Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

W majowy weekend




z życzeniami miłych  majowych świąt


Tradycyjne majowe święta państwowe, 1 i 3 maja, jeśli znajdą się pomiędzy sobotnio-niedzielnymi weekendami,  pozwalają uzyskać kilkudniową przerwę w pracy, czyli tzw. długi weekend. W tym roku tak się stało i Polacy pracujący mogą świętować nawet dziewięć dni. Oczywiście nie wszyscy, ale olbrzymia większość. Dla nich to głównie władze samorządowe i różnego rodzaju organizacje społeczne i kulturalne przygotowały atrakcyjne programy świąteczne. Jak się okazuje mamy w czym wybierać i możemy przy dobrej pogodzie spędzić ten wolny czas przyjemnie i pożytecznie.

Nasza głuszycka Rodaczka z Brzegu nad Odrą, poetka, Romana Więczaszek, przyjechała właśnie pod koniec kwietnia na rekonwalescencję do Sanatorium w Szczawnie Zdroju. Nie ograniczyła się do zabiegów sanatoryjnych i łykania zdrojowej wody. W Jedlinie-Zdroju spotkała się z kuracjuszami i oczarowała ich swoja twórczością i osobą.  Skorzystała też z nadzwyczajnej okazji by wraz z innymi gośćmi z Polski zwiedzić pałac w Jedlince w ramach sobotniego (27 kwietnia) pikniku. Widowisko „Spalona ziemia” będące rekonstrukcją bitwy rosyjsko-pruskiej na froncie wschodnim z I wojny światowej zgromadziło tysiące widzów. Można było zobaczyć okopy wojenne, szpital polowy, eksponaty ówczesnego uzbrojenia, a głównym punktem programu była powietrzna bitwa z udziałem samolotu Fokker DR 1, zakończona defiladą wojskowych grup rekonstrukcyjnych.  Wprawdzie pogoda trochę pokrzyżowała szyki, ale nie był to deszcz, który mógł zniechęcić przybyłych na festyn gości. Można było się schronić pod parasolem, ogrzać przy ogniskach i skorzystać z gorących dań barowych. I jak zwykle wieczorem na koniec festynu miał miejsce atrakcyjny pokaz ogni sztucznych.
.
Szkoda, że organizatorzy zamknęli w tym dniu restaurację „Jedlinianka” dla przybyłych  na imprezę osób. Nie pozwolono nam nawet jej obejrzeć, bo jak nam oświadczono jest zarezerwowana dla „specjalnych gości”. Kłóci się to z zaproszeniem na stronie internetowej pałacu w Jedlince. Niestety, wiadomo nie od dziś, że gość gościowi nie równy. Po co więc tworzyć w zaproszeniach „miraże”, że pałacowe obiekty są otwarte dla wszystkich ?

Inscenizacja „Spalona ziemia” na terenie Zespołu Pałacowo-Hotelowego „Jedlinka”, to dopiero wstęp do majowego świętowania. W Jedlinie-Zdroju zaplanowano liczne imprezy rekreacyjno- rozrywkowe i sportowe w świąteczne dni majowe, podobnie jak we wszystkich innych miastach i gminach wałbrzyskiego powiatu ziemskiego. Tegoroczny długi weekend, mam nadzieję, dostarczy amatorom aktywnego wypoczynku wiele niezwykłych atrakcji.

Niestety, to co dobre pryska szybko jak bańka mydlana, powraca bardzo często szara rzeczywistość, którą trudno się entuzjazmować, ale trzeba tolerować, bo takie jest życie. A więc spokojnej tolerancji życzę moim Czytelnikom w kolejne dni majowe.

piątek, 26 kwietnia 2013

Świebodzice - miastem zegarów. C. d. historii miasta





Świebodzice - współczesny herb miasta
 Wzrost potęgi Prus po zwycięskiej wojnie z Austrią, która skończyła się zaanektowaniem Śląska, okazał się bardzo korzystny dla maleńkich Świebodzic. W latach 1775-1811 miał miejsce boom inwestycyjny. To czas odbudowy miasta, budowy nowych zakładów przemysłowych, obiektów publicznych i domów mieszkalnych. W 1807 roku miasto znalazło się w ogniu kolejnych działań wojennych. Tym razem padło łupem wojsk francuskich i sprzymierzonych w kampanii napoleońskiej. W dwa lata później z ich rozkazu przystąpiono do burzenia murów i bram obronnych. Ale miasto nie ucierpiało tak mocno jak za czasów wojen husyckich, czy wojny 30-letniej. W 1809 roku otworzył w Świebodzicach tkalnię płótna lnianego i produkcji lin protoplasta rodu wielkich fabrykantów, Fryderyk Kramsta. Ożywienie miało miejsce w związku z rozwojem górnictwa węgla kamiennego w Wałbrzychu, bo przez Świebodzice prowadziła Węglowa Droga, którą transportowano urobek z kopalń do portu rzecznego w Malczycach nad Odrą. W mieście zachował się rynek z ratuszem, liczyło ono sobie wówczas 325 domów i 105 stajni, było siedzibą urzędów – podatkowego, pocztowego, sądu grodzkiego. Były w nim 3 kościoły (2 katolickie), szkoła ewangeliczna, szpital,  3 remizy strażackie, młyn wodny i zakłady rzemieślnicze różnych maści. Warto pamiętać o browarze i sześciu gorzelniach. Póki co prym wiodła firma włókiennicza Kramst und Sőhne, z przędzalnią, na 6.812 wrzecion napędzaną maszyną parową, dużą krochmalnią i hurtownią płótna. Pracowało w nich ponad tysiąc robotników, głównie kobiet. F. Kramsta był najważniejszą osobą w mieście, a w jego domu przyjmowane były nawet głowy koronowane.
W 1841 roku powstała drukarnia, w której rozpoczęto wydawać lokalną gazetę „Der Freiberger Amst-Bote”.
Kolejny żywiołowy  rozwój Świebodzic miał miejsce w drugiej połowie XIX wieku, a jedną z dźwigni rozwoju było uruchomienie w 1843 roku linii kolei żelaznej początkowo z Wrocławia przez Jaworzynę do Świebodzic, a w dziesięć lat później do Wałbrzycha. Miasto okazało się dobrą bazą do lokalizacji fabryk. Zakłady Kramsta otworzyły kolejną tkalnię, a inny przemysłowiec, G. Becker w 1849 roku otworzył fabrykę zegarów szafkowych, która stała się znaną w całych Niemczech. Przy drodze do stacji kolejowej wybudowano paradne kamienice, mieszczące także restauracje i hotele. W 1873 roku w mieście było już 5 fabryk zegarów, a fabryka Beckera większość produkcji przeznaczała na eksport. Świebodzice stały się na jakiś czas centrum przemysłu zegarniczego dla całej Rzeszy. Tak więc tradycyjne dawniej miasto piwne przekształciło się w ośrodek odmierzania czasu. Nic więc dziwnego, że rezydujący ponad rok czasu na zamku Książ po wojnie oficerowie radzieckiej Armii Wyzwoleńczej szczególnie upodobali sobie przeczesywanie poniemieckich fabryk zegarów w Świebodzicach. Być może zdobią one moskiewskie wille do dziś jako trofeum wojenne, a zarazem dzieła sztuki.
Z końcem XIX wieku miasto dorobiło się szeregu obiektów reprezentacyjnych i komunalnych. Szczyciło się atrakcyjnym kąpieliskiem „Wilhelmsbad” z pomostami i gondolami urządzonym w wyrobisku dawnego kamieniołomu.
Mniej korzystny dla rozwoju miasta był okres międzywojenny. Było to skutkiem kryzysu gospodarczego Niemiec lat 1927-1933, który spowodował ograniczenie produkcji. Warto jednak wspomnieć o powstałej w 1920 roku słynnej wytwórni widokówek, które do dziś stanowią cenne zbiory koneserów tego rodzaju wytwórczości. W czasie II wojny światowej podobnie jak w innych miastach całą produkcję przestawiono na potrzeby zbrojeniowe. Od 1944 roku w mieście funkcjonowała filia obozu Gross-Rosen, której więźniowie byli wykorzystywanie do budowy podziemi w zamku Książ.
Podobnie jak Wałbrzych, Świebodzice nie poniosły żadnych strat wojennych i zostały wyzwolone 9 maja 1945 roku bez jednego wystrzału.
Czasy powojenne, to już jest historia współczesna, warta również bliższego poznania, zwłaszcza że świadków tej historii jest coraz to mniej. O powojennych losach miasta do chwili obecnej można się dowiedzieć z wielu bardziej dostępnych materiałów, do czego gorąco zachęcam.
Mam dla osób, które udało mi się zainteresować historią i współczesnością Świebodzic jeszcze jedną propozycję. Zachęcam koniecznie na samym początku lub na końcu świebodzickiej wycieczki krajoznawczej  na wieżę zamku Książ. Stamtąd możemy obejrzeć jak na dłoni rozpościerające się u stóp wzgórza zamkowego majestatyczne miasto Świebodzice. Ten widok pozostanie na długo w pamięci i pozwoli dostrzec wyjątkowe uroki starego miasteczka, które jest równocześnie bardzo nowoczesne i fascynujące. 

Na podst. Słownika geografii turystycznej Sudetów, cz. 20 pod red Marka Staffy.

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Świebodzice - miasto piwne. Od Virburka - do Freiburga, wyimki z historii miasta.




Świebodzice - kościół św. Piotra i Pawła

Virburc lub Virburk, to pierwotna nazwa dzisiejszych Świebodzic. Przechodziła ona różne metamorfozy przekształcając się w połowie XIV wieku we Fryburg, by w 1727 roku stać się Freiburgiem. W 1946 roku miasto uzyskało polską nazwę – Świebodzice.

Zacznijmy jednak od samego początku.
niemiecki herb miasta

Słowiańska osada nad wartkim potokiem Pełcznicy, u stóp wzgórza, na którym zbudowano później zamek Książ, powstała zapewne w pierwszej połowie XIII wieku. Prawdopodobnie biskup wrocławski Wawrzyniec już w 1228 roku konsekrował tu kościół św. Mikołaja. Z 1279 roku pochodzi przywilej księcia Henryka Probusa, zezwalający mieszczanom na produkcję piwa, co dowodzi, że Świebodzice były już miastem. Datę tę przyjmuje się jako początkową dla miasta, które liczy więc sobie już  734 lata. Świebodzice były częścią księstwa świdnicko-jaworskiego. Na jakiś czas utraciły prawa miejskie, ale przywrócił je w 1337 roku książę świdnicko-jaworski Bolko II Mały. W 1392 roku po śmierci Agnieszki, wdowy po Bolku II, Świebodzice, podobnie jak całe księstwo świdnicko-jaworskie, przeszły pod panowanie króla czeskiego. Piastowskie panowanie na tej ziemi mieści się w czasookresie czterech stuleci (od początków państwa polskiego), ale nie oznacza to, że osadnikami byli tu tylko i wyłącznie ludzie pochodzenia słowiańskiego. Już wtedy miastotwórczym był przede wszystkim żywioł germański. Świadczy o tym też niemiecka nazwa miasta - Virburc   
Podstawę bytu mieszkańców w tym miejscu  stanowiło głównie tkactwo i piwowarstwo, rozwijało się rzemiosło skierowane głównie na potrzeby zamku Książ. Z początkiem XV wieku miasto i pobliski zamek Książ stają się własnością starosty Hermanna von Czetterasa (Czettritza). Wkrótce potem w 1427 roku trzykrotnie oblegają je wojska husyckich taborytów, co przynosi ze sobą zniszczenie i wyludnienie. Powoli w miarę upływu lat miasto się odradza. W 1492 roku król czeski Władysław Jagiellończyk nadał mu przywilej organizowania „ciepłych jarmarków” w dzień św. Mateusza, zaś w 1509 roku ten sam król  sprzedał je wraz z zamkiem Książ Konradowi Hochbergowi, późniejszemu staroście, uwaga - za 10 tysięcy kóp groszy. Wprawdzie kóp było aż 10 tysięcy, ale groszy. Nasz NBP by się obruszył. skoro koszty produkcji współczesnego grosza są większe od jego nominalnej wartości. Ale grosz groszowi nierówny. Niestety, nie funkcjonowała wtedy zabawa w przetargi publiczne, trudno więc ocenić, czy ta sprzedaż nie miała znamion korupcyjnych.
We władaniu rodziny Hochbergów pozostawało miasto aż do 1830 roku, zaś sam zamek Książ do końca II wojny światowej. I zamek i miasto wyszły na tym nienajgorzej, bo Hochbergowie byli dobrymi gospodarzami i sprzyjali rozwojowi miasta jako ośrodka rzemieślniczo-handlowego. Pod koniec XVI wieku Świebodzice liczyły 275 domów i blisko 40 cechów rzemieślniczych. Najwięcej było płócienników i karczmarzy. Odbywały się znane targi na len i płótno lniane. Zaczęto także wydobywać pod miastem wapienie i wypalać je w miejscowych wapiennikach przy użyciu węgla kamiennego. Miasto było już wówczas zamieszkałe głównie przez ewangelików, którzy przejęli kościół parafialny.
Rozwój Świebodzic przerwała wojna trzydziestoletnia (1618-1648). Miasto zostało złupione przez Szwedów, zrujnowane kontrybucjami i zaanektowane zarazą, która pochłonęła ponad 2 tysiące mieszkańców. Po wojnie spośród 337 domów tylko 98 było zamieszkałych. Odbudowa Świebodzic trwała długo. Przez ponad wiek było to biedne miasto. Nadal podstawę bytu stanowiło tkactwo lniane i produkcja piwa. W wieku XVIII miały miejsce wojny prusko-austriackie, zwane wojnami śląskimi. Towarzyszyły im  kontrybucje, pożary i zarazy. W 1745 roku nastąpiła stabilizacja z chwilą przejęcia Śląska przez Prusy i miasto znalazło się na dobrej drodze rozwoju. To właśnie wówczas przyjęła się nowa nazwa miasta – Freiburg, co po niemiecku oznacza wolną, swobodną górę. Niestety,  wkrótce na miasto spadła kolejna apokalipsa. W 1774 roku tragiczny pożar pochłonął ratusz i 16 budynków publicznych oraz 309 domów mieszkalnych, a więc praktycznie całe miasto. Odbudowa przekraczała możliwości Hochbergów, z pomocą pośpieszył rząd pruski. W 1778 odbudowano kościół ewangelicki, a w 1781 ratusz, potem szpital i inne budynki publiczne. Domy mieszkalne trzeba było restaurować we własnym zakresie.

Miasto otoczone było murami obronnymi z trzema bramami: Świdnicką, Strzegomską i Kamiennogórską. Wśród budynków publicznych był kościół parafialny katolicki, kościół szpitalny, kościół ewangeliczny, dwie szkoły, szpital oraz 245 budynków mieszkalnych. W 91 budynkach warzono piwo. Były dwa jarmarki – na św. Pawła i św. Macieja. Wśród mieszkańców przeważali rzemieślnicy. Było m. in. 12 masarzy, 10 piekarzy, 9 kuśnierzy, 8 sukienników, po 7 kowali i gorzelników, po kilku garncarzy, bednarzy, kołodziejów, stelmachów, rymarzy, grabarzy, garncarzy, siodlarzy, liniarzy, pończoszników, szklarzy, ślusarzy, kapeluszników i rękawiczników. Nie będę już dalej wymieniał, choć jeszcze sporo specjalizacji rzemieślniczych by się znalazło, chociażby taka jak złotnictwo, introligatorstwo, cukrownictwo i wiele, wiele innych. Już ta litania wskazuje dobitnie na wszechstronność rzemieślniczą miasta piwnego u stóp monumentalnego zamku Książ. Jeśli dziś zadajemy sobie pytanie, skąd się wzięły tradycje rzemieślniczo-handlowe miasta nad środkowym biegiem Pełcznicy, odpowiedź jest jasna. To tradycje historyczne. Wprawdzie po II wojnie światowej napłynął tu żywioł narodowościowy znacznie odmienny od dotychczasowych gospodarzy, ale coś ważnego i cennego po nich zostało i procentuje do dziś, znacznie wyraźniej niż warzone tu przez wieki świebodzickie piwo. Domniemywam, że nie miało ono takiej mocy, aby zwalić piwosza z nóg. Świadczą o tym dobitnie dalsze nader interesujące dzieje miasta nad wartkim nurtem Pełcznicy. Ale o nich, nie tak już odległych losach Świebodzic -  w następnym odcinku.

niedziela, 21 kwietnia 2013

Świebodzickie miasto-państwo




świebodzicki ratusz

Jest sporo miast i na Dolnym Śląsku i w całym kraju zbliżonych do Świebodzic powierzchnią i liczbą mieszkańców, ale znacznie mniej takich, które łączą w sobie w sposób harmonijny  obfitość walorów predysponujących je do bycia miastem uniwersalnym i samowystarczalnym, czymś w rodzaju miasta-państwa, jak to bywało w średniowiecznej Europie, albo też jeszcze inaczej – miasta idealnego.  To właśnie w „złotym wieku” XVI, we Włoszech pojawiła się renesansowa koncepcja takiego miasta, a jej twórcą był Leonardo da Vinci. Według niego powinno ono leżeć nad rzeką, być zbudowane na równinnym terenie, ułatwiającym poruszanie się bez przeszkód, powinno być zbudowane według starożytnego wzorca, z rynkiem i ratuszem w centrum, murami obronnymi i wieżami wokół, winno też  zachwycać architekturą, być przykładem funkcjonalności, ładu i porządku. Świebodzice stanowią klasyczny model starego miasta, w którym nowoczesność koegzystuje harmonijnie z zabytkowymi budowlami, dając mieszkańcom i przybyszom komfort przeżyć duchowych, estetycznych i materialnych.
Mówiąc prościej, Świebodzice, to piękne, dobrze rozwinięte, zadbane miasteczko, znakomicie położone na przedpolu panoramy Gór Wałbrzyskich, Kamiennych i Sowich, szczycące się barwną przeszłością i wysokim poziomem rozwoju przemysłu, rzemiosła i handlu.
Był taki czas w PRL-u, kiedy to Świebodzice uchodziły w przeliczeniu na  liczbę mieszkańców za najlepiej uprzemysłowione miasto Przedgórza Sudeckiego, wyżej niż Wałbrzych i Świdnica. Mają Świebodzice tę zaletę, że mogłyby się otoczyć murami obronnymi, jak to miało miejsce w średniowieczu i byłyby w stanie przetrzymać długotrwałe oblężenie, znajdując u siebie wszystkie niezbędne środki do życia. Ale w obecnej dobie takich zagrożeń już nie ma, natomiast dobrze jest mieszkać lub rezydować w mieście, które jest w stanie zaspokoić większość naszych potrzeb życiowych. A że tak jest spróbuję o tym przekonać moich Czytelników.
Warto poznać bliżej to miasto. Na początek – konstatując zebrane przeze mnie informacje, a w dalszej kolejności już z autopsji, wybierając się na wycieczkę krajoznawczą do nadzwyczajnych Świebodzic. Jestem pewien, że będzie to trafny wybór.
Świebodzice (niemiecki Freiburg in Schlesien) to miasto leżące na Dolnym Śląsku w powiecie świdnickim. W latach 1975-1998 miasto administracyjnie należało do województwa wałbrzyskiego. Od południa bezpośrednio graniczy z Wałbrzychem. Miasto położone jest u stóp Pogórza Wałbrzyskiego na Równinie Świdnickiej, w środkowym biegu rzeki Pełcznicy na skraju Książańskiego Parku Krajobrazowego. W obręb miasta włączone są dwie wsie, łączące się z nim zabudową – Pełcznica i Ciernie. Wraz z nimi Świebodzice ciągną się ok. 7 km.  i leżą na wysokości 260-330 m.
Miasto otaczają użytki rolne na dobrych glebach, natomiast od południa -  niewielkie lasy i zagajniki mieszane. W tej części Świebodzic znajduje się fragment parku zamkowego Książa z zabytkową bramą wjazdową. Ponadto w mieście jest park o powierzchni 2.5 ha., w którym rosną pomnikowe drzewa, m. in. buk pospolity, klon pospolity, jesion wyniosły. Przy ul. Mikulicza rośnie dąb szypułkowy o obwodzie ok. 5 m., a w wąwozie Pełcznicy najsłynniejszy cis pospolity, zwany „Bolko”. Wokół miasta są duże obszary ogródków działkowych. Z terenów położonych nad zabudową miasta otwierają się widoki na Równinę Świdnicką i masyw Ślęzy.
Świebodzice są znaczącym ośrodkiem przemysłu maszynowego, ale najbardziej znanymi są zakłady cukiernicze „Śnieżka” produkujące czekoladę i cukierki, w tym „Michałki”, a także zakłady „Termet” SA i „Termopol” Sp. z o.o., produkujące piece gazowe grzewcze i łazienkowe oraz osprzęt do nich. Utrzymuje się jeszcze przemysł włókienniczy, działa wiele innych mniejszych firm produkcyjnych i handlowych, a także rzemiosła i drobnej wytwórczości.
Miasto jest dobrze rozwinięte, dysponuje bogatą siecią handlowo-usługową i pełną infrastrukturą techniczną i komunalną. Jest siedzibą Urzędu Miejskiego i związanych z nim instytucji. Działają m. in.: policja, straż miejska i pożarna, poczta, apteki, szpital, ośrodek zdrowia,  i przychodnia lekarska. Funkcjonują 4 szkóły podstawowych, 3 gimnazja, 3 szkoły ponadpodstawowe, przedszkola, żłobki, biblioteki, bary, restauracje, kawiarnie, kino, dom pomocy społecznej dla dzieci, hotele, obiekty sportowe, stacje benzynowe i warsztaty  naprawcze.
Świebodzice są siedzibą dekanatu i sześciu parafii rzymsko-katolickich, jest też dom zakonny sióstr Szkolnych de Notre Dame.
Już ten bardzo ogólny i skondensowany rys informacyjny wskazuje, że jest to miasto dobrze zorganizowane i samowystarczalne.
pałac Seidlów w Świebodzicach

brama do Parku Książ
Warto wspomnieć o najważniejszych zabytkach. Należy do nich cały obszar staromiejski z rynkiem i ratuszem wybudowanym w 1781 roku w stylu klasycystycznym, fragmenty murów obronnych pochodzących z XIII wieku, a rozebranych przez Francuzów w 1809 roku, kościół parafialny pod wezwaniem św. Mikołaja wzniesiony w XIII wieku, przebudowany w XV w, i w r. 1811,  dawny kościół ewangelicki, obecnie rzymsko-katolicki pod wezwaniem św. Piotra i Pawła wzniesiony w 1779 roku na planie krzyża w stylu klasycystycznym.
Do cennych zabytków można zaliczyć mauzoleum rodziny Kramst z 1880 roku na cmentarzu komunalnym przy ul. Wałbrzyskiej, piwnice dawnej słodowni  z drugiej połowy XIX wieku przy ul. Krasickiego, dawny zajazd przy ul. Jeleniogórskiej, dom handlowy przy ulicy Lipowej, a także dawny pałac, obecnie dom pomocy społecznej przy ulicy Mickiewicza. Warto obejrzeć budynki zespołu zamku Książ, domki szwajcarskie z !792 roku oraz monumentalną bramę wjazdową do Parku Książ. W Cierniach znajduje się również zabytkowy kościół św. Franciszka z Asyżu, a w Pełcznicy ruiny kościoła św. Anny. Do zabytków należy też cmentarz żydowski i interesujące krzyże pokutne w Cierniach. Świebodzice mogą też stanowić znakomitą bazę wypadową na wycieczki w góry, bo prowadzą stąd szlaki turystyczne w Góry Wałbrzyskie i Kamienne, na Wielką Sowę, a także do Parku Książańskiego, gdzie obok zamku Książ są do zwiedzenia ruiny Starego Książa i zamku Cisy na obrzeżach parku. Blisko stąd nad jezioro w Dobromierzu, a jeszcze bliżej do bogatego w zabytki i inne atrakcje turystyczne Wałbrzycha.
Świebodzice należą do aglomeracji wałbrzyskiej. Zajmuje obszar 30,4 km2 i liczą sobie ponad 23 tys. mieszkańców.
To że Świebodzice przylegające nieomal do Wałbrzycha nie weszły w skład powiatu wałbrzyskiego, to dzieło raczej przypadku. Logiczna struktura wałbrzyskiego powiatu ziemskiego obejmująca ościenne miasta i gminy wokół Wałbrzycha wskazuje, że tak powinno być. W powiecie ziemskim wałbrzyskim byłyby największym miastem, a mogłyby być z powodzeniem nawet siedzibą powiatu. Stało się jednak inaczej i trudno ocenić, czy ta przynależność do bliskiej historycznie Świdnicy nie jest dla nich korzystniejsza. Nie przeszkadza na pewno w rozwoju turystyki regionu wałbrzyskiego, w kontaktach gospodarczych i handlowych z Wałbrzychem, a wejście w skład aglomeracji wałbrzyskiej, tak samo jak nie tak dawno do nieistniejącego już Związku Miast i Gmin Książańskich, przyniosło i przyniesie miastu Świebodzicom dodatkowe pożytki.
Świebodzice są dużym węzłem komunikacyjnym. Przebiega przez nie szosa nr 35 z Wałbrzycha przez Świdnicę do Wrocławia, a także boczne drogi do Dobromierza i Kamiennej Góry. Ze Świebodzic możemy też dojechać bezpośrednio do Strzegomia. Przy drodze do Strzegomia jest lotnisko sanitarne, obecnie siedziba Aeroklubu Wałbrzyskiego. Rysują się coraz wyraźniej szanse na uruchomienie tu lotniczego ruchu pasażerskiego. Skrajem miasta prowadzi linia kolejowa z Wrocławia przez Wałbrzych do Jeleniej Góry. Dworzec kolejowy w Świebodzicach jak wszystkie inne w tym regionie został przez PKP zupełnie zaniedbany, a pełnił on przez lata jak cała linia kolejowa ogromną rolę w otwarciu miasta na świat. Być może powrócą jeszcze czasy świetności dla kolejowego ruchu pasażerskiego i transportowego, a dworzec znajdzie dobrego gospodarza.

Świąteczne Świebodzice potrafią zachwycić od lat iluminacjami świetlnymi. W Boże Narodzenie stają się magicznym światem fantasmagorii. Co prawda bardziej znana jest z tego promowana przez telewizję Jedlina-Zdrój, ale i w Świebodzicach jest co podziwiać. W Jedlinie wspinamy się pod kolorowymi girlandami  krętą drogą pod górę do emanującego kulminacją świateł sanatorium, a dalej ciągnącą się wzdłuż ściany lasu strojną jak w bajce ulicą Warszawską. W Świebodzicach to wszystko mamy w centrum miasta w rynku i prowadzących do niego ulicach, a powala z nóg fantastycznie oświetlony ratusz.

Warto odwiedzić w świąteczny wieczór baśniowy świat miasta-ideału, podwałbrzyskich Świebodzic. Warto przyjechać tu  w pełni lata, bo Świebodzice, to miasto kwiatów. Warto przyjechać w dowolny weekend by pospacerować po mieście pełnym okazałych kamieniczek i pałaców, sklepików i restauracji, zabytkowych kościołów, nowobudowanych obiektów publicznych. To właśnie tutaj możemy wciąż jeszcze poczuć urok i atmosferę starego miasta, które już w swej nazwie niemieckiej i polskiej nosi znamię wolności i swobody.

To tyle o Świebodzicach, mieście wydawałoby się na bocznym torze dwóch pobliskich "metropolii", Wałbrzycha i Świdnicy, a w gruncie rzeczy mieście niezależnym, budującym z powodzeniem własnymi ścieżkami swą renomę i podtrzymującym historyczne tradycje miasta – państwa.

Ale o interesującej historii Świebodzic w następnym poście.

Fot. z galerii miejskiej w internecie .
Informacje o mieście m. in. na podstawie Słownika geografii turystycznej Sudetów cz. 20 pod red. Marka Staffy.

piątek, 12 kwietnia 2013

Nostalgiczna Głuszyca

Romana i Marek na spotkaniu z młodzieżą w Zespole Szkół w Głuszycy




„miasteczko moje kochane
wśród gór domami rozsiane
jak wstęga
ciszą napełniasz dolinę
a cisza jak rzeka płynie
do serca sięga

piękne o każdej porze
czy ciepło czy zimno na dworze
czy wiatr
takie wspominam cię zawsze
gdy na fotografię patrzę
sprzed lat

miasteczko moje rodzinne
ty sny spokojne dziecinne
pierwsze wzruszenie
ty miłość i pierwszy wiersz
o którym ty tylko wiesz
… moje natchnienie,,,”

Marek Juszczak, z tomiku wierszy „Wytrwałość pamięci”.


Tak, to prawda. Wiersz jest o Głuszycy, rodzinnym miasteczku Marka Juszczaka emerytowanego już obecnie sztygara kopalni „Szczygłowice’ w Knurowie na Górnym Śląsku. Czy można tęsknić za Głuszycą? Czy to normalne, by pisać o niej pełne miłości i tęsknoty wiersze?

Okazuje się, że można i nie jest to przypadek odosobniony. Pisałem już o tym wielokroć, że obok Marka Juszczaka mała Głuszyca może się szczycić tym, iż wspomina ją z nostalgią krajowej sławy pisarz i poeta,  Natan Tenenbaum, autor wiersza „Modlitwa o zachodzie słońca”, który stał się hymnem  ruchu „Solidarności”, a także Romana Więczaszek, polonistka z Brzegu nad Odrą, autorka kilku tomików wierszy i redaktorka artykułów w lokalnej prasie promujących jej miejsce urodzenia – Głuszycę.

Dlaczego więc ponownie wracam do tego tematu? Odpowiadam od razu, bo poczułem ożywcze tchnienie Wiosny, a z Wiosną, jak wiadomo, rodzi się nowe życie. Pomyślałem, że dobrze będzie od nowa przypomnieć parę strof naszych głuszyckich piewców, by raźniej nam się zrobiło na sercu, co pozwoli z nadzieją i optymizmem powitać wiosenne olśnienia słońca  i cieszyć się z tego co mamy. Chroniąc się od zimna i mrozu, zamykaliśmy się w gniazdkach domowych. Złe wrażenie robiło na nas opuszczone, senne, nieomal umierające miasto. Czekaliśmy coraz niecierpliwiej na ten cud, którym jest słoneczna, wiosenna aura. No i wreszcie, śnieg topnieje. To co nas dołowało, już przemija. Przed nami przedziwny, niepojęty cud  zielenienia się i kwitnienia. Już uśmiechają się do nas przebiśniegi i kaczeńce. Jest Wiosna, a z wiosną Głuszyca staje się miejscem, które może zachwycić::

„tu zostawiłem swoje serce
miedzy górami a doliną
łapałem wiatr jak czyjeś ręce
może to twoje były dziewczyno

puszczałem łódki do rwącej wody
by z marzeniami płynęły w dal
Bystrzyco – rzeko ciągłej przygody
czy je zaniosłaś tam gdziem chciał?

nocą gdy księżyc oświetla rowy
a w rowach świerszcze cykają dysząc
na góry spływa cień Wielkiej Sowy
jak sen nad uśpioną Głuszycą

na stawach raki i gwiazdy w wodzie
strumień wodospad i słodka cisza
lubiłem tam przychodzić co dzień,
czasem płakałem gdy nikt nie słyszał

szumiące świerki dzwony kościoła
od tego świata nie chcę więcej
znad gór tęsknota za mną woła
tu zostawiłem swoje serce.”

To napisał Marek Juszczak, a nasza znakomita Romana Więczaszek robi to po swojemu :

„Drzewa moje z dzieciństwa
zabrałam

Te z góry wysokiej
iglaste
wiecznie pijane z nadzieją

Zabrałam drzewa liściaste z parku
bo wesołe ich ramiona
nawet w zimie grzeją

Jadą ze mną jak druhny
białe brzozy
Tulę do nich swe czoło
i welon ślubny

Mam też łopiany
znad Bystrzycy
co były domem
dla misia ślepego

Wzięłam bzy kolorowe
gdyż pachną tak krótko

Jest mi dlatego ciężko…”

Romana Więczaszek znów będzie bliżej nas, bo przyjeżdża w przyszłym tygodniu na rekonwalescencję do Sanatorium w Szczawnie Zdroju. Znając ją nie ograniczy się do zabiegów sanatoryjnych i łykania zdrojowej wody. Zrobi wszystko, by spotkać się z kuracjuszami i oczarować ich swoja twórczością i osobą. Jeśli coś takiego nastąpi, napiszę o tym w moim blogu. A Marek Juszczak, jak mi wiadomo, rozpracowuje wakacyjną trasę rowerową w Arktyce. Wciąż mu za mało naszej śnieżnej, lodowatej zimy. Jazda rowerem trasami arktycznymi, to coś dla  wyjątkowych ryzykantów. Okazuje się, że jeden z nich wywodzi się z Głuszycy.
Niech mi ktoś powie, że Głuszyca, to głucha zapyziała wiocha, zasłonięta górami i lasami. Może dla wielu i tak, ale nie dla wszystkich. Coraz częściej dowiadujemy się o tym, że może być  dla młodych emigrantów powodem autentycznej nostalgii, a dla jej mieszkańców miejscem radosnej egzystencji w bliskości z pięknem przyrody i krajobrazów.

niedziela, 7 kwietnia 2013

Biały Anioł polskiej piosenki - Anna German




Anna German - obwoluta płyty
„Człowieczy los nie jest bajką ani snem.
Człowieczy los jest zwyczajnym, szarym dniem.
Człowieczy los niesie z sobą żal i łzy.
Pomimo to można los zmienić w dobry lub zły.

Uśmiechaj się,
do każdej chwili uśmiechaj,
na dzień szczęśliwy nie czekaj,
bo kresu nadejdzie czas,
nim uśmiechniesz się chociaż raz”


Kim była orędowniczka tak optymistycznego stosunku do życia w piosence, która stała się światowym przebojem.

Wiemy już, że Anna German urodziła się w Uzbekistanie w 1936 roku. A było to w Walentynki 14 lutego i może dlatego Anna całe życie pozostawała niepoprawną romantyczką. Jej matka pochodziła z holenderskiej rodziny, ojciec był Niemcem z pochodzenia zamieszkałym przez wiele lat w Łodzi. To właśnie czas zaborów, migracji i nowych podziałów ziem stworzył unikalną narodowościowo strukturę rodziny German. Z czasem znalazła się ona w Rosji, a potem po wybuchu wojny za Uralem, w Uzbekistanie Lata dzieciństwa i młodości Anny nie zapowiadały kariery piosenkarskiej, trudno było w ogóle o czymś takim myśleć, choć już wtedy rodziła się często ukrywana pasja śpiewania. To ona pociągnęła ją na ścieżkę koncertową, ale stało się to w Polsce, we Wrocławiu, gdzie znalazła się przypadkowo po wojnie, skutkiem emigracyjnego przesiedlenia z głębi Rosji.

Kariera Anny German załamała się w 1967 roku, gdy wracając z koncertów we Włoszech uległa wypadkowi samochodowemu, na Autostradzie Słońca. Wypadek był bardzo poważny, artystkę znaleziono nieprzytomną kilkanaście metrów od miejsca zdarzenia. Liczne operacje, długie miesiące w gipsie i bardzo bolesna rehabilitacja nie zniechęciły Anny German. Po trzech latach rekonwalescencji w domu, podczas której musiała na nowo uczyć się chodzić, gwiazda wróciła na scenę pełna energii, z materiałem na płytę i przejmującą piosenką, która momentalnie stała się przebojem - „Człowieczy los”.

Od tego wypadku rozpoczyna się wspomniany już serial  telewizyjny o Annie German, bo rzeczywiście było to zdarzenie przełomowe w jej życiu. Anna German udowodniła, że nic nie było w stanie zburzyć jej życia i zagasić pogody ducha. A Zbigniew Tucholski, który dzielnie wspierał ją podczas powrotu do zdrowia zdecydował się zadać wiadome pytanie, na które bez wahania odpowiedziała „tak”.
Zbigniew Tucholski to jej Orfeusz, chociaż nie miał nic wspólnego z grą na instrumencie muzycznym lub śpiewaniem. Te talenty były domeną jego Eurydyki i jak się okazało zdeterminowały całe ich wspólne pożycie. Spotkali się w upalny dzień na pływalni. On przy okazji wizyty służbowej we Wrocławiu, ona korzystająca ze słońca na kocu z książką. Poznali się i od razu nawiązała się między nimi nic sympatii i wzajemnego oczarowania. Początkowo dzieliła ich odległość, bo Zbigniew był asystentem na Politechnice Warszawskiej, a Anna  zaczynała swoją międzynarodową karierę i często wyjeżdżała do Włoch, Francji czy ZSRR, skąd powracała w glorii rosnącej sławy i uwielbienia .przez tłumy miłośników piosenki.

Co ciekawe, Zbigniew początkowo nie zdawał sobie sprawy z wagi i znaczenia jej talentu. Dopiero pewnego dnia, gdy przyjechała do niego w odwiedziny i usiadła do fortepianu oczarowała go również  swoim głosem, określanym mianem "słowikowego". Jej fani często zwracali się do niej „Jej Wysokość”. Po części przez szacunek, jaki powszechnie budziła, a po części przez jej posągowy wzrost – piosenkarka mierzyła 184 cm wzrostu. Do końca życia pozostało to jej kompleksem.
Związek Zbigniewa i Anny przypomina do złudzenia mityczne losy Orfeusza i Eurydyki, ale jak się okazuje lata dzieciństwa i młodości naszej Eurydyki nie należały do zbyt szczęśliwych, przypadły na czasy okrutnej II wojny światowej i w dodatku otarły się o mechanizmy totalitarnego systemu stalinowskiego. Ucieczka z dalekiego Uzbekistanu do Polski i uratowanie życia okazały się prawdziwym cudem.
Pierwsze odcinki serialu telewizyjnego odsłaniają problemy „obcej” rodziny w prowincjonalnym miasteczku w głębi Rosji, brak wieści o losach aresztowanego ojca,  prześladowania i brak środków do życia. Maleńka Anna tęskni za ojcem, nie może tego zrozumieć, że nie wiadomo co się z nim dzieje, do końca wierzy, że wróci z wojny, choć matka i babka mają świadomość, że został stracony przez NKWD.
Po całej wojennej zawierusze młoda Anna German wraz z matką i babką osiadła w poniemieckim Wrocławiu. Tam skończyła studia geologiczne, z wyróżnieniem, po czym od razu zajęła się swoją pasją – muzyką. Debiutowała w 1960 roku, by cztery lata później być już krajową gwiazdą estrady z licznymi wyróżnieniami z festiwali w Sopocie czy Opolu.
Równolegle do uczucia rozwijało się jej życie zawodowe. Coraz większe sukcesy, coraz większy rozgłos, coraz dłuższe trasy. Anna German lubiła występować, dzielić się z publicznością swoją osobą. Śpiewała, a właściwie czarowała, w siedmiu językach na czterech kontynentach. Była pierwszą Polką, która wystąpiła w legendarnej paryskiej Olimpii i jedyną, która została zaproszona na festiwale w San Remo i w Neapolu.
Trzy lata później, w 1975 roku, urodził się ich syn Zbigniew junior i wszystko wydawało się układać prawidłowo: domek na warszawskim Żoliborzu, ukochany mąż, synek i muzyka, która grała od rana do nocy.
„Śpiew był jej życiem. W jednym z wywiadów powiedziała: Myślę, że każdy z nas ma swoją gwiazdę. Może nią być miłość, praca, macierzyństwo… Tylko trzeba zrobić wszystko, żeby nie gasł jej blask. Moja gwiazda – to piosenka.
Niedługo później nastąpił kolejny dramat. Na jednym z koncertów w Australii Anna German poczuła bardzo silny ból nogi. Z trudem, ale zagrała koncert do końca i wyczerpana zeszła ze sceny. Okazało się, że ma zaawansowane stadium raka kości. Odwołała zaplanowane koncerty, wróciła do domu. Wiara Anny German w ostatnich latach życia, gdy cierpiąc leżała w łóżku w wymarzonym żoliborskim domu, uległa pogłębieniu, a sama artystka nagrywała piosenki religijne na magnetofon
.

Zmarła w sierpniu 1982 roku w warszawskim szpitalu na Szaserów, pozostawiając siedmioletniego syna, męża i matkę. Miała 46 lat.
„Człowieczy los nie okazał się dla niej zbyt łaskawy, ale jednego można jej pozazdrościć – tysiące, setki tysięcy promiennych uśmiechów, którymi obdarzała miliony swych wielbicieli na koncertach, w telewizji, wszędzie gdzie się pojawiła, świadczących o pogodzie ducha i serdeczności.
Pamięć o Annie German nie umarła, zwłaszcza w byłym bloku sowieckim, w Rosji, na Ukrainie. Jej fankluby ciągle działają, a ostatnio rosyjska telewizja zaprezentowała  serial biograficzny poświęcony artystce. Główną rolę zagrała znana polskim widzom Joanna Moro („Barwy szczęścia”, „Na Wspólnej”).
Od śmierci „Jej Wysokości” minęło trzydzieści lat, lecz  sława artystki jest tak wielka, że stacja zdecydowała się na nadawanie jej codziennie w najlepszym czasie antenowym. Dla wielu Rosjan, Ukraińców Anna German jest nie tylko gwiazdą piosenkarską, idolem w fanklubach - jest czymś w rodzaju bogini. Dlatego nie waham się porównywać jej do greckiej bogini, o której z takim pietyzmem wyśpiewała pieśń „Tańczące Eurydyki”. Można śmiało porównać ten przebój  Anny German do nieśmiertelnego songu Czesława Niemena – „Dziwny jest ten świat”. Obydwa przeboje i ich wykonawcy nie mają sobie równych.
Obiecałem wspomnieć także o związkach Anny German z Głuszycą. Okazuje się, że był taki moment, kiedy jako studentka geologii we Wrocławiu odbywała praktykę i znalazła się w Głuszycy w poszukiwaniu rud uranu w Grzmiącej. Zamieszkała przez jakiś czas na stancji w Głuszycy i zaprzyjaźniła się z jej gospodarzami. Nie udało mi się odszukać żyjących jeszcze świadków tego zdarzenia, ale być może ten post spowoduje, że ktoś znający bliżej szczegóły się odezwie. Anna German podobnie jak inna sławna polska piosenkarka, Edyta Geppert jest związana z Nową Rudą. Wraz z matką i babcią dotarła na Dolny Śląsk po przyjeździe z Uzbekistanu do Polski.. Tu w Nowej Rudzie zaczęły nowe życie. Matka. Irma, pracowała w fabryce tekstylnej "Jordanów", Ania poszła do szkoły. Szybko i chętnie uczyła się polskiego. W 1949 roku przeniosły się do Wrocławia, Irma chciała zdobyć dyplom. Wstąpiła w 1950 roku na Uniwersytet Wrocławski, wybrała rusycystykę.  Czytamy o tym w  książce biograficznej o Annie German napisanej przez Mariolę Pryzwan. Warto poszukać tej książki w księgarniach lub bibliotece.
Myślę, ze te sentymentalne związki naszej ziemi z wybitną piosenkarką pozwolą jeszcze mocniej zbliżyć się do niej i pokochać.

Pisząc o Annie German skorzystałem z materiałów w internetowych goglach, a szczególnie ze  znakomitego tekstu Patryka Chilewicza.

sobota, 6 kwietnia 2013

Śpiewająca Eurydyka z Wrocławia



Orfeusz i Eurydyka

„W kawiarence na rogu
każdej nocy jest koncert.
Zatrzymajcie się w progu,
Eurydyki tańczące.
Zanim świt pierwszy promień
rzuci smugą na ściany,
niech was tulą w ramionach
Orfeusze pijani.”…

Domyślamy się o kim będzie mowa. Mamy przecież w tej chwili renesans popularności i  zainteresowania osobą wybitnej piosenkarki lat 60-tych i 70-tych zamieszkałej w tym czasie we Wrocławiu – Anny German. A stało się to dzięki emisji telewizyjnego serialu biograficznego „Anna German”, bijącego rekordy oglądalności. Film i serial podbiły serca milionów widzów w Rosji, na Ukrainie, w Chorwacji i w Polsce, bo jest to wspólna produkcja, ale można się spodziewać, że znajdzie zainteresowanie w całej Europie.
Oznacza to, że sława naszej autentycznej gwiazdy piosenkarskiej odżyje jak feniks z popiołów i nabierze nowych blasków.
Dla przypomnienia i lepszej orientacji dwa słowa o Annie German:
Anna German, od 1972 r. Anna Wiktoria German-Tucholska (ur. 14 lutego 1936  w Urgenczu w Uzbeckiej SRR (ZSRR), zm. 26 sierpnia 1982 w Warszawie) – polska piosenkarka i kompozytorka, aktorka, z wykształcenia geolog. Śpiewała w siedmiu językach. Występowała w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Wielkiej Brytanii, Australii, Francji, Portugalii, Włoszech, na Węgrzech, w Mongolii, NRD, RFN, CSRS oraz ZSRR.
Laureatka festiwali m.in. w Monte Carlo, Wiesbaden, Bratysławie, San Remo, Neapolu, Viareggio, Cannes, Ostendzie, Sopocie, Opolu, Kołobrzegu, Zielonej Górze. Dwukrotnie uznana za najpopularniejszą polską piosenkarkę wśród Polonii amerykańskiej (1966, 1969). Zdobywczyni złotej płyty za longplay „Człowieczy los” (1972 r.).
Z Anną German łączą mnie wspomnienia z lat młodości. Jej fantastyczny głos i nastrojowe piosenki budziły mój największy zachwyt. Obok Czesława Niemena jej płyta zajmowała najwyższą półkę w naszym pokoju, dziś leży gdzieś na strychu na pamiątkę tych czasów, kiedy można było w każdym momencie posłuchać ulubionych piosenkarzy  na domowym gramofonie. Czasy się zmieniły, dawni idole odeszli w dal i trzeba wyjątkowych zdarzeń, by do nich powrócić i przekonać się ponownie, że ich talent i sława są nieprzemijające.
Właśnie wczoraj, w piątkowy wieczór w „jedynce” odżyły moje dawne wzruszenia, bo w kolejnym odcinku serialu można było posłuchać fenomenalnego nagrania „Tańczących Eurydyk” Anny German, można też było się zachwycić urodą polskiej aktorki, Joanny  Moro, grającej główną rolę w serialu.
„Tańczące Eurydyki” to piosenka łącząca w sobie wszystkie najwyższe wartości: poetycki tekst dwojga autorów, Ewy Krzemienieckiej i Aleksandra Wojciechowskiego, znakomita muzyka Katarzyny Gaertner i wyjątkowe wykonanie Anny German, piosenkarki o niepowtarzalnym, anielskim głosie.
To właśnie są przyczyny, że przebój ten można słuchać nieskończoną ilość razy, przez wiele lat i ciągle z tą samą ekspresją i wzruszeniem.

Niezwykle romantyczny, a zarazem przejmujący mit o Eurydyce i Orfeuszu był wielokrotnie wykorzystywany w kulturze, upodobała go sobie zwłaszcza opera. Warto więc przy tej okazji przypomnieć najciekawsze szczegóły tego mitu.

Orfeusz był pięknym i młodym królem Tracji. Gdy grał na lutni i harfie, wszystko wkoło niego mu wtórowało: drzewa, ptaki, zwierzęta. Jego żoną była równie urodziwa Eurydyka – nimfa drzewna hamadriada Obydwoje bardzo się kochali i byli szczęścili.

Niestety, ich sielanka nie trwała długo. Uroda Eurydyki miała potężną moc. Ktokolwiek ją ujrzał, zakochiwał się w niej od razu. Gdy syn Apollina i nimfy Kyreny – lekarz, bartnik i właściciel winnic Aristajos ujrzał ją w dolinie Tempe, uległ czarowi jej urody. Nie wiedząc, że Eurydyka jest żoną Orfeusza, zaczął ją gonić. Był do tego stopnia nieustępliwy, że przerażona nimfa biegła, nie patrząc pod nogi. W takich okolicznościach stanęła na żmiję i wkrótce zmarła od ukąszenia. Po jej śmierci Orfeusz bardzo cierpiał. Z rozpaczy przestał grać i śpiewać, błąkał się po łąkach ciągle wołając imię ukochanej. Był zdesperowany do tego stopnia, że wybrał się do Hadesu. Charon słysząc jego grę na zaczarowanym flecie przewiózł go na drugi brzeg Styksu za darmo. Orfeusz wzruszył tak mocno wszystkich swoim śpiewem i grą, że Hades postanowił oddać mu żonę. Postawił jednak warunek – nie wolno mu wychodząc z krainy ciemności oglądnąć się za siebie, gdzie miała podążać jego ukochana. Ofeusz nie wytrzymał, odwrócił się i spojrzał na Eurydykę. I w tym momencie stracił ją na zawsze. Orfeusz sam wrócił na ziemię, gdzie błąkał się bez celu tak długo aż natrafił na pochód Dionizosa. Obłąkane kobiety, meandy, zabiły go rozszarpując na strzępy. Głowa wpadła do rzeki i dopłynęła aż do wyspy Lesbos. Pochowano ją i zbudowano na niej wyrocznię. Muzy pozbierały resztę jego ciała i pochowały u podnóża Olimpu.
Nic w tym dziwnego, że tragiczna historia miłosna jednego z ciekawszych mitów starogreckich inspirowała twórców podobnie jak szekspirowskie perypetie Romea i Julii. Stała się głównym wątkiem opery Jacopo Perie – „Eurydyka”, również Claudio Monteverdiego – „Orfeusz”, Christopha Wilibaldiego Glucka „Orfeusz i Eurydyka” i wreszcie Jacquesa Offenbacha „Orfeusz w piekle”.
Do tego mitu nawiązali autorzy przejmującego wiersza  „Tańczące Eurydyki”, a cudowna muzyka Katarzyny Gertner znalazła swój niepowtarzalny wyraz w interpretacji piosenkarskiej  Anny German.

Jest coś urzekającego w bliskości tragicznych losów mitycznej pary Orfeusza i Eurydyki z burzliwą i pełną tragizmu drogą życiową piosenkarki, Anny German, perypetiami miłosnymi z jej mężem. Na ten temat, jak również jej związków z maleńkim miasteczkiem – Głuszycą  – a w ogóle na temat tego, co niesie ze sobą "człowieczy los",  parę słów w następnym poście. Zapraszam

czwartek, 4 kwietnia 2013

Żywa historia miasta


dom w którym mieszka w Głuszycy F. Mraczek


Anonimowy komentator mojego blogu WRC z Nowej Rudy w ostatnim poście „Prośba o normalność” wspomniał ciepło osobę doktora Franciszka Mraczka z Głuszycy, wieloletniego lekarza szpitala w Nowej Rudzie. Okazuje się, że jak pisze WRC: „pierwszego "klapsa" w życiu dostałem od dr Mraczka, bo urodziłem się w Głuszycy i dzięki temu "klapsowi" mogę się tu wymądrzać”. WRC wspomina też, że lekarz ten w wieku 90 lat na pól etatu pełnił jeszcze nie tak dawno w noworudzkim szpitalu swe obowiązki, bo brakowało i brakuje nadal w tym szpitalu młodych lekarzy.

Pana Franciszka Mraczka znają wszyscy długoletni mieszkańcy Głuszycy. Niestety, jest ich coraz mniej. Zdecydowana większość pożegnała się z tym padołem ziemskim. Pan Franciszek trwa. Mało tego jeszcze nie tak dawno był zawodowo czynnym, sprawnym fizycznie, aktywnym lekarzem i obywatelem miasta Głuszycy. .
Pan Franciszek liczy już sobie, bagatela, 98 lat, ale to jeszcze nie wszystko.
Franciszek Mraczek mieszka w Głuszycy dokładnie 66 lat.

Już te dwa fakty mogłyby wystarczyć, aby ze zdumienia przetrzeć oczy. Skąd się wziął taki fenomen zdrowia, pracowitości, witalności, nienagannej postawy, wierności lekarskiemu posłannictwu. Bo o panu Franciszku wszyscy, którzy go znają, mówią  tylko dobrze.  

Pan Franciszek urodził się 15. O9. 1915 roku w Czerniowcach na Bukowinie, wówczas przynależnej do Austrii jako kraj koronny. Oczywiście w rodzinie polskiej, a Polacy w Czerniowcach stanowili znaczną kolonię.

Było to więc w czasie I wojny światowej na trzy lata przed odzyskaniem niepodległości przez Polskę? Ale tu nie sięgnęła Polska. Już w 1916 roku miasto przeszło w ręce rosyjskie, a od 1918 do  1940 znalazło się w granicach Rumunii. Potem przyszły burzliwe czasy II wojny światowej, miasto przechodziło z rąk do rąk, na jakiś czas zawładnęli nim  Ukraińcy, a następnie prohitlerowscy Węgrzy, których na koniec wojny  w 1944 roku przepędziła Armia Czerwona.
Szkołę podstawową i gimnazjum pan Franciszek ukończył w Czerniowcach w 1933 roku. Następnie studiował nauki medyczne w Jassach  (Mołdawia). Był stypendystą funduszu króla rumuńskiego Karola II.  Pracę doktorską ze specjalnością chirurg-położnik obronił 16 grudnia 1939 roku. Od stycznia 1940 roku był lekarzem gminnym w miejscowości Uści-Putina  na  Huculszczyznie. ( „Tam szum Prutu, Czeremuszu, Hucułom przygrywa” – wszyscy pamietamy znany wers pieśni biesiadnej „Czerwony pas”) Później został przeniesiony do miasta powiatowego Radowiec, a w 1945 roku do miejscowości Midiasz w Siedmiogrodzie. Miał tam gabinet prywatny i praktykę lekarską w szpitalu.

Jak więc trafił do Polski?
Otóż w maju 1947 roku udało mu się wraz z bratem drugim transportem wywożącym Polaków do ojczyzny dotrzeć aż do Aleksandrowa Łódzkiego. Z Urzędu Repatriacyjnego w Łodzi otrzymał skierowanie do pracy na Ziemiach Odzyskanych. W maju 1947 roku otrzymał obywatelstwo polskie. Przez Warszawę, Wrocław, Legnicę, Kłodzko trafił do Wałbrzycha, gdzie lekarz powiatowy skierował go do pracy w Głuszycy.
Zamieszkał więc w szpitalu, którego dyrektorem był doktor T. Cytron. W czasie wojny był on lekarzem w tutejszym obozie. W 1946 roku zorganizował prewentorium dla dzieci żydowskich. Był wśród nich Janusz Weiss, który wyjechał do Izraela. Do Polski wrócił jako ambasador tego kraju. Odwiedził wówczas doktora Mraczka w Głuszycy. Cóż to było za spotkanie? Pełne miłych wspomnień i wyrazów wdzięczności ze strony wysokiego przedstawiciela rządu Izraela.
Franciszek Mraczek w Głuszycy był dyrektorem szpitala kilkanaście lat aż do 1961 roku. Miał  wszystkie potrzebne do pełnego lecznictwa oddziały: wewnętrzny, zakaźny, chirurgiczny i ginekologiczno-położniczy.

Co spowodowało, że przeniósł się do pracy w Nowej Rudzie ?
Otóż  w wyniku reorganizacji szpitala w Głuszycy oddział chirurgiczny został zlikwidowany i dlatego z całą ekipą został przeniesiony do szpitala powiatowego w Nowej Rudzie. Od 1963 roku do dnia dzisiejszego pełnił tam funkcję konsultanta, dojeżdżał do pracy środkami komunikacji publicznej, a uzbierało się tego niespełna 50 lat.

A jak układało się życie rodzinne ?
Otóż w 1940 roku jeszcze wtedy na Huculszczyźnie ożenił się z Polką, Jadwigą, z domu Nitecką. Syn urodził się w 1941 r. w Bukareszcie. Jest filologiem języków angielskiego i szwedzkiego, wykładowcą w Politechnice Wrocławskiej i tłumaczem przysięgłym

Franciszek Mraczek już teraz bardzo rzadko pokazuje się w mieście, któremu jest wierny i tak już pozostanie chyba do końca. I trudno się dziwić, liczy sobie 98 lat. W swoim pracowitym życiu dosłużył się odznaczenia lekarskiego prof. Mikulicza Radeckiego i listu gratulacyjnego starosty kłodzkiego. Głuszyca nadała mi zaszczytny tytuł „Honorowego Obywatela Miasta”.

A swoją drogą zaskakuje mnie tak skromny indeks wyróżnień pana Franciszka Mraczka. To klasyczny przykład jak umyka z pola widzenia  osoba, której ideą-fix jest zwykła, codzienna, sumienna praca, bez rozpychania się łokciami, bez fajerwerków i bez politycznych układów.


Dawniej mówiło się, że się takich ludzi szuka ze świeczką w ręce, dziś czasy się zmieniły i robi się to w światłach jupiterów. Ale tacy ludzie jak Franciszek Mraczek nie pasują na celebrytów, unikają jupiterów jak ognia, więc i kamerzyści wolą skoncentrować się na sukcesach, np.  sławy Boguszowa-Gorc,  Natalii Siwiec. A ponadto już dawno przestaliśmy doceniać codzienną, mrówczą pracę nie przynoszącą wielkich pieniędzy.

 


P.S. Dziękuję WRC za inspirację do napisania tekstu, co zrobiłem w oparciu o rozmowę zamieszczoną w "Głosie Głuszycy" z marca 2007 roku .


poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Prośba o normalność







Po raz kolejny,  niezliczony już przeze mnie raz, totalitarny uzurpator mojego jestestwa dyktuje mi przesuwanie zegara o godzinę, albo do przodu, albo do tyłu. Moje jestestwo buntuje się przeciw temu wszelkimi możliwymi kanałami biologicznymi. Dlaczego? Bo taka jest natura ludzka, sama reguluje biologiczne czynności rannego wstawania i wieczornego zasypiania. Nie potrafię tego wytłumaczyć, tak samo jak trudno mi  pojąć wiele innych sygnałów wypływających z wnętrza organizmu. Po prostu, mój organizm budzi mnie wcześnie rano mniej więcej o tej samej porze i skutkiem tego nie potrzebuję  zegarka. Oczywiście, naukowcy, badacze i znawcy przedmiotu, potrafią wyjaśnić tę sytuację, podobnie jak wiele innych implikacji biologicznych. Wielu z nich wskazuje na szkodliwość tego rodzaju przesuwania czasu dla organizmu człowieka. Dlaczego nie znajduje to zrozumienia u decydentów?  Nie potrafię tego określić. Trudno pojąć, kto w zasadzie o tym decyduje?

Wiadomo, jak  było w czasach PRL-u. Trzeba było cofnąć lub podciągać do przodu o godzinę czas, bo przynosiło to korzyści dla gospodarki socjalistycznej. Dziś o tamtej gospodarce nikomu się nie śni, ale praktyka pozostała. To nie ważne, że zdecydowana większość krajów na świecie nie zna tej zabawy w przesuwanie czasu lub w ogóle z niej zrezygnowała, dla nas ważne jest,  co stwierdzili komuniści, że ta zabawa przynosi efektywne oszczędności energii elektrycznej. Oczywiście, w tamtej rzeczywistości człowiek się nie liczył. Obywatel kraju był tylko środkiem do osiągnięcia ideologicznego celu. Dziś mamy inny, nowy świat, mamy wolność, demokrację, mamy kraj, w którym rzekomo liczy się dobro człowieka. Jest mi wstyd, że uwierzyłem, iż w mojej ojczyźnie dobro człowieka jest najważniejsze.

Może się komuś wydawać, że przesadzam w tym przedkładaniu indywidualnych preferencji nad rzekome dobro ogółu. Nie potrafię udowodnić, że moje zdanie na ten temat bezsensowności przechodzenia z czasu zimowego na letni (i odwrotnie) jest opinią większości. Ale pojawia się coraz więcej mądrych, bo opartych na wynikach badań naukowych opinii, że ta „zabawa” przynosi więcej szkody, niż pożytku.. Moim marzeniem jest by ta zamiana czasu w nocy z 31 marca na 1 kwietnia br, okazała się ostatnim żartem „prima aprilisowym”, który zaaplikował nam rząd tym razem z okazji 1 kwietnia.