 1897 r. okrągłą basztę z platformą widokową na szczycie. (Według niektórych opracowań jest mowa o roku 1905). Nieco dalej na południe, bliżej Lisiego Kamienia zbudowano też schronisko turystyczne z restauracją, ogródkiem i muszlą koncertową. Niestety spłonęło ono jeszcze przed wybuchem II wojny światowej. Kolejne duże schronisko młodzieżowe u podnóża Ptasiej Kopy od strony Starego Zdroju wzniesione w 1931 roku uległo po wojnie dewastacji, a zarośnięty szczyt Ptasiej Kopy utracił walory widokowe.
Ptasia Kopa ma wiele atutów by stać się ponownie wałbrzyskim deptakiem, miejscem spacerowym, a przede wszystkim widokowym. Predysponuje ją do tego znakomite położenie. Wyrasta grzbietem pomiędzy Starym Zdrojem na południu, a Szczawienkiem na północy i Poniatowem na północnym wschodzie. Z położonym nieopodal na południowym-wschodzie Lisim Kamieniem, a na północy Czarnotą tworzy jedną kulminację, widoczną doskonale z wielu miejsc w mieście i z innych punktów widokowych. Dla Wałbrzycha to wewnętrzny, śródmiejski masyw górski.
Czas najwyższy by wykorzystać jego atuty dla dobra mieszkańców miasta, przyjezdnych gości, a przede wszystkim promocji turystycznej Wałbrzycha.

poniedziałek, 14 października 2013

Boski Higgs


Mam wreszcie okazję by się pochwalić moją wizjonerską intuicją. To właśnie ja dokładnie 5 lipca 2012 roku, czyli ponad rok temu w moim blogu pisałem m. in. o epokowym znaczeniu odkrycia bozonu Higgsa. Mój z lekka kpiarski post nosił tytuł „Intere-morele”, a passus dotyczący „boskiej cząsteczki” pozwalam sobie zacytować w całej okazałości:

„Ale to wszystko, to nic wobec newsa mrożącego krew w żyłach, wyrastającego daleko ponad granice naszej wyobraźni. Ksiądz Natanek dostanie apopleksji, a w ślad za nim mogą pójść inni purpuraci. Okazuje się, że naukowcy- fizycy znaleźli dowody na istnienie „boskiej cząstki - bozonu Higgsa", a to potwierdza teorię ewolucji, stanowiącą podstawę fizyki. I rzeczywiście - prezentujący wyniki badacze z Europejskiej Organizacji Badań Jądrowych (CERN) stwierdzili niepodważalnie, że tajemnicza "boska cząstka" istnieje w rzeczywistości. 
Bozon Higgsa, zwany też „Świętym Graalem” fizyki to teoretycznie przewidziana przez naukowców cząsteczka, która w myśl obowiązującego obecnie w nauce tzw. standardowego modelu cząstek powoduje, że inne cząstki - m.in. elektrony - mają masę. Gdyby elektrony nie miały masy, nie istniałby taki świat materialny, jaki znamy.
Bozon Higgsa jest zatem niezbędnym elementem teorii wyjaśniającej istnienie i kształt Wszechświata. Gdyby nie istniał, fizykę trzeba by pisać od nowa. Do tej pory nikomu nie udało się potwierdzić istnienia tej przewidzianej teoretycznie cząstki. Empiryczne odkrycie bozonu Higgsa jest zatem jednym z największych odkryć w historii fizyki, a także jak twierdzą uczeni w historii ludzkości..

Ucieszyłem się ogromnie, że świat materialny jaki znamy rzeczywiście istnieje, a Wszechświat nie jest inny tylko taki jaki jest i fizycy znaleźli na to dowody. Choć po tej informacji wyczytanej w Internecie czuję się dalej jak ciemna masa, to jednak wiem już teraz na pewno, że to co widzę materialnego, to rzeczywiście istnieje, nie jest to złudzenie jak fata Morgana. Dotyczy to nie tylko monitora, który mam przed oczami, ale i księżyca, gwiazd i całej galaktyki, której nie mam przed oczami i innych galaktyk. Nie do wiary, ile może znaczyć odkrycie zwykłej, maleńkiej „boskiej cząsteczki”, dowodzącej, że elektrony mają masę. Masy były, są i będą zawsze bardzo ważne.
I nie należy się dziwić, że każdy polityk zrobi wszystko, żeby mieć za sobą masy, teraz zaś łatwiej będzie mu je pozyskać poznając w szczegółach istotę cząsteczki - bozonu Higgsa, czego wszystkim politykom serdecznie życzę. 
P.S.  Peter Higgs, to żyjący nadal szkocki uczony-fizyk, twórca teorii o masie cząsteczek stanowiącej fundament fizyki”.
Tak więc mój proroczy zmysł okazał się niezwykle czujny i to w dwójnasób. Nie tylko dlatego, że brytyjski uczony otrzymał właśnie nagrodę Nobla w dziedzinie fizyki, co potwierdziło moje przeczucie o wielkości jego odkrycia, ale także w odniesieniu do naszego siermiężnego poletka doświadczalnego na politycznej scenie. Żenujący spektakl „warszawskiej bitwy” o stołek prezydenta stolicy pokazał niezbicie znaczenie mas w osiąganiu politycznych celów. Byłoby pięknie, gdyby nie to, że zawiodły masy. Odrobina więcej „boskich cząsteczek”, a bitwa zakończyłaby się sukcesem jej reżyserów. Żenujące dla mnie jest to, że dyskusje zaproszonych do telewizji polityków toczyły się wokół tego, czy nie wzięcie udziału w referendum to przykład postaw niedemokratycznych, nieobywatelskich, czy też nie. Żaden z polityków i komentatorów nie otrząsnął się z letargu wskazując, że zupełnym knotem ustawowym jest uzależnianie wyniku głosowania od ilości biorących w nim udział. Dlaczego nie można w najprostszy sposób rozstrzygać referendum na zasadzie zwykłej większości głosów. Tylko wtedy moglibyśmy mówić o faktycznym dokonaniu wyboru - za czy przeciw. Wszelkie inne pomysły referendalne po prostu nie mają sensu.
Ale to tak na marginesie mojego postu, w którym chcę powiedzieć więcej o tegorocznych laureatach Szwedzkiej Akademii Nauk.
Otóż okazuje się, że nagroda Nobla w dziedzinie fizyki trafi do Brytyjczyka Petera Higgsa oraz Belga Francois Englerta, którzy odkryli istnienie tzw. bozonu Higgsa. Choć o nagrodzie dla nich spekulowano już rok temu, wtedy przeszkodą okazało się długie oczekiwanie na potwierdzenie wyników doświadczalnego wykrycia bozonu w ośrodku CERN.
Zdaniem eksperta Reutersa Davida Pendlebury'ego - który przewidział wynik tegorocznych Nobli z fizyki - wybór 84-letniego Higgsa i 80-letniego Englerta jako laureatów Nagrody Nobla był w tym roku dość logiczny. Co prawda Brout i Englert opublikowali swoje prace w 1964 r. jako pierwsi, a Higgs był drugi, ale jako pierwszy wyraźnie przewidział istnienie nowej cząstki. Niedługo po nich podobne tezy przedstawili Amerykanie Carl Hagen i Gerald Guralnik oraz Brytyjczyk Tom Kibble. Ich publikacje nie były jednak cytowane aż tak często.
Jeszcze niecałe sto lat temu fizycy byli pewni, że atomy są najmniejszymi cząstkami materii. Gdyby to było takie proste! Ale niestety okazało się bardziej skomplikowane niż ludzka wyobraźnia jest w stanie to ogarnąć. Kiedy zajrzano w głąb atomu, okazało się, że wcale nie jest niepodzielną cząstką - składa się z jądra oraz wirujących wokół niego elektronów, a te z jeszcze mniejszych cząstek, elementarnych cegiełek materii. Tak powstał tzw. Model Standardowy, czyli kompleksowy model opisujący wszystkie cząstki elementarne i oddziaływania pomiędzy nimi.
- Nie było żadnego momentu: Eureka! – mówił Peter Higgs, opisując okoliczności, w których dokonał odkrycia. Koncepcja jego naukowej teorii przyszła mu do głowy w 1960 roku podczas wycieczki po szkockim Parku Narodowym Cairngorms. Pierwszy tekst, w którym przedstawił jej podstawy, opublikował w piśmie Physics Letters w 1964 roku. W tym samym roku napisał też dłuższą pracę, w której postulował istnienie słynnej cząstki i wyjaśniał działanie całego modelu teoretycznego, dzisiaj nazywanego mechanizmem Higgsa.
Pół wieku oczekiwania na Nobla może się wydawać czasem dość długim, ale nagroda przyznana w październiku tego roku, niemal od razu po ogłoszeniu wyników eksperymentu, przyszła i tak błyskawicznie jak na noblowskie standardy.
Bozon Higgsa stanowi ostatni element układanki zwanej Modelem Standardowym, opisującym podstawową budowę Wszechświata. Nie mniej ważny w tym przypadku jest fakt, że zarówno Higgs, jak i Englert są po osiemdziesiątce.
Prof. Peter Higgs, laureat Nobla w dziedzinie fizyki przyznał, że o nagrodzie dowiedział się przez przypadek, dopiero po kilku godzinach. Nie miał o niej pojęcia do czasu, aż pogratulowała mu sąsiadka..
Prof. Higgs nie posiada telefonu komórkowego, a na chwilę przed werdyktem Królewskiej Szwedzkiej Akademii Nauk wyszedł na lunch. Dlatego nie można było się z nim skontaktować i poinformować o sukcesie.
Laureat dowiedział się o nagrodzie przez przypadek, kilka godzin po ogłoszeniu werdyktu.
Kiedy wracał z lunchu, na jednej z ulic Edynburga drogę zajechał mu samochód. Wyszła z niego starsza kobieta, która przedstawiła się jako jego dawna sąsiadka.
Jak opowiadał podczas konferencji prasowej na rodzimym uniwersytecie w Edynburgu, kobieta gratulowała mu z powodu nowiny, a on nie miał pojęcia, o czym mowa. Po krótkiej rozmowie okazało się, że kobieta dowiedziała się o wygranej Higgsa od córki, która mieszka w Londynie. Prof. Higgs z niedowierzaniem udał się do domu i zaczął przeglądać wiadomości. Dopiero wtedy uwierzył w to, co się stało.


To miłe i symptomatyczne, że od czasu do czasu można znaleźć się na świeczniku za osiągnięcia naukowe. Niestety, wciąż łatwiej jest zdobyć rozgłoś za wszystko inne, niż za ciężką pracę, która przynosi trwałe efekty służące nam wszystkim. Ale to osobny temat jak rzeka.

czwartek, 10 października 2013

Głośniej o "Zaciszu"


szukamy zacisza  -  jest w jedlińskich lasach


jedlińskie krajobrazy
Palmę pierwszeństwa w konkursie na najlepsze gospodarstwo agroturystyczne powiatu wałbrzyskiego w roku 2013 zdobyło „Zacisze Trzech Gór” z Jedliny-Zdroju. Skutkiem tego zrobiło się o „Zaciszu” głośno. Ale jeszcze nie tak, by o tegorocznym laureacie konkursu nie warto było napisać coś więcej. W poprzednim poście obiecałem, że to zrobię. A więc do dzieła...

Z Wałbrzycha do Jedliny-Zdroju jedziemy zwykle przez Kamieńsk. Przed wojną Kamieńsk był górniczym osiedlem mieszkaniowym, zaraz po wojnie uzyskał status wsi, dziś jest dzielnicą miejską Jedliny-Zdroju. To co oglądamy wzdłuż drogi prowadzącej przez Kamieńsk nie ma wiele wspólnego z uzdrowiskiem. Możemy jednak podziwiać panoramę wyłaniających się na wprost lesistych wzgórz zwiastującą atrakcyjne położenie pobliskiego zdroju.
Ten przydrożny obraz Kamieńska jest całkiem zwodniczy, ukrywa zupełnie przypadkowo to, co stanowi najwyższą wartość położenia tej miejscowości. By się o tym naocznie przekonać, trzeba zatrzymać się pod dawną szkołą obok przystanku autobusowego i najlepiej ruszyć pieszo wąską dróżką prowadzącą w pobliskie góry. Ta ulica ma swoją nazwę - Pokrzywianka. Jest ona tak samo mamiąca jak nazwa Kamieńska, który z kamienistą, skalną strukturą nie ma nic wspólnego. Na Pokrzywiance można znaleźć znacznie więcej innych atrakcyjnych traw niż pokrzywy. Jeśli nawet rosły one bujnie tuż po wojnie, a nawet w ciągu pełnego półwiecza PRL-u, to dziś pokrzywy są tutaj tolerowane tylko i wyłącznie ze względu na swoje właściwości lecznicze. Gdyby powojenni twórcy nazewnictwa tych ziem mieli wyobraźnię, powinni Kamieńsk nazwać - Górskim Rajem, a Pokrzywiankę - Cudem Natury. Byłoby to znacznie bardziej adekwatne do rzeczywistości, bo w miarę posuwania się w głąb naszym oczom ukazuje się niezwykłe misterium krajobrazowe.

To tam właśnie, paręset metrów dalej od głównego traktu komunikacyjnego Wałbrzych – Jedlina-Zdrój, pośrodku rozległej kotliny, której boki zamykają wierzchołki niebosiężnych gór, ma swoje miejsce gospodarstwo agroturystyczne o sympatycznej nazwie „Zacisze Trzech Gór”. A obok „Zacisza” w niedalekiej odległości oczom naszym ukazują się rozsiane jak grzyby po deszczu w różnych możliwych konfiguracjach domki jednorodzinne, letniskowe, wypoczynkowe, słowem - nowy urzekający urodą bardziej wiejski niż miejski sztafaż. To właśnie tutaj bije jak pasterski dzwonek serce pulsującej życiem turystyczno - wypoczynkowym dzielnicy Kamieńsk.






Jesteśmy w rajskiej krainie ułudy. By się o tym przekonać, trzeba tu pomieszkać parę dni. Tylko w ten sposób mamy szansę zobaczyć na własne oczy tajemne zjawiska przyrody rozgrywające się w blaskach porannej poświaty, a wieczorami podziwiać różnokolorowe refleksy kryjącej się w poszyciu leśnym złotej tarczy słońca. Można się nasycić widokami górskimi o jakich nam się nie śniło. W „Zaciszu” okaże się to bardzo proste i łatwe, bo przewodnikiem po dziwach tego miejsca jest młoda,wrażliwa na piękno przyrody współwłaścicielka gospodarstwa, o wdzięcznym imieniu Violetta. Ona potrafi zauroczyć gości znajomością tego odcinka gór, inteligencją, dowcipem i fachowością. Ale o niej, spiritus movens tej posiadłości, za chwilę.

W tym co piszę o walorach krajobrazowych tego miejsca nie ma żadnej przesady. „Zacisze Trzech Gór” jest umieszczone na stromym wzgórzu, mając przed sobą rozległą przepaść, którędy przebiega szlak górski do cenionej przez turystów, niezwykle urodziwej Przełęczy Koziej (653 ). Przełęcz rozdziela Kozła (774 m.) i Borową (853 m), stanowiących charakterystyczny element panoramy najważniejszej części Gór Wałbrzyskich. Stąd szlakiem górskim prowadzi najkrótsza droga z Kamieńska na Podgórze w Wałbrzychu, albo też na południe przez Przełęcz pod Borową do atrakcyjnie położonej wsi Kamionka, a nieco dalej Rybnicy Leśnej.
Już w tym momencie wymieniłem dwie góry w otoczeniu „Zacisza” Borową i Kozła. Na dobrą sprawę jest ich więcej niż trzy, jak to sugeruje nazwa gospodarstwa, bo należy do nich i Sucha (776 m.) i nieco dalej Kątna (652), a także sąsiadujący z Kozłem Wołowiec (776 m.), a w ogóle to także odcinek Gór Czarnych z Kamienną (631 m), od której pochodzi nazwa Kamieńska. Gdzieś tam w oddali ponad grzbietami gór rozpościera się nocą srebrzysta poświata iluminacji uzdrowiska Jedlina-Zdrój, a w leśnej głuszy słychać szum przemykających szosą pojazdów i odgłosy tętniącego życiem miasta.
„Zacisze Trzech Gór”, to przedwojenny dom gościnny zrujnowany doszczętnie po wojnie, który dopiero dziesięć lat temu doczekał się dobrych gospodarzy. W dawnych kronikach Wiesław Sosnowski mógłby otrzymać przydomek Odnowiciel. Jakoż dom trzeba było restaurować od podstaw zachowując dawną architekturę, wnętrza zaś wypełnić drewnianymi elementami zdobniczymi i takimiż meblami. Dobrze, że głowa rodziny, Wiesław, jest stolarzem i ma za sobą lata doświadczeń w prowadzeniu zakładu stolarskiego, żona zaś Zofia zdobyła szlify barmana. W sumie przydało się to wszystko w remoncie i urządzaniu gospodarstwa agroturystycznego z myślą o córce, która w tym czasie odbywała studia o kierunku turystycznym. Dziś Violetta Mierzejewska z mężem Pawłem zarządza gospodarstwem i troszczy się o jego promocję, korzystając z pomocy seniorów.

O tym wszystkim, co dotyczy gospodarstwa możemy się dowiedzieć ze świetnie zaprojektowanej i redagowanej strony internetowej. Tam też możemy pooglądać galerię kolorowych fotografii. Zacytuje tylko jej fragment, wychodząc na przeciw osobom zainteresowanym możliwością spędzenia tam wolnego czasu:

„Dysponujemy 49 miejscami noclegowymi. Posiadamy 19 miłych i przytulnych pokoi 1-2-3 i 4 osobowych. Z okien każdego z nich roztacza się przepiękny widok na góry. Nawet w największe upały w pokojach jest chłodno i miło, zimą natomiast ciepło i przytulnie, co sprzyja wypoczynkowi po górskich wędrówkach.
Wprost spod domu rozciąga się sieć szlaków turystycznych (pieszych, rowerowych, narciarstwa biegowego oraz konnych). Lokalizacja domu stanowi doskonałą bazę wypadową do najciekawszych miejsc Dolnego Śląska - wszędzie jest stosunkowo blisko. Każdy zatem znajdzie dla siebie upragnioną formę rekreacji i wypoczynku.
Nasz dom jest zarówno wspaniałym miejscem wypoczynku dla rodzin z dziećmi, romantycznym zaciszem dla par jak i oazą spokoju dla pragnących odpocząć od zgiełku i pośpiechu „zapracowanych”.
Słyniemy z bardzo smacznego jedzenia, przyrządzanego na bazie naturalnych produktów. Naszym gościom na co dzień oferujemy „niecodzienne" menu, zaspakajając nawet najbardziej wybrednych. Kuchnia Zacisza Trzech Gór zdobyła renomę w całym regionie, czego dowodem są liczne nagrody w prestiżowych konkursach kulinarnych”.
I jeszcze jeden passus przytoczę, by zarekomendować w pełni atuty tego gospodarstwa:
„Do Państwa dyspozycji jest ogród, taras i teren wokół domu, gdzie można posiedzieć wśród zieleni, zorganizować ognisko lub grilla. Nasi goście szczególnie Ci najmłodsi jeśli tylko zechcą mają możliwość obcowania ze zwierzątkami z naszej zagrody. Karmić i głaskać konie, kucyka, kózki, baranki, które z resztą są bardzo oswojone i przyjazne dla ludzi”.





Dobrze się stało, że o „Zaciszu” jest teraz głośniej. Warto promować to co zasługuje na słowa uznania. A tak jest z gospodarstwem Zofii i Wiesława Sosnowskich i ich młodych spadkobierców. W Głuszycy nie dziwimy się temu, bo mamy też podobnych laureatów Barbarę i Zbigniewa Sosnowskich. właścicieli „Podkówki”, o której pisałem w jednym z poprzednich postów. Okazuje się, że Wiesław i Zbigniew to bracia. A więc mamy wyjątkowy tandem na niwie gospodarstw agroturystycznych w naszym regionie wałbrzyskim. Wygląda na to, że rodzina Mierzejewskich przejmie tę tradycję, świadczy o tym to wszystko, co się dzieje dobrego w „Zaciszu”. A władzom Jedliny-Zdroju mogę tylko pogratulować kolejnego sukcesu.

Fot. A. Gisterek


poniedziałek, 7 października 2013

"Nike" znów z Wałbrzycha


 
wałbrzyski rynek

Wiadomość o przyznaniu najważniejszej w Polsce nagrody literackiej „Nike” w roku 2013 dla powieściopisarki Joanny Bator, autorki książki „Ciemno, prawie noc”, z pochodzenia wałbrzyszanki i co dla nas najcenniejsze, czyniącej miasto lat dzieciństwa i młodości, miejscem akcji swoich powieści, ta wiadomość wstrząsnęła lokalnym światem medialnym. Wszędzie, gdzie się tylko da, możemy przeczytać, usłyszeć i zobaczyć ceremonię wręczania nagrody i dowiedzieć się coraz więcej o pisarce i jej książce. Jednym słowem zawrzało nagle jak w kipiącym garncu, podczas gdy dotąd o Joannie Bator było cicho jak makiem siał. No może za wyjątkiem Biblioteki pod Atlantami, która nieśmiało lansowała pisarkę i jej twórczość. Oczywiście, co jest zrozumiałe, trudno było przewidzieć, że jej specyficzna i dość zagadkowa powieść znajdzie uznanie szacownego jury konkursowego.
Nie chcę się chwalić tym, jak mocno zabiło mi serce na wieść o tej nominacji, a stało się to w czasie transmisji telewizyjnej w niedzielne popołudnie, jak trudno mi było uwierzyć, że to rzeczywiście miało miejsce. Jest się z czego cieszyć, bo Joanna Bator jest drugą Wałbrzyszanką obok Olgi Tokarczuk, która dosięgła tego zaszczytu. Okazuje się, że Wałbrzych jest szczególnym miastem w Polsce, a to co się stało jest tego dobitnym potwierdzeniem. Mam satysfakcję, bo w moim blogu starałem się wszelkimi sposobami odczarować fałszywy obraz Wałbrzycha jako symbolu bezrobocia, biedy, zastoju. Wałbrzych stał się postrachem w mediach i jako taki był chętnie wykorzystywany w sztuce i kulturze.
Napisał o tym wszystkim bardzo trafnie na facebooku Mateusz Mykytyszyn w felietonie p.t. „Miasto schizofreniczne”:

„To Wałbrzych - "Polskie Detroit", "Mordor", miasto upadłe, pogardliwie pomijane, kojarzone z biedą i brzydotą chociaż ten wizerunek nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Z jednej strony jest uznawane za kulturalną pustynię, z drugiej jego największe atrakcje zdobią wszystkie foldery reklamowe Polski obok Krakowa, Warszawy i Gdańska. Gdy zabytki przemysłowe Górnego Śląska są modne i odwiedzane przez tysiące turystów, wałbrzyskie obiekty są kompletnie zapomniane i zdewastowane. Chociaż tutejsze zaułki uwielbiane są przez filmowców, niewielu widzów kojarzy je z konkretnym miejscem na ziemi. Tysiące turystów zachwyconych zamkiem Książ nie wie że za górskim grzbietem widzianym z jego murów rozciągają się wałbrzyskie osiedla. W wyobraźni idylliczne górskie krajobrazy ustępują miejsca obrazkom z piekła rodem. Schizofrenia jaka opanowała ludzkie umysły jest nieuleczalna i bezrefleksyjnie przypisała sprzeczne ze sobą uczucia do tego samego miejsca. Taki jest właśnie Wałbrzych - piękny i odrażający jednocześnie -  mieszanka wybuchowa, wobec której nie da się przejść obojętnie”.

Coś z tej schizofrenii utkwiło także w laureatce konkursu, bo jej Wałbrzych też jest miastem owładniętym przez ciemne moce, miastem upiorów i mistyfikacji. Oto co możemy przeczytać o jej książce w „Gazecie Wyborczej”:

„Joanna Bator, która jak mało kto w Polsce potrafi snuć opowieści, po raz trzeci powraca do rodzinnego Wałbrzycha. Tym razem jej bohaterką jest dziennikarka, która w rodzinnych stronach rozwiązuje kryminalną zagadkę zaginięć kilkuletnich dzieci. Równie ponure tajemnice skrywa przeszłość jej rodziny. Realny Wałbrzych zostaje przemieniony w miasto nocne, labiryntowe, w dużej mierze podziemne. Wyparta przeszłość niemal dosłownie dąży do wydostania się na powierzchnię. A jednocześnie w mieście trwa mesjanistyczno-narodowe szaleństwo. W roli niemego świadka - górujący nad Wałbrzychem zamek Książ, w którym zgodnie z legendą ukryty został skarb Hitlera. Przyjemność, jaką autorka czerpie z układania puzzli tej wielowątkowej historii, natychmiast udziela się czytelnikowi”.

Ale w książkach Joanny Bator trzeba umieć dostrzec ukrytą zręcznie ideę. W mrocznym zastygłym świecie dawnego Wałbrzycha działy się rzeczy ze świata ułudy, horroru i fantasmagorii. Ale ten świat odszedł, należy do przeszłości. Powoli wyłania się z odmętu coś nowego, twórczego. I w tym znajduje autorka nutę optymizmu, z którą chce się podzielić z czytelnikami. Nieco inaczej określił to Adam Michnik przy wręczaniu nagrody Nike:

Widzę w nich (mowa o wszystkich trzech książkach J. Bator) taki znak sprzeciwu w stosunku do tego, co się wdziera do naszego życia publicznego. W stosunku do agresji, głupoty, niegodziwości. Są dwie Polski - literatury i religii "smoleńskiej". Jako zwolennik polskiej literatury, dziękuję bardzo!

W materiale filmowym emitowanym podczas finałowej gali w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego o swojej książce Joanna Bator powiedziała:

„Trzy razy wracałam do tego miasta w trzech kolejnych powieściach i wróciłam po raz ostatni. Czuję to głęboko, wyczerpałam tę ziemię. Pisałam "Ciemno, prawo noc" w Japonii, i zdałam sobie sprawę, że nie mam się już co oszukiwać. Że wrócę do Polski, a Polska jest dla mnie Wałbrzychem. Ja nie wracam do realnego miasta, ale do miasta z mojej pamięci, spędziłam tam jedynie 18 lat. Przez lata o tym nie myślałam, to było coś w rodzaju spiżarni. Te zalążki trwały we mnie, by odezwać się teraz”.

Zaś otrzymaną nagrodę skomentowała żartobliwie słowami:

„Jestem zaszczycona i szczęśliwa. Od dzisiaj Nike będzie mi się kojarzyła głównie z tą nagrodą, a nie butami do biegania”.

Z kolei Joanna Bator, odbierając wcześniej złote pióro dla finalistów Nagrody Nike, zaapelowała: - Polacy, czytajcie książki!

I tym apelem kończę mój drobny wkład do promieniejącego coraz mocniej wałbrzyskiego entuzjazmu. A stało się to w tak ważnym momencie, gdy w Wałbrzychu tyle się dzieje dobrego, tyle nowych dróg, tyle inwestycji, dużo remontuje się budynków, powstają nowe kamienice, obiekty sportowe, obiekty kulturalne typu Stara Kopalnia czy Górniczy Dom Kultury. Wałbrzych jest uważany za brzydkie miasto ale w rzeczywistości jest to jedno z najpiękniejszych miast w Polsce i znajduje się w nim mnóstwo mądrych, kulturalnych i wartościowych ludzi. Czas najwyższy by dostrzec osiągnięcia kultury wałbrzyskiej i należycie je docenić.





niedziela, 6 października 2013

"Arkadia" - raj na ziemi


rzut oka na Grzmiącą od strony Gomulnika Małego




Arkadia, to kraina na Półwyspie Peloponeskim w południowej Grecji, otoczona ze wszystkich stron górami. Arkadia ma jeszcze inne, potoczne znaczenie, to kraina wiecznej szczęśliwości.
Arkadyjski – znaczy sielankowy, pasterski, beztroski, szczęśliwy.

„Arkadią” nazwali państwo Monika i Wojtek Niedziółkowie odbudowane od podstaw na wysokiej skarpie pod lasem w Grzmiącej k. Głuszycy  -  gospodarstwo agroturystyczne. To spełnienie ich planów życiowych, materialne ucieleśnienie dążeń i  marzeń o spokojnej jesieni życia.
Założyciele gospodarstwa, to ludzie nietuzinkowi, inteligenci z pochodzenia i wykształcenia, znający świat i ludzi. Znudziło ich życie w dużym mieście, gdzieś tam w głębi duszy drzemało od dawna marzenie o idylli życia wiejskiego. Parę lat temu „odkryli” pięknie położone na zboczu góry, popadające w ruinę gospodarstwo w uroczej wsi turystyczno-letniskowej. Okazało się, że jest do kupienia,  że po gruntownym remoncie i przebudowie, daje możliwość urządzenia sobie życia zgodnie z wszystkimi wcześniejszymi urojeniami. Remont trwał trzy lata, a obejmował nie tylko budynek mieszkalny, ale też inne pomieszczenia gospodarskie i całe otoczenie. Trzeba było je ogrodzić, wyznaczyć i zagospodarować plac zabaw, boisko do gry w bule, pogłębić i umocnić lustro stawu, posadzić drzewka i krzewy ozdobne. No i założyć prawdziwe gospodarstwo wiejskie z końmi, krowami, kozami, królikami, drobiem. Za domem posadzono winogrona, być może jest to najwyżej położona w Polsce winnica. (ok. 600 m n.p.m.). Pani Monika jest dumna z  tego, że może z nich przyrządzać domowe wino.
„Prawie wszystkie produkty spożywcze dla naszych gości robimy sami z ekologicznych surowców – opowiada przeprowadzającej z nią wywiad Monice Mordowskiej z  „Głosu Głuszycy”- mamy kury, więc są wiejskie jajka, króliki na wspaniałe potrawki, pieczemy swojski chleb, wypiekamy ciasta”. Pasją pani Moniki jest kuchnia francuska, a więc nie potrawy regionalne, którymi szczyci się większość gospodarstw agroturystycznych, ale coś innego, mniej u nas znanego, czym można zaskoczyć gości.
„Wszystko tutaj jest połączeniem minionych lat z nowoczesnością. Kamienna piwnica z sześcioosobową sauną, odrestaurowane meble w pokojach z łóżkami zaopatrzonymi w materace ortopedyczne; grube i stare belki stropowe z nowoczesnymi rozwiązaniami architektonicznymi; łukowy sufit w kuchni i aluminiowe wyposażenie. Pokoje noszą nazwy kwiatów, a ich wystrój koresponduje z nadanym imieniem. Każdy pokój ma swoją tożsamość, kolor i nastrój”  -  pisze w artykule „Wiejsko, europejsko” Monika Mordowska.

W 2010 roku państwo Niedziółkowie otrzymali wyróżnienie w konkursie na „Najlepiej funkcjonujące i zorganizowane gospodarstwo agroturystyczne w Powiecie Wałbrzyskim”. To zaszczytny tytuł, ale również zobowiązujący. Państwo Niedziółkowie nie spoczęli na laurach, z każdym rokiem przybywało coś nowego, pojawiały  się nowe pomysły. Czytam o tym w uzasadnieniu drugiego miejsca w konkursie w roku 2013. Okazjue się, że są oni wielbicielami kuchni francuskiej. Prowadzą warsztaty dla młodzieży z gminy Głuszyca, podczas których uczą jak przygotowywać wykwintne francuskie potrawy. Włączają się aktywnie w wszelkie akcje promocyjne i inicjatywy służące aktywizacji ruchu turystycznego w gminie Głuszyca i regionie wałbrzyskim.

Warto zajrzeć do Internetu na ich stronę: http://arkadia-argo.pl ,  by przekonać się naocznie o urokach gospodarstwa agroturystycznego „Arkadia” , a następnie przyjechać tu i zagościć. To będą na pewno niezapomniane wrażenia.

Fot. Marzena Michalik




sobota, 5 października 2013

Sukces goni sukces





obrazek z Jedliny-Zdroju


To wydarzenie zasługuje ze wszech miar na szczególną uwagę i zainteresowanie lokalnych władz samorządowych i mediów. Tak się zresztą dzieje. Kolejny konkurs na najlepiej zorganizowane i funkcjonujące gospodarstwo agroturystyczne w powiecie wałbrzyskim w 2013 roku spotkał się z pozytywnym odzewem, co było widać na spotkaniu poświęconemu ogłoszeniu wyników konkursu, a także w masowych środkach przekazu. Przy wyborze najlepszego gospodarstwa agroturystycznego pod uwagę brane były takie elementy jak jakość świadczonych usług, standard gospodarstwa, dodatkowe atrakcje związane z gospodarstwem i jego okolicą a także aktywność gospodarstwa w promowaniu swojej oferty.
Organizatorem konkursu było Starostwo Powiatowe w Wałbrzychu przy współpracy z Dolnośląskim Ośrodkiem Doradztwa Rolniczego we Wrocławiu.

Finał konkursu w ośrodku „Zacisze trzech gór” w Jedlinie-Zdroju odbył się w atmosferze wzajemnej życzliwości i sympatii, choć przecież był podsumowaniem ambitnej rywalizacji szesnastu gospodarstw agroturystycznych z całego powiatu. Warto je wymienić, aby zdać sobie sprawę z wagi konkursu. Były to więc: „Michałówka” z Michałkowej, „Dom z duszą” z Olszyńca, „Jędrzejowa chata” z Unisławia Śląskiego, „Austeria Krokus” z Rzeczki, „Podkówka” i „Gościniec” z Łomnicy, „Zacisze trzech gór” z Jedliny-Zdroju, „Wiecha” z Golińska, „U Janiny” z Niedźwiedzicy, „U Anny” z Cieszowa, „Słoneczna Zagroda” z Łącznej, „Różany Ogród” z Nowego Julianowa, „Pod Gruszą” z Borówna, „Mariola” z Rybnicy Leśnej, „Dom pod karpiem” z Zagórza Śląskiego i „Arkadia” z Grzmiącej.
Przed ogłoszeniem oficjalnych wyników konkursu Starosta Wałbrzyski Józef Piksa mówił zebranym o idei konkursu, natomiast Burmistrz Jedliny-Zdroju Leszek Orpel podkreślał, jak ważnym elementem w naszym regionie jest turystyka i jej rozwój.

Jak się okazało palmę pierwszeństwa w tym roku otrzymało gospodarstwo „Zacisze trzech gór” z dzielnicy Kamieńsk w Jedlinie-Zdroju, prowadzone przez Violettę Mierzejewską wraz z rodziną. Nie jest to zaskoczeniem, bo gospodarstwo to już od kilku lat podejmuje kroki zmierzające do poprawy standardów mieszkalnych i atrakcyjności pobytu, dbając szczególnie o jakość posiłków, a także nowoczesną promocję.
Drugie miejsce zdobyło gospodarstwu „Arkadia” z Grzmiącej w gminie Głuszyca prowadzone przez Monikę i Wojciecha Niedziółków.
Na trzeciej pozycji uplasował się „Dom z duszą” państwa Podhajskich z Olszyńca w gminie Walim.
Okazuje się, że sukces goni sukces, bo dla wszystkich trzech gospodarstw nie jest to jedyne trofeum. Już wcześnie udawało im się zajmować wysokie pozycje zarówno w konkursach powiatowych jak i innych.

Z dużą satysfakcją przyjąłem też wiadomość o przyznanych wyróżnieniach dla dwóch bliskich mi gospodarstw agroturystycznych z Łomnicy (bliskich z racji niewielkiej odległości zamieszkania, ale i ze względów emocjonalnych), a mianowicie dla „Podkówki” państwa Barbary i Zbigniewa Sosnowskich i „Gościńca” państwa Danuty i Marka Hiszpańskich.
Pierwsze z tych dwóch gospodarstw - „Podkówka” - już od lat bryluje w tego rodzaju konkursach, nie zwalniając w biegu w dążeniu do zapewnienia jak najlepszego komfortu swoim gościom. Drugie - „Gościniec” - to nowo zbudowany obiekt rzucający się w oczy stylizowaną architekturą budynków i atrakcyjnym zagospodarowaniem otoczenia. Funkcjonuje od dwóch lat, a już udało mu się przebić w gąszczu wielu innych wyróżniających się gospodarstw agroturystycznych, a jak widać program inwestycyjny nie jest jeszcze skończony, można się więc spodziewać znacznego powiększenia bazy wypoczynkowej i atrakcyjności obiektu.

Poza nagrodami dla zwycięzców konkursu każde z gospodarstw agroturystycznych biorących udział w konkursie otrzymało podziękowania i gratulacje. Dodatkowo trzem gospodarstwom przyznane zostały nagrody od czytelników Tygodnika Wałbrzyskiego. We wręczaniu nagród udział wzięła Agnieszka Kołacz-Leszczyńska - Poseł na Sejm RP.



O najważniejszych laureatach tegorocznego konkursu napiszę w kolejnych postach nieco więcej, a dziś chcę zainteresować moich Czytelników interesującą jak sądzę osobowością właściciela wyróżnionej „Podkówki” , Zbigniewa Sosnowskiego, jednego z pionierów agroturystyki na naszej ziemi wałbrzyskiej.


"Podkówka" w Łomnicy

A robię to dlatego, że „Podkówkę” mam nieomal w zasięgu ręki, że często chodzę tu na spacery i kontempluję  nad zagadką świata. Czemu tak jest, że jedni ludzie mogą z różnych powodów korzystać z komfortu zamieszkania w otoczeniu pięknych  krajobrazów i nie potrafią tego docenić, a inni dusząc się w blokowiskach wielkomiejskich dzielnic mieszkaniowych marzą o ciszy, świeżym powietrzu i bliskim kontakcie z przyrodą. Ale to są pytania filozoficzne, czyli  takie, na które nie ma przekonywującej odpowiedzi. Bohater mojego postu, a zarazem kolejny właściciel gospodarstwa agroturystycznego, jak się wydaje odnalazł swe miejsce na ziemi, ale ile w tym jego osobistej determinacji, a ile przypadkowości, tego nie da się do końca zbadać lub wyliczyć.



gospodarz "Podkówki" Zbyszek

To było jakieś cztery dziesiątki lat temu, kiedy młody gwarek, Zbigniew Sosnowski, po szkole górniczej w Wałbrzychu i pierwszych doświadczeniach w kopalni, postanowił wyjść z podziemi. Czuł podskórnie, że jego miejsce jest na powierzchni, że czuje się sobą, jeśli przyświeca mu światło dzienne. Tak się złożyło, że w domu rodzinnym pod lasem w Kamieńsku brakowało wody. Zimą dojazd polną drogą był problemem, a trudne warunki górskie nie dawały nadziei na uprawę roli. Gdy pojawiła się szansa na zakup gospodarstwa rolnego w Łomnicy nie było chwili wahania. Sprzedał więc dom w Kamieńsku i w ten sposób trafił do gminy Głuszyca nad bystry nurt Złotej Wody, rzeki gromadzącej górskie potoki z grzbietów pobliskich Gór Suchych. Domek położony na podmokłej równinie, tuż za nasypem kolejowym, wymagał remontu, a zaniedbane gospodarstwo dobrej ręki, zapału i uporu. Do wszystkiego trzeba było dochodzić w pocie czoła, bo warunki na uprawę roli nie były dobre. A młode małżeństwo, państwo Barbara i Zbigniew Sosnowscy, mieli na utrzymaniu troje dzieci. Dziś dwie córki, Małgorzata i Magdalena są już zamężne, mało tego, ta pierwsza obdarzyła już dziadków trojgiem wnucząt. Najmłodszy syn, Mariusz, absolwent AWF we Wrocławiu, przejmie schedę po ojcu, dziś jest jego podporą i sprężyną gospodarstwa agroturystycznego, które znajduje się w nieustającym rozwoju.



o "wilku" mowa

Jednym z pierwszych nabytków w Łomnicy była młoda klacz Samanthi. Tak ją nazwał  sam Zbigniew, zafascynowany wtedy  dalekimi Indiami. Manthi liczy już sobie 22 lata, urodziła mu 11 źrebaków, jest w domu najważniejsza, chociaż teraz nie tak osamotniona jak dawniej, bo na łąkach otaczających gospodarstwo można ją spotkać w otoczeniu jedenastu innych koni, w tym czterech źrebaków.  Wszystkie one są przyjaźnie nastawione do człowieka, mogą mu jeść z ręki, nie stanowią żadnego zagrożenia.  
To właśnie na hipoterapię postawili Sosnowscy, zakładając w 1997 roku gospodarstwo agroturystyczne. Hipoterapię i ekologię. Gospodarze są wegetarianami, w uprawie roli ograniczają chemię do minimum. Te upodobania starają się przeszczepiać na swoich gości. Gospodarstwo znane jest z tego, że oferuje terapię konną i wyżywienie ekologiczne. Swego czasu było jednym z pierwszych gospodarstw ekologicznych w gminie. Znalazło się w międzynarodowym Informatorze ECAT i stąd rozpoczął się budzący powszechne zainteresowanie i podziw sąsiadów, niezwykły exodus Holendrów, Belgów, Francuzów, Niemców, którzy zjeżdżali tu najlepszymi samochodami przez cały boży rok. Na rozległej łące obok domu, nad rzeką i stawem, można było obserwować gości zagranicznych, dla których bezpośredni kontakt z przyrodą, zwierzętami domowymi, wiejskimi przysmakami, w otoczeniu bajecznego pleneru górskiego, stanowił wartość samą w sobie. Gości przyciąga możliwość skorzystania z nauki jazdy konnej, początkowo na specjalnym wybiegu lub łące, a potem po okolicznych wertepach u stóp majestatycznej Ostoi, będącej dla Łomnicy tym, czym Chełmiec dla Wałbrzycha.
Na temat nadzwyczajnych walorów leczniczych jazdy konnej pan Zbigniew potrafi mówić z przejęciem i przekonaniem. Jazda konna, to najlepszy, niczym nie zastąpiony masaż wielu mięśni, które w normalnym życiu są „uśpione”, hipoterapia człowieka leczy i uszlachetnia. Ma kolosalne znaczenie w leczeniu dzieci niepełnosprawnych. Z rozrzewnieniem wspomina swe pierwsze niezapomniane ekstrawagancje, kiedy wczesnym świtem siodłał swoją Manthi i galopował do pobliskiego kamieniołomu, tam brał ożywczą kąpiel  i wracał wierzchem czując się jak młody Bóg. Do dziś zasiada konia, gdy tylko ma chwilę czasu, a dzięki temu jak również ekologicznemu odżywianiu tryska zdrowiem, dowcipem i pozytywnym nastawieniem do życia. Kto nie wierzy, niech zagości w gospodarstwie agroturystycznym „Podkówka”, aby się o tym przekonać. Są tutaj pokoje do wynajęcia, dwu, trzy, czteroosobowe, jest fachowa obsługa przy nauce jazdy konnej, można też skorzystać ze znakomitej wiejskiej kuchni, bo pani Barbara słynie z przyrządzania znakomitych jarskich potraw - naleśników, pierogów, pysznych zup, którymi zajadają się goście.

 Jeśli zaboli cię główka, wyleczy cię „Podkówka”, jeśli chcesz dopiąć swego, ucz się od Sosnowskiego!

I tym drobnym limerykiem zachęcam Państwa do skorzystania z oferty gospodarstwa Sosnowskich w Łomnicy.
Trzeba tylko zabrać ze sobą kapelusz kowboja.

Fot.  R. Tarasiuk