Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

wtorek, 31 lipca 2012


Miasto w połowie rozkopane




Tour de Pologne w rozkopanej Głuszycy
 Okazuje się, że właściwy dotąd i rzucający się w oczy  wszystkim przechodniom bilbord reklamowy na ścianie  banku Zachodniego WBK w Głuszycy z napisem: Pół miasta jest  rozkopane,  prawie że stracił już na swej aktualności. Abstrahując od skuteczności tej reklamy, w której antypatyczny gangster w czarnych okularach, a zarazem osławiony na Zachodzie mistrz karate, amerykański aktor Chuck Norris, może tylko odstraszyć polskiego kredytobiorcę i wzbudzić podejrzenia co do wiarygodności tej instytucji, warto zwrócić uwagę na jej odstręczający wygląd zewnętrzny. Apeluję więc do kierownictwa banku o jak najszybsze ściągnięcie tej obskurnej płachty, bo przynosi ona wyłącznie ujmę miastu.

Po pierwsze – miasto już nie jest w połowie rozkopane. Zakończono kompleksowe prace drogowe na ulicy Kolejowej (położenie nowego asfaltu, wymiana chodników i barierek nad rzeką), przeprowadzone zresztą szybko i sprawnie, za co należy się pochwała i wykonawcy, i inwestorowi, czyli Starostwu Powiatowemu w Wałbrzychu. Daleko zaawansowane są także prace remontowe na ulicy Grunwaldzkiej. Na dawniejszym „wysypisku śmieci” u ujścia Złotej Wody do Bystrzycy, gdzie w kilka lat po powodzi nie można było się doczekać prac porządkowych i  usunięcia naniesionych przez wodę nieczystości, dziś na wyplantowanej odkrytej powierzchni rośnie sobie trawka, przybyło ławek i stało się zielono i  estetycznie. Tu się należy pochwała władzom miasta.

Po drugie  -  Bank Zachodni WBK stać na to, by przyciągnąć klientów mądrzejszymi i bardziej swojskimi bilbordami. Mógłbym podsunąć parę pomysłów, np. Wszystkie banki schodzą na psy! Za wyjątkiem BZ WBK. Polacy, ludzie dobrej wiary, natychmiast w to uwierzą, zwłaszcza jeśli reklamę ozdobi mordka filuternego jamniczka. A już tak na serio byłoby znacznie korzystniej dla fasady budynku, gdyby nie szpecić go dennymi sloganami i wymiętoszonymi  szkaradami.

Główna ulica w mieście (ul. Grunwaldzka) jest wprawdzie wciąż jeszcze w części rozkopana, ale to tylko dlatego, że najpierw wszystkie moce wykonawcze skierowane były na zadania związane z Euro 2012,  a teraz mamy kryzys w strefie europejskiej. Skutkiem tego kryzysu jest spowolnienie robót drogowych, bo przecież nie ma się do czego spieszyć. Zrobimy coś szybko i co dalej. Zostaniemy bez pracy. Pracę trzeba szanować. Spieszyć się trzeba powoli. Jeśli mamy rozplantować szlakę jako podłoże pod asfalt, to róbmy to mniejszymi łopatami, powoli, dokładnie, z przerwami. Nie ma się co spieszyć. Roboty po to utknęły pod oknami pani Burmistrz w Urzędzie, by mogła codziennie zaobserwować jaka to ciężka, fizyczna harówka. Ile potrzeba wysiłku, by zrobić odcinek drogi asfaltowej w takim mieście jak Głuszyca. Teraz dopiero zdajemy sobie sprawę z tego, co to znaczy budowa dziesiątków kilometrów autostrad. Główny inwestor drogi krajowej przez Głuszycę, Dyrekcja Okręgowa we Wrocławiu ma na głowie tyle wielkich inwestycji, że ta wyżebrana przez władze miejskie minionej kadencji robota drogowa może sobie poczekać. Tour de Pologne się odbył, kolarze przejechali połową drogi, którą udało się na prędko wyasfaltować. Napis na bilbordzie bankowym okazał się strzałem w dziesiątkę ( przejęła tę specjalność Sylwia Bogacka na Olimpiadzie w Londynie  -  celność strzałów w dziesiątkę). „Pół miasta jest rozkopane”?
Oto jest pytanie ? Co szybciej zniknie z naszych oczu, hasło reklamowe, czy  niedokończona inwestycja drogowa w mieście?
A ponadto nie martwmy się, że to miasto rozkopane. Do Zakopanego i tak nam jeszcze daleko.

Fot.Viola Torbacka

poniedziałek, 30 lipca 2012


Wałbrzych na Olimpiadzie


  No i się zaczęło. Gigantyczna impreza sportowa  -  Igrzyska Olimpijskie. Londyn jest na ustach miliardów ludzi na całym świecie. Dzięki telewizji jesteśmy na arenach rywalizacji sportowej kiedy tylko chcemy i możemy oglądać to co nas interesuje. Możemy też nie oglądać, ale nasze wszechmocne media i tak spowodują, że dotrze do nas wiadomość o srebrnym krążku Sylwii Bogackiej na sam początek igrzysk i niespełnionych nadziejach na sukces Agnieszki Radwańskiej lub Sylwii Gruchały. Ale to dopiero początek zawodów. Agnieszka była czarująca, kiedy niosła biało-czerwoną flagę jako chorąży polskiej ekipy w czasie uroczystego otwarcia Olimpiady. Ma jeszcze szansę w mikście i deblu. A w ogóle dla tenisa świat się nie zaczyna i nie kończy na Olimpiadzie. Mało tego, Olimpiada ma wymiar honorowy, a w kolejnych turniejach tenisowych „wielkiego szlema”, organizowanych w różnych miejscach na świecie zarabia się krocie. Tam jest o co walczyć, nie tylko o sławę, ale i pieniądze. Idea olimpijska sportu amatorskiego stała się w czasach dzisiejszych kamuflażem.

Są dyscypliny sportowe, które są znane głównie dzięki Olimpiadzie. Do takich należy strzelectwo. Na co dzień o tym co się dzieje w tym sporcie wie zaledwie garstka interesujących się tym osób. Sukces na Olimpiadzie pozwala nam dowiedzieć się, że coś takiego istnieje, że jest to sport wymagający ogromnej pracy, kondycji fizycznej i psychicznej, a graniczy nieomal ze sztuką cyrkową. Podobnie jest z gimnastyką sportową i z wielu jeszcze innymi konkurencjami sportowymi. Olimpiada pokazuje nam rozmaitość sportu, a zarazem wszechstronność człowieka.

O Olimpiadzie mówią i piszą teraz wszyscy. Tematem najpierwszym stała się ceremonia otwarcia igrzysk. To co zrobili Anglicy jest najdoskonalszym przykładem jak można i trzeba w dzisiejszych czasach promować swój kraj przy okazji wielkiej imprezy sportowej. Historyczne widowisko teatralne na płycie boiska miało niewiele wspólnego ze sportem, ale pokazało bogactwo i potęgę Zjednoczonego Królestwa, a inscenizacja z lotem królowej i skokiem ze spadochronu  -  możliwości obecnej kinematografii.
Spróbujmy porównać otwarcie igrzysk w Londynie, z otwarciem niedawnego Euro 2012 w Warszawie. To jest ta „drobna” różnica pomiędzy nimi, a nami.

Niedzielny wieczór upłynął pod wrażeniem pierwszego meczu naszych siatkarzy z Włochami.
Takich emocji nie przeżywałem już dawno. To był mecz, którego się nie zapomni do końca życia. Przegrana nie zamykała dalszej drogi awansu, bo z grupy awansują dwie najlepsze drużyny. Ale chodziło o prestiż, o to by utrzeć nosa pewnym siebie Włochom, z którymi przegrywaliśmy często. I to zrobili nasi siatkarze w stylu perfekcyjnym.
Nowoczesna, olbrzymia hala sportowa była wypełniona po brzegi. A kibice, to głównie Polacy, polscy londyńczycy, ale nie tylko. Na mnie duże wrażenie zrobiła grupka kibiców z dużym napisem na transparencie  -  Wałbrzych. Patrzę i oczom nie wierzę. Tam w Londynie znaleźli się „patrioci” naszego miasta i potrafili to pokazać całemu światu. Pomyślałem, no wreszcie. Wałbrzych wraca do życia. Traktuję to jako symbol odrodzenia miasta, wkroczenia na ścieżkę postępu i rozwoju.
To dobrze, że jest taka impreza jak Olimpiada. Może ona przynieść nie tylko sukcesy sportowe. Dzięki Olimpiadzie wiem, że Wałbrzych się liczy. I niech tak będzie.

P.S. A ta różyczka, to dla wałbrzyskiej grupy kibiców w londyńskiej hali sportowej!

sobota, 28 lipca 2012


Łomnickie buszowanie wieczorową porą



Dziś będzie króciutko, bo mamy odrobinę gorącego lata. Nie czas na ślęczenie przy ekranie monitora. Moim wspaniałym Czytelnikom, którzy mimo wszystko się na to zdobędą proponuję drobniutki wierszowany tekst do cudownej fotografii Roberta Janusza.


Szybkim krokiem przez słoneczny  las,
Skwar, gorąco,  pod świerków migotem,
Ścieżka kręta, jakby z bicza trzasł,
Wieś uśpiona pod lasu wylotem.

Las się wiatrem zanosi, spadł liść,
Kwili ptactwo strwożone. Deszcz będzie.
Jedno wiem, trzeba szybko iść,
Pstrykać zdjęcia w  filmowym obłędzie.

Ale może cudem sprawi Bóg,
Że się nagle błysk z zmierzchem pobrata
Gdzieś na wzgórku wśród świetlistych smug
Już wiem, patrzcie  -  łomnicka chata !


To maleńka parafraza wiersza Juliana Tuwima „Spacer fantastyczny w lesie Fontainebleau”, moja błyskawiczna impresja pod wpływem fotografii, którą otrzymałem dziś wczesnym rankiem z dopiskiem Roberta, że to właśnie plon jego buszowania w łomnickich plenerach tej nocy.
Decyzja była oczywista, trzeba się śpieszyć, bo za moment będzie tak samo gorąco jak wczoraj. A jak jest gorąco, to myśl się gotuje w gorącej głowie tak samo jak zupa w garnku. Dlaczego akurat zupa, bo w niedługim czasie w sąsiedniej Jedlinie-Zdroju odbędzie się doroczny Festiwal Zupy, stąd  to skojarzenie jest na  miejscu.. Skorzystałem więc z naprędce odszukanego wiersza Tuwima i zapraszam do obejrzenia dzieła sztuki fotograficznej Roberta Janusza. Jest się czym pozachwycać. Miłego weekendu !

piątek, 27 lipca 2012


„A kraj tak szary  -   za mało w nim krasy”






 „Dom chyli się do końca, dąb schnie od wierzchołka,
Ogród w las się zamienił, a woda w szuwary,
Gdzie dawniej staw szeroki, dziś wilgotna łąka,
Każdy kąt teraz cichszy, obcy, bardziej szary.

Woda płynąca rzeczki uniosła widoki
Dawniejsze na swej szklistej powłoce odbite,
Nic nie zostało z tego  -  tylko te obłoki
Zawsze w stado pierzaste i pierzchliwe zbite.”




Tak oto wyraził swe wrażenia Jarosław Iwaszkiewicz w wierszu „Odwiedziny miejsc ulubionych w młodości”, kiedy przyszło mu po latach zobaczyć utracony swój kraj lat dziecięcych na dalekich kresach wschodnich. Pamiętamy to z historii. Nie powiodła się akcja zbrojna Naczelnika rodzącego się państwa polskiego, Jozefa Piłsudskiego w 1920 roku, której celem było przyłączenie do Polski rubieży wschodnich, niegdyś przed rozbiorami stanowiących integralną część Rzeczpospolitej. W wynegocjowanym z Rosją Bolszewicką traktacie ryskim, Polska musiała się zadowolić tylko częścią ziem wschodnich. Podpisanie 18 marca 1921 roku pokoju ryskiego, acz przyjętego w Polsce przez większą część społeczeństwa z euforią, oznaczało jednak rezygnację z odzyskania Kresów w ich dawnym, historycznym wymiarze. To co jawiło się korzystne dla polskiej racji stanu, oznaczało jednak tragedię dla Polaków, którzy stali się wbrew ich wili mieszkańcami radzieckiej Rosji. „Uczestnicy wyprawy kijowskiej w 1920 roku byli, jak pisał Stanisław Uliasz, ostatnimi Polakami, którym dane było oglądać ziemie Polski Jagiellońskiej” Obszar państwa polskiego skurczył się z 734 000 km2 przed rozbiorami do 388 000 km2 po traktacie ryskim i to głównie skutkiem utraty ziem wschodnich. Dla setek tysięcy Polaków oznaczało to utratę ojczyzny.
Represje ze strony zaborców w okresie ponad wiekowej niewoli zaborczej nie likwidowały poczucia wspólnoty z całością. Choć nie istniało państwo polskie fizycznie, to pozostawało ono w świadomości Polaków jako idea.
Oto bardzo znamienny fragment wielkiego dramatu Stanisława Wyspiańskiego „Wesele”:

"brama na wciąż otwarta"
Poeta
- Po całym świecie
Możesz szukać Polski, panno młoda
I nigdzie jej nie najdziecie,

Panna Młoda
- To może i szukać szkoda.

Poeta
- A jest jedna mała klatka  - 
O, niech tak Jagusia przymknie
Rękę na pierś,

Panna Młoda
- To zakładka
Gorseta, zeszyta trochę przyciaśnie
Poeta
- A tam puka?

Panna Młoda
- I cóż za tako nauka?
Serce - ! - ?

Poeta
- A to Polska właśnie.


 Wkrótce okazało się, że ta idea głęboko skryta w sercu umarła, bo Polacy w Rosji Bolszewickiej stali się celem jeszcze większej eksterminacji. Dla nich Polska przepadła, coraz bardziej można się było o tym przekonać, że na zawsze.
„Prześlicznie położony nad Smotryczą Kamieniec Podolski - pisze w  swej przejmującej książce ”Kresy” Jacek Kolbuszowski  -  do Polski należał od 1430 roku. Turcy zajęli go w 1672, ale w 1699 musieli go Polsce zwrócić. W 1793 r. zajęty przez Rosję nie powrócił już do Polski, zostało w nim jednak wiele cennych pamiątek, świadczących o jego polskości”. A takich "gniazd polskości" jak Kamieniec Podolski, znanych choćby z "Trylogii" Sienkiewicza, było na Kresach znacznie więcej.
Pozostali tam Polacy mieszkający z dziada pradziada. Dla nich idea powrotu do ojczyzny z chwilą zawarcia traktatu ryskiego, jak już wspomniałem, odeszła bezpowrotnie.

Ale niestety, to jeszcze nie było wszystko. Po II wojnie światowej straciliśmy dalszą pokaźną część Kresów z  Wilnem i Lwowem do granicznej rzeki Bug. Jako rekompensatę darowano nam Ziemie Odzyskane, które jak nas zapewniała proradziecka propaganda  -  powróciły do Macierzy. Cieszymy się, że przynajmniej odzyskaliśmy niegdyś polski Śląsk i pozostałe ziemie zachodnie nad Odrą i  Nysą Łużycką i nad Bałtykiem. Ale musimy mieć tę świadomość, że tak samo jak Polacy nie mogą się do dziś pogodzić z utratą ziem wschodnich, gdzie znajdowała się ich kolebka rodzinna, tak samo Niemcy z nostalgią powracają do wspomnień z lat swego dzieciństwa i młodości na dawnych ziemiach przynależnych przed wojną do Rzeszy Niemieckiej.

Po co ja o tym wszystkim piszę? Co znaczy fragment wiersza Jarosława Iwaszkiewicza zamieszczony na samym początku dzisiejszego postu? Otóż czytając ten wiersz obrazujący wrażenia wywodzącego się z kresów wschodnich Polaka, który po latach odwiedził swoje rodzinne strony na wschodzie, pomyślałem, że takie same wrażenie, a może jeszcze gorsze, mogą mieć niemieccy przesiedleńcy, którzy przyjeżdżają do nas, by obejrzeć swoją ojcowiznę. Niestety, nie potrafiliśmy zagospodarować tych ziem tak, aby nie zniszczyć dorobku wielu pokoleń dawnych niemieckich gospodarzy i pokazać, że jesteśmy ich warci.

Wiadomo, nie da się odwrócić biegu wydarzeń. Mieliśmy taki, a nie inny ustrój, a politycznie pozostawaliśmy nadal, przez całe dziesięciolecia powojenne w „niewoli zaborczej”. W ten sposób możemy się tłumaczyć i rozgrzeszać własne zaniedbania. Od ponad dwudziestu lat sytuacja się jednak zmieniła. Mamy obecnie szanse by powstrzymać ten proces degradacji i przywrócić dawną świetność Ziem Zachodnich. Trzeba zrobić wszystko by nie było nam wstyd, by kraj tak szary w czasach PRL-u nabrał więcej krasy.  

Fot. z mojego "okna na świat"pełne krasy.

środa, 25 lipca 2012


Złota Srebrna Góra

Srebrna Góra - panorama

twierdza pruska na dalszym planie
  Dziś parę słów o miejscu, które nie wymaga szczególnej rekomendacji, o Srebrnej Górze (po niemiecku Silberberg), głośnej we  wszelkiego rodzaju mediach. Właściwie napisano i powiedziano o niej już wszystko. Mam przed sobą znakomity album „Srebrna Góra  -  spojrzenie w przeszłość” z 2005 roku Jacka Grużlewskiego i Tomasza Przerwy, którzy ze zbieranych mozolnie przez lata dawnych pocztówek i fotografii sporządzili barwny i bogaty obraz byłego miasteczka. Rzecz jest zajmująca, pokazuje przeszłość położonej w przełęczy górskiej maleńkiej osady (w 1536 roku  - prawa miejskie), która skutkiem wielkiej inwestycji militarnej w XVIII wieku, stała się sławna w całej Rzeszy. Wiemy chyba o tym wszyscy, że chodzi o zbudowaną w latach 1765-1777 potężną twierdzę wojskową, położoną na szczycie wzniesienia zamykającego pasmo Gór Sowich, powyżej miasteczka, uważaną za nie do zdobycia.
Do Srebrnej Góry jedziemy z Wałbrzycha tak samo jak na Przełęcz Jugowską lub Woliborską, tylko w Woliborzu na skrzyżowaniu skręcamy w prawo do Ząbkowic Śląskich. Przez Podlesie, Nową Wieś Kłodzką krętą drogą pod górę przedzieramy się przez Przełęcz Srebrną (568 m. npm.). Już na wierzchołku wzniesienia pojawiają się pierwsze zabudowania byłego miasteczka, dziś niestety,  wsi  -  Srebrna Góra. Położona w otoczeniu malowniczych krajobrazów Przełęcz Srebrna rozdziela pasmo Gór Sowich od pasma Gór Bardzkich. Srebrna Góra to ostatnia z miejscowości  w południowej części Gór Sowich.
Dolne zabudowania Srebrnej Góry leżą na wysokości  360-370 m. To właśnie tutaj znajduje się zasadnicza część miasto-wsi z archaicznym ryneczkiem, zabytkowymi świątyniami i kamieniczkami, przypominającymi górskie miasteczka Sycylii. Nieopodal rozciągają się w rozległej dolinie zabudowania dużej wsi rolniczej – Budzowa, a dalej majaczą we mgle kontury wysoko położonego, zabytkowego rynku Ząbkowic Śląskich.
Nie potrafię powstrzymać się od osobistych refleksji. Jestem pewien, że są one zbieżne z wrażeniami wielu przyjeżdżających tu podróżnych. Będąc pierwszy raz w Srebrnej Górze, a było to tak dawno, że nie pamiętam dokładnie kiedy, chyba gdzieś w latach 60-tych, pamiętam tylko, że oniemiałem z zachwytu nad rozległymi widokami górskimi i atrakcyjnym położeniem miasteczka. Zastrzegam się, że będę w odniesieniu do Srebrnej Góry używał  określenia – miasteczko, bo ze wsią nie ma ona nic wspólnego.
Po zejściu z góry, gdzie zwiedzaliśmy z wycieczką szkolną fortyfikacje, na dole w samym miasteczku miałem łzy w oczach. To skutek tzw. mieszanych uczuć, z jednej strony oszołomienie niezwykłą, zadziwiającą zabudową centrum, a z drugiej jej zaniedbaniem, spustoszeniem, brudem i powszedniością. Nie mogłem pojąć, dlaczego tak fenomenalnie położona, atrakcyjna miejscowość turystyczna stała się nieomal bezpańska, opuszczona, pozostawiona samej sobie. To wrażenie utkwiło w mej świadomości, a kolejne pobyty utrwalały je jeszcze bardziej. Po każdym z nich odnosiłem wrażenie, że widzę postępującą agonię Srebrnej Góry, cacka architektury i perły krajobrazowej, nie mówiąc o bezcennym zabytku w postaci twierdzy srebrnogórskiej. W każdym cywilizowanym, szanującym się kraju, tak mi się wydawało i wydaje do dziś,  taki bezcenny skarb otacza się opieką i ochroną tak, aby nigdy nie stracił na wartości, a zainwestowane środki zwracają się w dwójnasób


część wsi z zabytkowym kościołem



uroki przyrody
 Srebrna Góra na szczęście nie umarła, znaleźli się ludzie, którzy własnym sumptem postarali się odbudować jej walory turystyczne, a w chwili obecnej daje się zauważyć systematyczny proces dźwigania się w górę. Srebrna Góra staje się piękniejsza skutkiem renowacji budynków własnościowych i publicznych, a także dzięki nowym inwestycjom. Powstały pensjonaty i pojawiły się miejsca noclegowe, rozwinęła się baza rekreacyjno-sportowa, a w ślad za tym coraz lepiej funkcjonująca sieć gastronomiczna i handlowa. Odnosi się wrażenie, że miasteczko znajduje się wciąż w budowie, ale widać tego efekty, bo staje się piękniejsze i atrakcyjniejsze dla przybywających coraz liczniej gości.
Srebrna Góra dba o swoją promocję, co roku odbywają się tutaj różnorodne imprezy kulturalno-rozrywkowe przyciągające turystów i różnego rodzaju uczestników i widzów. Dużą rolę od lat odgrywa harcerstwo, dla którego jest stałym miejscem obozów harcerskich i corocznej „Akcji Srebrna Góra”.
To miasteczko posiada niezwykle ciekawą historię, brzemienną w wydarzenia dużej miary. Szczególnie interesujące są dzieje twierdzy wzniesionej tutaj decyzją króla pruskiego Fryderyka II, stanowiącej ważne ogniwo w łańcuchu fortec od Kostrzynia po Koźle, zabezpieczających  południową granicę Śląska od strony Austrii. Budowa twierdzy stanowiła punkt zwrotny w rozbudowie miasteczka. Całość prac pociągnęła kolosalne wydatki, szacowane na 1 668 000 talarów, co było najdroższą inwestycją wojenną w dziejach Prus. W szczytowych okresach pracowało przy budowie twierdzy około 4 tysiące ludzi, poddawanych rygorom wojskowym. Po zakończeniu budowy w roku 1777, obsadzono ją garnizonem wojskowym liczącym137 oficerów i 2386 żołnierzy. Twierdzy tej nie udało się zdobyć wojskom francuskim w 1807 roku, dowodzonym przez księcia Hieronima Bonapartego, dzięki czemu zyskała ona nazwę „śląskiego Gibraltaru”.
Jest rzeczą interesującą, że właśnie na Dolnym Śląsku w Sudetach Środkowych miały miejsce dwie największe w dziejach Niemiec inwestycje militarne. Pierwszą z nich, to właśnie twierdza srebnogórska, a zaś drugą, to kompleks „Riese” w Górach Sowich w czasach II wojny światowej.
W krótkim z natury rzeczy blogu nie chcę rozwijać wątków historycznych, ani też współczesnych, o których jak już wspomniałem wiele napisano, również w wymienionym albumie, a także na stronach internetowych. Zachęcam do odwiedzin Srebrnej Góry, zwłaszcza teraz latem lub jesienią. Potrafi ona odwdzięczyć się swym wyjątkowym pięknem.
Pomimo trudnych losów, szczególnie w okresie powojennym, Srebrna Góra powraca do dawnej świetności. Dziś w blasku lipcowego słońca można śmiało powiedzieć, ze jest nie tylko srebrna, ale złota, bo promienieje jak tarcza rycerska.

Fot. Andrzej Szermer

wtorek, 24 lipca 2012


Podróż w nieznane  -  Przełęcz Woliborska


Wolibórz od strony Przygórza

miejsce biwakowe na Przełęczy Woliborskiej
  Z Sokolca możemy jechać do Pieszyc przez Przełęcz Jugowską, możemy też pojechać dalej przez dużą wieś Jugów i Przygórze, by w Woliborzu dojechać do drogi 384 prowadzącej z Nowej Rudy do Bielawy. Droga ta przecina jak skalpelem pasmo Szerokiej w  południowej część Gór Sowich, prowadząc malowniczymi, ciasnymi serpentynami przez mało znaną, choć piękną krajobrazowo Przełęcz Woliborską (711 m. npm.). W okresie międzywojennym miejsce to było znane i często odwiedzane przez turystów, stała tu gospoda z miejscami noclegowymi, dziś mamy tylko parking i zagospodarowane miejsce odpoczynku przy skrzyżowaniu z bocznymi drogami leśnymi. Krzyżują się tu szlaki turystyczne z Przełęczy Srebrnej do Przełęczy Jugowskiej i do Nowej Bielawy.
Przełęcz Woliborska nie cieszy się taką renomą jak Przełęcz Jugowska, bo nie ma tu schroniska i wyciągu narciarskiego. A szkoda, bo jest to bardzo interesująca i warta poznania część Gór Sowich. Udając się z parkingu na Przełęczy na małą przechadzkę leśnymi duktami możemy podziwiać urok gór z różnych miejsc widokowych  i rozkoszować się pięknem lasów z urozmaiconą szatą roślinną.
Odcinek drogi prowadzący przez Przełęcz Woliborską to kręta, wąska szosa górska, stąd jest wykorzystywany do organizacji rajdów samochodowych i wyścigów kolarskich.
Na uwagę zasługuje również położona u stóp gór w Obniżeniu Noworudzkim duża wieś Wolibórz. Ciągnie się na długości prawie 5 kilometrów, wzdłuż rzeki Woliborki, na wysokości 430-540 m. Z końcem XIX wieku była punktem wycieczek, znajdując się na popularnej trasie turystycznej do Srebrnej Góry. We wsi były dwie gospody z miejscami noclegowymi. Ranga wsi wzrosła z chwilą uruchomienia linii kolejowej ze Ścinawki Średniej przez Słupiec i połączenie jej w 1906 roku tzw. kolejką sowiogórską  przez Przełęcz Srebrną do Srebrnej Góry. Wówczas to w górze wsi zbudowana została stacja kolejowa. Po wojnie rozebrano zarówno odcinek kolejowy do Srebrnej Góry jak również stacje kolejową . Wolibórz jest dużą, rozwiniętą wsią rolniczą, stając się coraz bardziej osiedlem mieszkaniowym Nowej Rudy. Wieś posiada potencjalne możliwości rozwoju turystycznego, ale jak dotąd brak wyraźnych, skutecznych przedsięwzięć w tym zakresie.
Warto się wybrać na przejażdżkę samochodową na Przełęcz Woliborską, a w dalszej kolejności do interesującej pod każdym względem i pięknej Bielawy. To podróż przynosząca wiele pozytywnych wrażeń.

poniedziałek, 23 lipca 2012


Tajemnicze widmo w wysokich górach



 Jeden z komentatorów mojego postu „Kalenica wcale nie gorsza” napisał, że Kalenica odstręcza turystów, bo krąży wśród nich opinia, że tam straszą złe duchy. Wspomniał też o tzw. Widmie Brockenu. Zainteresowałem się tym zjawiskiem i z tego co wyczytałem w googlach muszę przyznać, że jest się czym podniecić.
Widmo Brockenu, mamidło górskie, zjawisko Brockenu – czytam w Wikipedii,  to rzadkie zjawisko optyczne spotykane w górach, polegające na zaobserwowaniu własnego cienia na chmurze znajdującej się poniżej obserwatora. Zdarza się, że cień obserwatora otoczony jest tęczową obwódką zwaną glorią. Zjawisko obserwowane jest najczęściej w wyższych górach w warunkach, gdy obserwator znajduje się na linii pomiędzy Słońcem a chmurą, która położona poniżej obserwatora odgrywa rolę ekranu. Zjawisko obserwowane w górach daje ponadto efekt pozornego powiększenia cienia obserwatora – projekcja naturalnej wielkości cienia obserwatora na tle oddalonych gór sprawia, iż wydaje się on powiększony.
Zjawisko nazywane „widmem Brockenu" po raz pierwszy opisał Johann Esaias Silberschlag w 1780 roku. Nazwa zjawiska pochodzi od szczytu Brocken w górach Harz, gdzie było ono obserwowane. W Polsce zjawisko to było obserwowane w Tatrach i Karkonoszach
Wśród taterników istnieje przesąd, mówiący, że człowiek, który zobaczył widmo Brockenu, umrze w górach. Wymyślił go w 1925 roku i spopularyzował Jan Alfred Szczepański. Ujrzenie zjawiska po raz trzeci "odczynia urok", co więcej – szczęśliwiec może się czuć w górach bezpieczny po wsze czasy.
Zjawisko to opisała bardzo sugestywnie Joanna Cuper, doświadczając go osobiście na tatrzańskiej Kazalnicy. Pisze, że stanęła tam „twarzą w twarz” z widmem swej postaci otoczonej tęczową aureolą. Całkowicie nieświadoma tego co widzi, gotowa była ze strachu puścić się pędem w dół wprost do Czarnego Stawu Na szczęście  trwało to krótko, wiatr rozwiał chmurę, a uczestniczka tego zjawiska jeszcze długo trzęsła się ze strachu odnosząc wrażenie, ze była obiektem oddziaływań nadprzyrodzonej mocy.
Widmo Brockenu, pisze dalej J. Cuper, to żadne duchy nawiedzające niespodziewanie turystów, ale dość częste zjawisko optyczne w wysokich górach. Świadczą o tym liczne wpisy na przeróżnych forach bardzo często uzupełniane zdjęciami dokumentującymi świadków wydarzenia. Znacznie trudniej jest utrwalić kamerą samo zjawisko, jest to praktycznie niemożliwe.
Zupełnie inną sprawą jest krążący wśród turystów mit, że nad osobami, które tego doświadczą ciąży jakaś klątwa i że można ja odkupić po trzykrotnym doznaniu.  Zdecydowana większość turystów nic o tym nie wie, a poszukiwanie kolejnych przygód wynika z wyjątkowości zjawiska, które oszałamia swą niezwykłością i pięknem.
Z zapisu komentatora mojego bloga wynika, ze widmo Brockenu krąży też w naszych Górach Sowich. Dlaczego tylko na Kalenicy, a nie na Wielkiej Sowie, tego nie wiem. Byłoby bardzo pięknie, gdyby odezwali się turyści, którzy rzeczywiście obserwowali takie zjawisko optyczne, a jeszcze lepiej – byli jego obiektami. Można sobie to wyobrazić  -  swój cień w ogromnej skali otoczony tęczową aureolą,  widoczny  pod stopami płynących obłoków. Tegoroczny deszczowy lipiec jest miesiącem szczególnym dla tego rodzaju zjawisk. Codziennie rano obserwuję kłębiące się nad zboczami gór potężne obłoki oparów. Wschodzące słońce igra sobie z nimi jak chorągiewkami na wietrze. Chciałoby się być w takim momencie tam na samej górze. Ale by tego dostąpić trzeba pójść w góry o samym świcie. Jakoż zachęcam turystów z krwi i kości do poczynienia takiej próby. Do odważnych świat należy.


P.S. Nie powielam dość licznych fotografii pokazujących zjawisko opadających chmur poniżej szczytów górskich. Zainteresowani znajdą to wszystko w internecie .Mój post ozdobiłem świeżymi fotografiami z mojego ogródka.

sobota, 21 lipca 2012


A może tak na Bornholm?


Marek z Dominikiem na jednej z wypraw rowerowych

Podróżowanie rowerem wymaga skupienia
 Dzisiaj nie będzie o ciekawych miejscach regionu wałbrzyskiego. Chcę moich Czytelników zainteresować wyspą na Bałtyku, którą od czasu do czasu oglądamy na mapie z zupełną obojętnością. Nosi ona nazwę – Bornholm i jak się okazuje należy do Danii.
Co się stało, że piszę o Bornholmie. Otóż sprawa jest bardzo prosta. Tę wysepkę obrał sobie  dobry znajomy z mojego blogu, Marek Juszczak, jako miejsce tegorocznej wyprawy rowerowej. O Marku pisałem już wiele razy, bo jest to nasz głuszycki bard. Napisał wiele pięknych wierszy związanych z miejscem swego urodzenie, dzieciństwa i młodości. Kiedy jako górnik wyemigrował na Górny Śląsk do Knurowa, nie zapomniał o swym rodowym gnieździe. Wydał kilka tomików wierszy, wśród nich najwięcej o Głuszycy. Często do nas przyjeżdża, a ponieważ jest sezonowym trampem rowerowym, co roku wraz ze swoim kolegą z kopalni, Dominikiem, organizują wakacyjne rajdy rowerowe. W ubiegłym roku objeździli południe Europy, włącznie z Turcją (pisałem o tym w moim blogu zamieszczając rewelacyjne zdjęcia), w tym roku celem ich wyprawy jest wyspa Bornholm. Dla odmiany tego roku Marek i Damian zdecydowali się zabrać na maraton rowerowy po Bornholmie swoje żony. Wiem o tym, ze początek lata przepracowali solidnie na rowerach, przygotowując się kondycyjnie do tej wyprawy.
Mam obiecane najświeższe relacje i zdjęcia z tej podróży, a ponieważ jak się okazuje – Bornholm, to miejsce dość ekscytujące, będę się starał podzielić się z Państwem  tymi rewelacjami .Na początek kilka zdań o samym Bornholmie.
Na ogół nie wiemy o Bornholmie nic, albo bardzo niewiele, tymczasem ta wyspa na Bałtyku, zdaniem wielu, jest wprost stworzona do wakacyjnego wypoczynku. Choć położona jest  prawie 100 km na północ od polskiego wybrzeża, słońce jest tu bardziej łaskawe niż w naszych kurortach. Latem temperatura wody sięga nawet 23 stopni Celsjusza. Bornholm określany jest często mianem Majorki północy, ale dla wielu polskich turystów pozostaje wciąż wyspą nie odkrytą. Tymczasem na Bornholm można płynąć codziennie z polskich portów od czerwca do końca października, a także dostać się tam dwa razy w tygodniu autobusem ze Szczecina.
Duńczycy powiadają, że ich Bornholm jest miniaturą wielkiego świata, a w stworzeniu wyspy brał udział sam Gromowładny-Thor, który zaraz po budowie Danii wykorzystał pozostałość z lądowych surowców i stworzył  zieloną wyspę ze wspaniałymi lasami, rozległymi plażami z drobnym i sypkim piaskiem, skalistymi klifami i uroczymi, wprost bajkowymi miasteczkami na wybrzeżu. Klimat jest tu bardzo łagodny można powiedzieć wyjątkowy, a Bornholm wyróżnia się długim i słonecznym późnym latem. Słodkich owoców na wyspie dostarczają morwy, winogrona, brzoskwinie i drzewa figowe, a miejscowa ludność specjalizuje się w marynowaniu fig według starych receptur, które są niepowtarzalnym lokalnym przysmakiem.
Co roku tysiące turystów przybywają na tą niezwykłą wyspę aby podziwiać przepiękne krajobrazy, poznać ciekawą historię, zabytki, kulturę, a jednocześnie zażywać  ciszy, spokoju i morskich kąpieli. Na wyspie zachowały się  ślady naszej cywilizacji sprzed kilku tysięcy lat, kurhany, malowidła skalne czy menhiry-słynne kamienie kultowe rozsiane po całym Bornholmie. W miejscowym muzeum można obejrzeć także największy skandynawski skarb ze złota-zbiór ponad 2000 złotych figurek.

Ale współczesny Bornholm żyje nie tylko przeszłością. Stworzono tu doskonałe warunki do uprawiana turystyki. Na wyspie jest 235 km ścieżek rowerowych, są pola golfowe, przystanie żeglarskie, panują dobre warunki do uprawiania windsurfingu i wspinaczki, nurkowania, a nade wszystko wędkowania zarówno w morzu jak i w licznych rzekach i jeziorach. Dla turystów organizowane są nawet specjalne wędkarskie wyprawy w rejony bogate w ryby.
Na koniec, ponieważ mamy weekend, sobotnio-niedzielny rekonesans z letnią, niezbyt łaskawą aurą i zakrapianą dość często przyrodą, przytaczam jeden z wierszy, Marka Juszczaka, „bohatera”  przyszłych reportaży z bornholmskiej eskapady:

„deszcz składa się z kropli,
a słońce z promieni się składa
i w piękną tęczę układa,
byśmy się dziwić się mogli

byśmy tak w zachwyceniu
mogli szczęście kołysać
i wiersze czytać i pisać
w takim dziwnym milczeniu

moknąc tak w czułym uścisku
byśmy zrozumieć mogli,
że szczęście jest bardzo blisko
a miłość składa się z kropli…”

Fot. z albumu domowego.

piątek, 20 lipca 2012


Niebo jest wokół nas. Przełęcz Jugowska.


  Mamy weekend, za oknem piękna pogoda, wielu z nas zastanawia się, jak wypełnić wolny czas. Jeśli tylko mamy samochód proponuję rodzinną wycieczkę na Przełęcz Jugowską. Może się to wydawać dziwne. Przełęcz Jugowska, a gdzie to jest, no i po co tam jechać? Postaram się odpowiedzieć na te pytania.
A więc po kolei. Z Wałbrzycha na Przełęcz Jugowską jedziemy jedną z najpiękniejszych dróg w Sudetach Środkowych. Wiedzie ona przez Olszyniec, Jugowice, Walim, Rzeczkę, Sokolec. W Sokolcu łączy się ona z drogą noworudzką do Pieszyc i prowadzi przez Przełęcz Jugowską, zasadniczy cel naszej wycieczki.
Jeśli piszę o jednej z najpiękniejszych dróg, to oczywiście nie myślę o jej nawierzchni. Droga jest miejscami wąska, poszarpana i prowadzi licznymi serpentynami. Pięknym jest to co po drodze możemy dostrzec z okien samochodu. To niezwykłe otoczenie gór i lasów, rozległych widoków terenów podgórskich, urozmaiconych i ciekawych wsi, a także coraz liczniej pojawiających się nowych domków z pokojami gościnnymi, pensjonatów, barów, restauracji, utopionych w gęstwinie krzewów ogrodowych i kwiatów.
Nie będę się zbyt szczegółowo rozpisywał  o tym, co możemy zobaczyć po drodze, gdzie się zatrzymać. Myślę, że takie miejscowości jak Rzeczka, Sokolec są już znane. Do Rzeczki jeździmy zimą na narty, z Sokolca prowadzi atrakcyjny szlak turystyczny na Wielką Sowę. Sokolec to pięknie położona w górach wieś letniskowa, niegdyś znana w całej Rzeszy. Po drodze dobrze się zatrzymać w paru miejscach, poczynając od Walimskich Sztolni pod górą Ostrą, na początku Rzeczki. W Rzeczce koniecznie u samej góry, skąd prowadzi ścieżka do niedaleko położonego schroniska „Orzeł” i na Wielką Sowę. W Sokolcu zaraz po zjechaniu serpentynami, na początku wsi, tam gdzie nie tak dawno tętniło jeszcze życie w kilku obiektach wczasowo-kolonijnych nieistniejącej  już wsi o nazwie Sowa.
Najpiękniejszy i moim zdaniem najciekawszy odcinek drogi prowadzi krętą drogą przez Sokolec i wyżej w kierunku Pieszyc. To urzekająca pod względem krajobrazowym przestrzeń sródgórska usłana urozmaiconymi zabudowaniami wiejskimi. Drogą do Pieszyc wjeżdżamy w bogate obszary sudeckich lasów bukowo-świerkowych. Z prawej strony prześwituje pomiędzy drzewami otwarta przestrzeń Obniżenia Noworudzkiego.. W dole kolorowe dachy zabudowań  dużej wsi Jugów, a dalej Przygórze, o którym pisałem w blogu jako miejscu, z którego miał się wywodzić ród Mikołaja Kopernika. Jeszcze dalej Wolibórz i Nowa Ruda. Wszystko w otoczeniu gór.
Na tej drodze koniecznie trzeba się zatrzymać, bo to co ukazuje się naszym oczom jest imponujące. Choć podobnych miejsc w Sudetach jest więcej (pisałem niedawno o Walimiu widzianym po drodze z Przełęczy Walimskiej), to widok ten bije wszystkie inne na głowę.



Właśnie dla tego widoku warto tu przyjechać. Mało się o tym mówi i pisze, tymczasem, tak przynajmniej myślę, w najbliższej przyszłości winniśmy urządzić tu i wyeksponować miejsca widokowe i wypromować je, zachęcając do wycieczek weekendowych z rodzinami, by wykorzystać to oszałamiające piękno, które przynosiła nam w darze natura.
Jedziemy nieco dalej, by zatrzymać się na dobrze zagospodarowanej polanie Przełęczy Jugowskiej. Tędy wiedzie szlak turystyczny Orłowicza, w lewo na Wielką Sowę, a w prawo na Kalenicę. W dole dostrzegamy zabudowania schroniska „Zygmuntówka”. Można tam podejść lub podjechać. Jesteśmy w sercu Gór Sowich, w tej części, która rozdziela wąskim przesmykiem masyw Wielkiej Sowy, od masywu Słonecznej i Kalenicy.
Przełęcz Jugowska , zwana też Krzyżową, znajdująca się na wysokości 801 m. npm. w głównym grzbiecie Gór Sowich, rozdziela najwyższe masywy całego pasma. Otoczenie stanowią lasy bukowe i bukowo-świerkowe z domieszką jarząbu, modrzewia i innych gatunków drzew. Już przed wojną  Przełęcz Jugowska cieszyła się opinią jednego z najlepszych terenów narciarskich w Górach Sowich. Teren został bogato zagospodarowany bazą noclegową. Hotele i pensjonaty znajdowały się w Kamionkach (dziś reprezentacyjnej dzielnicy Pieszyc) i w przysiółkach Jugowa. Bardzo znane były tu gospody „Neue Műhlenbaude” i nieco wyżej „Zimmermannsbaude”, a na samej przełęczy „Kreuzbaude”, a jej nazwa pochodziła od kamiennego krzyża. Po 1945 roku okolice Przełęczy Jugowskiej wyludniły się, a opuszczone i obrabowane schroniska popadły w ruinę. Dopiero w połowie lat 50-tych Oddział PTTK w Wałbrzychu uruchomił po remoncie dawną „Zimmermannsbaude”, nadając jej nazwę „Zygmuntówka” od imienia Zygmunta Schefflera, znanego wówczas działacza turystycznego w Wałbrzychu.
Przełęcz Jugowska stanowi jeden z głównych węzłów szlaków turystycznych w G. Sowich, jest też niewątpliwą atrakcją turystyczną, którą trzeba poznać, by do niej często powracać.



Z Przełęczy wąskim przesmykiem prowadzi dalej  wijąca się serpentynami droga przez Kamionki do Pieszyc. To nadal jedna z najpiękniejszych dróg w Sudetach. Warto podjechać więc dalej do Pieszyc, skąd  możemy powrócić do Wałbrzycha nie mniej piękną trasą przez Rościszów, Przełęcz Walimską i Walim lub przez Lutomię, Bystrzycę Górną, Zagórze Śląskie.
Taka wycieczka przy dobrej pogodzie pozostawi niezatarte wrażenie. To naprawdę dobry pomysł na sobotę lub niedzielę, pozwalający lepiej poznać najbliższe nasze otoczenie, zakładając że taki jest cel naszej wyprawy. Zachęcam bardzo gorąco na taką wycieczkę.

P.S. Dzisiejszego posta ozdobiłem zdjęciami mojego ogrodu. Nie chcę powielać fotografii, które możemy znaleźć w Internecie. Zdjęcia „Zygmuntówki” zamieściłem w poprzednim poście.

czwartek, 19 lipca 2012


Kalenica wcale nie gorsza


krajobraz w masywie Kalenicy i Słonecznej

wieża widokowa ma Kalenicy
  O Wielkiej Sowie mówi się i pisze dość często. I trudno się dziwić, boć to przecież najwyższy szczyt w Górach Sowich i jeden z najwyższych w Sudetach Środkowych. Wielka Sowa ma swoją bogatą historię, gdyż  przyciągała wędrowców od czasów najdawniejszych, obecnie zaś jest bez wątpienia najliczniej odwiedzanym przez turystów miejscem w tej części Sudetów. Magnesem jest możliwość nasycenia oczu widokiem rozległej przestrzeni Sudetów i Przedgórza Sudeckiego z okrągłej wieży widokowej. Ponadto jest to miejsce dobrze zagospodarowane do odpoczynku i biwakowania. Czynny jest mały punkt gastronomiczny  oferujący foldery, mapki, pocztówki i pamiątki turystyczne. Po drodze na Wielką Sowę spotykamy czynne schroniska górskie, gdzie można się zatrzymać i ugasić pragnienie.
Ale na Wielkiej Sowie przy sprzyjającej pogodzie w sezonie letnim bywa tłoczno i gwarno. Turystów poszukujących ciszy i dobrego nastroju do kontemplacji zachęcam do wybrania nieco innego punktu docelowego pieszej wędrówki w góry.
W bezpośredniej styczności z masywem Wielkiej Sowy znajduje się drugi co do wysokości w Sudetach Środkowych, masyw Kalenicy i Słonecznej. Kalenica, do zdobycia której chcę zachęcić, liczy sobie 964 m. npm. ( 51 m. niższa od W. Sowy). Na zboczach Kalenicy ciągnie się szereg okazałych skałek gnejsowych o nieregularnych kształtach. Największe z nich – Dzikie Skały wyrastają pod samym szczytem ze skalnego rumowiska. Sprawia to wrażenie jakbyśmy byli w wysokich, skalistych górach, takich jak Tatry. Cały masyw porastają lasy świerkowo-bukowe, część z nich stanowi rezerwat przyrody o nazwie Bukowa Kalenica.
Wierzchołek Kalenicy wzbogaca wysoka i zabytkowa już wieża konstrukcji stalowej z dwoma poziomami widokowymi. Wzniesiono ją w 1932 roku, nadając imię feldmarszałka von Hindenburga. Roztacza się z niej widok równy Wielkiej Sowie, sięgając Karkonoszy ze Śnieżką, Gór Kamiennych i Wałbrzyskich, całego grzbietu Gór Sowich,  fragmentu Gór Bardzkich i Złotych po Masyw Śnieżnika, a także Przedgórza Sudeckiego, Kotliny Kłodzkiej i Dzierżoniowskiej i Masywu Ślęzy. Słowem, jest co oglądać i podziwiać, zwłaszcza przy dobrej pogodzie. Atrakcję stanowi samo wspinanie się po schodach strzelistej wieży i ten lekki dreszczyk u samej góry, kiedy spojrzymy w dół, czując wrażenie zawieszenia w wolnej przestrzeni. Pod wieżą jest miejsce do biwakowania, są też pozostałości dawnej wieży triangulacyjnej.
Ścieżki piesze na Kalenicę dwoma szlakami turystycznymi (czerwonym lub żółtym) nie są wcale zbyt forsowne. Najlepiej dojechać samochodem malowniczą szosą łączącą Nową Rudę  z Pieszycami, trzeba jednak zatrzymać się po drodze na Polanie Jugowskiej przy schronisku „Zygmuntówka”. Stąd możemy wyruszyć na pieszą wycieczkę i w godzinę czasu dotrzeć na Kalenicę. To bardzo interesujący spacer nie tylko dla miłośników przyrody, ale także zwykłych zjadaczy chleba.
Jeśli już wspomniałem o „Zygmuntówce”, to parę słów o tym schronisku, choć wiąże się ono z Przełęczą Jugowską, którą zamierzam zainteresować moich Czytelników w jednym z  następnych postów.

schronisko "Zygmuntówka"

wyciąg narciarski obok "Zygmuntówki"
"Zygmuntówka" to kolejne przedwojenne schronisko górskie, które udało się uratować i dzięki temu nadal spełnia swą ważną rolę. Położone na wysokości 805 m. npm. na stoku Rymarza, nieco niżej Przełęczy Jugowskiej jest jednym z najciekawszych schronisk sudeckich. Zawdzięcza to znakomitemu położeniu w miejscu widokowym, zabytkowej architekturze budynku oraz temu, że znajduje się u stóp atrakcyjnego wyciągu narciarskiego.
Zmęczeni wyprawą górską na Kalenicę weekendowi wycieczkowicze mogą znaleźć tutaj gościnę i odpocząć po trudach wspinaczki. Nie mówię już o amatorach zimowego szaleństwa. Oni dobrze wiedzą, ze jest tutaj jedna z najdłuższych tras zjazdowych, skutkiem czego i wyciąg narciarski, i schronisko żyją zimą pełnią życia.

Fot. z internetu.

środa, 18 lipca 2012


Było, minęło…
Jak rodziła się i umierała Sowa ?.


Wieża widokowa na Wielkiej Sowie
Można by przejść nad tym do porządku dziennego. Po co rozdzierać szaty, skoro to co było już nie wróci. Było, minęło. Nie mniej sądzę, że trzeba o tym wiedzieć. Może ta wiedza czegoś nas i naszych następców nauczy. Wobec kilku pokoleń byłych niemieckich gospodarzy tych ziem, którzy pozostawili tu dorobek swojego życia jesteśmy im winni by przynajmniej o tym wiedzieć i pamiętać.
Pisałem niedawno w moim blogu o doprowadzonych przez nas do ruiny dziesiątkach poniemieckich pałaców i dworków rozsianych jak grzyby po deszczu na całym Dolnym Śląsku. Temat ten dopiero teraz po tylu latach milczenia wydobywa się na światło dzienne i znajduje szerokie odbicie w literaturze i w środkach masowego przekazu. W moim regionie wałbrzyskim szczycimy się tym, że udało się uratować zamek Książ, który nie tak dawno wisiał nad przepaścią dosłownie i przenośnie, zwłaszcza, gdy znalazł się w rękach „dziedziczki” Pejčinović, a pamięć o knowaniach wałbrzyskiej lewicy, tej samej, która później kupczyła grodzkością Wałbrzycha, by zapewnić sobie ciepłe stołki w powiecie, z chwilą ich utraty w mieście, ta pamięć dla wielu „bohaterów” przeszłości lepiej by odeszła w niepamięć. Znów można by rzec, po co rozdzierać szaty. Było, minęło.
Cieszymy się z tego, co się stało w Jedlinie-Zdroju, gdzie udało się uratować śliczny pałac, wyrwany w ostatniej chwili z rąk Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej, która w nim suszyła zboże. Być może uda się jeszcze uratować sypiący się pałac w Strudze, w gminie Stare Bogaczowice. Dużo dobrego się dzieje na zamku Grodno w gminie Walim. Oczywiście podaję tylko te najbliższe przykłady.
Pałace pałacami, tymczasem wokół nas miały miejsce jeszcze inne agonie nie tylko pojedynczych budynków, ale większych skupisk ludzkich. Nie będę już wspominał Miedzianki, o której głośno w całej Polsce, skutkiem artykułu w „Polityce”, a potem książki Filipa Springera „Historia znikania” (o czym pisałem w moim blogu 7 lipca 2011 – „Jeszcze jedna zagadka”).
Dziś chcę napisać o niezwykle atrakcyjnej przed wojną, a  jeszcze kilkanaście lat po wojnie tętniącej życiem osadzie, po której dziś pozostało niewiele śladów. Jej nazwa nie jest już oficjalnie stosowana, zachowała się jeszcze w pamięci starszych mieszkańców Sokolca i w kręgach turystycznych. Znajdziemy ją na bardziej szczegółowych mapach. Ta nazwa, to Sowa, była wieś, oczywiście w Górach Sowich, a jeszcze dokładniej w północnej części Sokolca.
Wieś Sowa powstała ok. 1770 roku w dobrach barona von Stillfrieda z Nowej Rudy (dobrze znanego w historii tego miasta) jako typowa osada tkacka. Rozrosła się dość szybko nad górnym biegiem Sowiego Potoku, na południowym zboczu Wielkiej Sowy, w wąskiej przełęczy rozdzielającej Sokolicę od zachodu i Końskie Stopnie od wschodu. Nie wiadomo co było powodem lokalizacji wsi w dość trudnych warunkach górskich, na wysokości sięgającej ok. 890 m. npm., Okazało się, że była to najwyżej położona wieś w Górach Sowich. Faktem jest, że już w 1840 roku liczyła 44 domy i młyn wodny, a pracowały aż 92 krosna bawełniane i 12 lnianych. Był to okres szczytowego rozwoju osady, aż trudno uwierzyć, gdzie się mieściła taka liczba zagród.
W II połowie XIX wieku wieś podupadła w związku z upadkiem chałupnictwa tkackiego, ale ratunkiem dla niej stała się turystyka. Prowadził tędy najczęściej uczęszczany szlak turystyczny na Wielką Sowę. Walory krajobrazowe połączone z rosnącym zainteresowaniem turystyką górską spowodowały, że stała się wsią letniskową. Część domów zamieniono na pensjonaty, zbudowano duże schroniska i gospody. W górze wsi wzniesiono nowoczesne schronisko „Eulenbaude” o 12 miejscach noclegowych, a w dole ”Műllermaxbaude” o 25 miejscach. W górnej części wsi powstało schronisko „Bismackbaude” ( dzisiejszy ”Orzeł”) oraz schronisko młodzieżowe „Hohe Eule”. Zimą nastawiono się na narciarstwo. Sowa stała się więc popularnym na Dolnym Śląsku miejscem turystyczno - wypoczynkowym i ośrodkiem sportów zimowych.


schronisko "Orzeł"

Ale po wojnie nastali tu nowi polscy gospodarze. Istniejące gospody i schroniska zlikwidowano. Po 1949 roku dawne obiekty turystyczne przejął Fundusz Wczasów Pracowniczych i łącznie z Sokolcem dysponował 11 obiektami wczasowymi. Wypoczywało w nich 2500 osób rocznie. Szczególnym powodzeniem ciszyły się wczasy zimowe zewzględu na doskonałe warunki śniegowe.


schronisko "Sowa"
Z końcem lat 50-tych poszczególne obiekty przejęły zakłady pracy na obiekty kolonijno-wczasowe. W samej Sowie istniał ośrodek dla dzieci w 7-miu budynkach. Jednak już w latach 70-tych część domów została opuszczona i rozebrana. Pozostała tylko „Zosieńka” i „Marysieńka” (dawne „Eulenbaude”). Z biegiem czasu i one użytkowane coraz rzadziej uległy dewastacji. Kilka budynków mieszkalnych w dolnej części wsi włączono do Sokolca, wyżej położone rozebrano. Dziś trudno znaleźć po nich ślady. Renomowany za Niemców ośrodek turystyczny we wsi Sowa stał się  legendą.
Czy potrzeba komentować to co napisałem? Najłatwiej powiedzieć: było, minęło. Mimo wszystko warto się tu zatrzymać jadąc samochodem z Rzeczki do Sokolca. Już prawie na końcu dużej pętli drogowej jest takie charakterystyczne miejsce po lewej stronie, którędy prowadzi szlak turystyczny na Wielką Sowę i do wyciągu narciarskiego. Można się łatwo zatrzymać i zaparkować samochód. To właśnie miejsce po dawnej wsi Sowa. Można się przespacerować wyżej, porozglądać, poszukać śladów niezwykłej wsi, która umarła. Pomnikiem chwały nieistniejącej już wsi jest oprócz schroniska „Orzeł” uruchomione po renowacji dawnej „Marysieńki”, położone najwyżej w górach  -  schronisko „Sowa”.

wtorek, 17 lipca 2012


Droga do nikąd

przydomowe ogródki  - urok zieleni i kwiatów

Ten tytuł dzisiejszego postu jest bardzo zagadkowy, może budzić różne refleksje, nawet natury filozoficznej na temat sensu naszego istnienia. Czy przypadkiem nasza droga życiowa nie prowadzi do nikąd? Ludzie religijni wierzą w nieśmiertelność duszy, wierzą że po śmierci ich dusza może trafić do nieba. Niestety, również do piekła i to jest mniej obiecujące. Ludzie niewierzący są w znacznie gorszej sytuacji, bo trudno im znaleźć odpowiedź na pytanie, po co człowiek żyje? Jaki jest sens życia na ziemi?



 Zamykam jednak ten wątek zbyt poważny, by się nim zajmować w blogu, którego celem jest promocja regionu wałbrzyskiego. Okazuje się, że to o czym chcę napisać jest znacznie prostsze i dotyczy sfery na wskroś materialnej, a nie duchowej. Chociaż co do tej drugiej, nie byłbym tak pewny, bo przecież rzecz dotyczy pewnego kościółka, o którym możemy przeczytać w niektórych informatorach turystycznych i materiałach koscielnych, a więc obiektu sensu stricto duchowego. Rzecz dotyczy też drogi do nikąd, ale o tym na samym końcu tego postu..
O istnieniu kościółka orientuje się niewielka ilość osób, głównie mieszkańców wsi Olszyniec w gminie Walim, którzy gromadzą się tam co niedziela na Mszy Świętej wczesnym rankiem o godzinie 8.30, a także wyjątkowo w innych porach przy okazji ważniejszych uroczystości religijnych. Wiedzą też o kościółku wytrawni turyści, osoby interesujące się historią tych ziem, a także nieliczni mieszkańcy okolicznych miejscowości. Są też tacy, którzy o nim słyszeli, ale nie orientują się, czy jeszcze nie popadł w ruinę i czy w ogóle odprawiają się tam jakieś obrzędy religijne. Starsi ludzie z najbliższej okolicy pamiętają kościółek, który był dobrze widoczny z drogi wiodącej z Jedlinki do Olszyńca, ale to wtedy, gdy jeszcze nie urosły tak wysokie drzewa i gęste krzewy, które zasłoniły do reszty mury i wieżyczki świątyni. Wiedzą też o tym, że dotarcie do kościółka nie było zbyt łatwe, bo wymagało dobrej kondycji by wspiąć się bezpośrednio ze wsi ścieżką pomiędzy drzewami pod górę, na wysoką skarpę, gdzie królował dom Boży, albo też podążyć znacznie dalszą drogą okrężną od skrzyżowania dróg do Jugowic i Wałbrzycha.
Powoli sprawa staje się jasna. Domyślamy się, że chodzi mi o promocję  tajemniczego zabytkowego kościółka Św. Anny w Olszyńcu,  usytuowanego wysoko na zboczu pnącego się nad wsią stromego wzniesienia. Kościółek stary, bo sięgający początków XIV wieku, a po przebudowie w 1593 wielokrotnie remontowany, ostatnio w 1964 i  2000 roku.
O późnogotycko-renesansowym kościele czytam w „Słowniku geografii turystycznej Sudetów”, że jest to budowla jednonawowa z wydzielonym  węższym prezbiterium, kryta dachem dwuspadowym z 8-mioma bocznymi sygnaturkami na kalenicy. Wieńczy ją wysoki hełm ostrosłupowy, a obok jeszcze druga drewniana wieżyczka. Portal wejściowy zamknięty półkoliście, zdobią stare drewniane wrota. Wewnątrz drewniany strop z 1611 roku z malowidłami J. Weisslera oraz bogate, zabytkowe wyposażenie, m.in. drewniana ambona i chrzcielnica z XVI wieku oraz barokowy dzwon z XVIII wieku.


Istotnie kościół robi wrażenie, bo jest dość duży i masywny, dobrze utrzymany i odnowiony. Otoczony jest dawnym cmentarzem, zarośniętym bujnymi trawami, na którym zachowało się kilka maleńkich, zapuszczonych grobów. To samo dotyczy resztek kamiennego muru okalającego plac kościelny z cmentarzem,
Wiemy o tym, że w przeszłości pełnił on ważną rolę jako jedyny kościół katolicki w okolicy, a parafia obejmowała nie tylko Olszyniec i Jugowice, ale także Jedlinkę i Jedlinę-Zdrój. Było to głównie w XVII i XVIII wieku, kiedy to w tym obszarze przeważali ewangelicy, a wiernych kościoła rzymsko-katolickiego było znacznie mniej. Potem proporcje się zmieniły, co spowodowało budowę kościołów katolickich i w Jedlinie i w Głuszycy. Wówczas rola kościółka w Olszyńcu znacznie zmalała.
Kościół Św. Ąnny w Olszyńcu zdołał przetrwać trudne lata wojen światowych, a po wojnie jego rola i znaczenie spadły. Jest kościołem filialnym parafii w Zagórzu Śląskim, a ponieważ wieś Olszyniec nie jest zbyt duża i bogata, z trudem broni się przed popadnięciem w ruinę. Przeprowadzony  w 2000 roku remont znacznie poprawił kondycję techniczną obiektu, który jest cennym zabytkiem w gminie Walim.
Kościółek w Olszyńcu od dawna budził moje zainteresowanie ze względu na swoje wyjątkowo atrakcyjne umiejscowienie. Wydawało się, że wisi na skarpie i może lada dzień podzielić los słynnego kościółka w Trzęsaczu nad brzegiem Morza Bałtyckiego, z którego zachowała się do dzisiaj tylko jedna ściana. Dobrych parę lat temu byłem w kościółku z wycieczką szkolną, zapamiętałem dość strome podejście sprawiające wrażenie wspinaczki na wysoką górę. Kościółek był wtedy w dość mizernym stanie, a odległość od przepaści w dół była na tyle duża, że nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo Z biegiem czasu strome zbocze wzniesienia zarosło wysokimi drzewami i kościółek utonął w bujnej zieleni.
Rozpisałem się o kościółku, do zwiedzenia którego gorąco zachęcam, zwłaszcza, że jak się okazuje, nie jest to na dzisiaj tak trudne zadanie. Do kościółka można dojechać drogą asfaltową, wprawdzie wąską, ale przejezdną. Obok kościoła znajdzie się miejsce na zaparkowanie. Przy tej drodze jest kilka gospodarstw rolnych, jeno z nich naprzeciw kościoła

Moja niedzielna wycieczka samochodowa do Olszyńcu jak się okazuje nie poszła na marne. Dziś już wiem, że można dojechać pod sam kościół. Ale mam za sobą jeszcze jedno dość osobliwe doświadczenie. I teraz właśnie docieram do najistotniejszej konkluzji wiążącej się z tytułem mojego postu. Dojechawszy asfaltową drogą do kościoła, zdecydowałem się pojechać tą drogą dalej. Spodziewałem się, że zjadę albo na drogę główną do Jedliny-Zdroju, albo boczną  do Wałbrzycha. Niestety, okazało się, że była to droga do nikąd. Kilkadziesiąt metrów za kościółkiem asfalt się skończył, a zarazem także droga, bo zobaczyłem przed samochodem usypaną szutrową górkę. Dobrze, że było gdzie nawrócić. Natomiast szkoda, że o tej niespodziance nie informuje żaden znak drogowy.
Przypomniałem sobie zdarzenia z niedalekiej przeszłości. Bywało tak, że na czas wizyty I Sekretarza KC PZPR  budowano naprędce drogę, ale tylko do miejsca, gdzie miał być uroczyście witany. Być może do Olszyńca też zawitał biskup, trzeba więc było wyasfaltować drogę do kościoła, no i trochę dalej, by nie budzić podejrzeń.
Oto jest konkretny  problem dociekań, nie mniej ważny od filozoficznych rozważań nad sensem istnienia. Okazuje się, że nie tylko na wyższych uczelniach, w naukowych gremiach uczonych i myślicieli, ale także w maleńkim, podwałbrzyskim Olszyńcu jak się dobrze postaramy możemy odnaleźć powód do głębokich filozoficznych rozmyślań, a powodem tym jest najzwyklejsza  drogę do nikąd.

Fot. kościółka z internetu

poniedziałek, 16 lipca 2012


Po drugiej stronie Włodarza




Z Głuszycy do Walimia jedziemy okrężną drogą przez Jedlinkę, Olszyniec, Jugowice. Znacznie bliżej byłoby ścieżkami leśnymi nad stawami do Przełęczy Marcowej, a dalej czerwonym szlakiem Orłowicza. Ale tę trasę możemy pokonać tylko mocnym „łazikiem”, a najlepiej pieszo. Walim leży dokładnie na wysokości Głuszycy, ale po drugiej, wschodniej stronie masywu Włodarza.
Z Jugowic do Walimia wiedzie jeszcze jedna droga, nie tak dobra, znacznie mniej uczęszczana, ale za to prowadząca jednym z najpiękniejszych miejsc w Górach Sowich. To droga przez Dział Jawornicki.. Na mapie widać ją jak na dłoni. Jest prawie równoległa do tej głównej drogi z Jugowic do Walimia, tylko że niższej kategorii i prowadząca przez „dzikie” tereny zagubione w gąszczu lasów i gór. Najlepiej jechać tedy „maluchem” lub rozłożyć „malucha” na części i wziąć go do plecaka.
Miłośnicy pięknych widoków górskich i miejsc oddalonych nieco od skupisk wiejskich, ewentualnie kierowcy, którzy cenią sobie ryzyko, powinni wybrać drogę przez Jawornik. W Jugowicach skręcamy zaraz za mostem nad Bystrzycą w prawo, pozostawiając budynek szkoły po lewej stronie i jedziemy sobie przez wieś lekko w górę. Zapewniam, im wyżej, tym ciekawiej. Dopiero tam rozpościerają się widoki, że dech zapiera. Od niedawna prowadzi tędy trasa do kolejnej atrakcji turystycznej w Górach Sowich (obok Rzeczki i Osówki), mianowicie - Włodarza. Jest to największy kompleks podziemnych sztolni, świetnie zagospodarowany, robiący duże wrażenie. Odkąd podziemia pod Włodarzem zostały oddane do użytku, droga przez Przełęcz Jawornicką stała się bardziej uczęszczana. Być może dzięki temu pokryta asfaltem, po którym jedzie się jak autostradą A-2 na Stadion Dziesięciolecia, przepraszam, rozpędziłem się  -  Stadion Narodowy ( najpewniej imieniem Kazia Górskiego, a może jak się coś zmieni – Waldka Fornalika). A ponadto trzeba uważać, by się zanadto  nie rozpędzać, bo to jest tylko i wyłącznie jedna ścieżka autostrady. Jak jedzie z naprzeciwka „wypasiona bryka”, najlepiej się zatrzymać i przenieść „malucha” z drogi, co można zrobić we dwóch Pudzianów, ewentualnie w czterech Supronów. Ci którzy przejadą tą drogą choć raz, mimo wszystko, wracają tutaj jak najczęściej, bo droga prowadzi wśród gór urzekających urodą i niezwykłością. Trudno się dziwić, że coraz więcej ludzi z dużych miast  nabywa tu działki budowlane i stawia coraz to piękniejsze dacze, natomiast niewątpliwi „entuzjaści przyrody” wyznaczają sobie tutaj trasę, np. z Głuszycy do Walimia i jadą z duszą na ramieniu leśnymi duktami, podziwiając mimochodem piękno krajobrazów.
Jadąc tą drogą trzeba koniecznie trzymać nerwy na wodzy i nie ulegać zwątpieniu. Droga bezwzględnie doprowadzi do gęsto zaludnionej wsi. Nawet u samej góry w momencie rozgałęzienia, można śmiało zagrać w marynarza. Obojętnie, czy pojedziemy w lewo, czy w prawo, dotrzemy do celu, a jest nim, nie waham się tego powiedzieć  -  jedna z najpiękniej położonych w Sudetach miejscowości. Nie wiem dlaczego, czy z zupełnego przypadku, czy przekory  -  nazwana zagadkowo i deprymująco  -  Walim. Gdyby autor tego pomysłu był prorokiem, nie zdziwiłbym się wcale. Walim wciąż jeszcze straszy rozbebeszonymi ruinami wielkiej fabryki, to za mało powiedziane, wielkiego kompleksu fabrycznego, słynnego na świecie przedsiębiorstwa lniarskiego, które legło w gruzy, gdy tylko nastała nowa Polska, III Rzeczpospolita, wyzwolona, demokratyczna, solidarna. Nie będę się rozpisywał o swoistym paradoksie tego zdarzenia. Wolna Polska przyniosła klęskę gospodarczą dla tej położonej w górach, pozostawionej samej sobie, bezsilnej i bezradnej miejscowości, o dziwnej nazwie Walim Tak, dziś jeszcze wciąż można mówić o tej  cudownie położonej w górach wsi  - że jest to Walim, ale do zawalenia jest już niewiele.  Z zakładów włókienniczych nie zostało nic, (tylko ruiny) z sypiących się budynków publicznych i mieszkalnych też coraz mniej. Gmina Walim się odradza, powstaje z martwych, promieniuje i zachwyca. Ale wciąż jeszcze razi kontrastami. To tak jakby pięknie zagospodarowane i utrzymane ogrodnictwo zostało zarzucone szpetnymi odpadami. 


droga do raju

Pisałem już o tym i będę to powtarzał jak buddyjską mantrę  -  Walim, to dla Wałbrzycha małe Zakopane. Mógłby Wałbrzych powalczyć tak samo jak powojował o odzyskanie grodzkości, by zmienić nazwę Walimia. Niechby to było Odkopane, niechby było Sowia Głowa, a może Nowy Walim. Nie będę na kolanie wymyślał nowej nazwy Walimia. Niech zrobią to inni, jeśli uznają za celowe. Ale Wałbrzych powinien dostrzec nieograniczone możliwości w zakresie rekreacji i wypoczynku swoich mieszkańców, zwłaszcza wypoczynku sobotnio-niedzielnego, w tej tak blisko siebie położonej miejscowości.
Natomiast, pokąd starczy mi sił powalczę o pozytywną promocję tego miejsca na naszej ziemi wałbrzyskiej. Nie będę wymyślał argumentów. Mam tylko jeden. Trzeba tu przyjechać, popatrzeć na Walim z góry, obojętnie z jakiego miejsca widokowego i trzeba mieć oczy szeroko otwarte.
Walim to w ogóle - ziemia nieznana, albo też ziemia obiecana, tak samo jak dla Mojżeszowych Izraelitów biblijna Palestyna Wcale nie trzeba zbyt wiele czasu, by Walim stał się znanym w całym kraju ośrodkiem rekreacji, turystyki i wypoczynku, trzeba tylko pozwolić, zachęcić i pomóc ludziom w przejmowaniu inicjatywy i realizowaniu swej przedsiębiorczości. Potrzeba też nowego Mojżesza – Polonusa, który sprawi, że skrawek tego uroczyska się zapełni latem -  letnikami, a zimą – miłośnikami zimowego szaleństwa. Walim, to nasza dolnośląska „ziemia obiecana”. A historia jak wiadomo „kołem się toczy”.
 
To tyle „na gorąco” zebranych refleksji jakie nasunęły mi się z niedzielnej wycieczki do Walimia drogą przez tzw. Dział Jawornicki. Mam nadzieję, że pisząc o tym sprawiłem satysfakcję i  Jedlińskiej Kopie, i Jawornikowi,  i Mosznej, położonym w masywie Włodarza w Górach Sowich, bo  wszystkie one wyznaczają od zachodu granice Działu Jawornickiego, tak jak od południowego wschodu mniej znane wierzchołki głównego masywu Gór Sowich z Wielką Sową na czele. I co najważniejsze  -  dosłownie parę kilometrów spacerkiem na zachód szlakami lub duktami leśnymi, po drugiej stronie Jawornika, w kolejnej kotlinie górskiej, leży moje miasto – Głuszyca, tak samo pięknie położone i czekające na swoich Mojżeszów.

Fot. pocztówki B. Ranowicza i fot. Violi Torbackiej.