Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

środa, 30 listopada 2011

Lanie wosku



Nadszedł czas na wosku lanie.
Co ma stać się  -  niech się stanie !

Wyrywam kartkę z mojego staromodnego kalendarzyka (wtorek, 29 listopada) i czytam na odwrocie o Andrzejkach. Okazuje się, że to właśnie w wigilię dnia świętego Andrzeja powinniśmy  zgodnie ze staropolską (a nawet europejską) tradycją dokonać obrzędu lania roztopionego wosku do wody, by wywróżyć sobie, co nas czeka w przyszłości.
Mało tego, ten zwyczaj dotyczy młodych niezamężnych kobiet pragnących odgadnąć tajemnicę ich przyszłości. Chłopcy, mężczyźni  winni to robić nieco wcześniej  -  w wigilię dnia świętej Katarzyny, czyli 24 listopada.
Przypuszcza się, że Andrzejkowe wróżby miały swój początek w starożytnej Grecji. U nas w Polsce pierwsze wzmianki pochodzą z roku 1557. Marcin Bielski umieścił w swojej sztuce teatralnej „Komedyja Justyny i Konstancyjej” opis wróżebnego zwyczaju lania wosku.
Dawniej lano ołów (szczególnie ceniony był ten ze starych okiennic kościelnych), ale wosk jest znacznie bardziej wygodny w użyciu. Ołów symbolizował trwały związek, nierozerwalne połączenie. Wosk był kiedyś bardziej cenny niż teraz. Pochodził przecież od pszczół, świętych stworzeń, a świece lane z wosku uświetniały kościelne i rodzinne uroczystości.
Wróżby z wosku dotyczyły miłości i pomyślności w nadchodzącym roku. Przelewanie wosku przez ucho od klucza utrudniało, ale i wzmacniało wróżebną moc zabawy. Klucz jest w tej wróżbie symbolem tajemnicy, ale i płodności - zamyka lub otwiera wszelkie sekrety i tajemnice. Wyniki poznawało się, oglądając woskową płaskorzeźbę lub jej cień na ścianie. Można dopatrywać się wyglądu przyszłego partnera, atrybutów jego zawodu lub kraju, z jakiego pochodzi. Wystarczy uruchomić wyobraźnię, a cienie zaczną same mówić.
Najbardziej znaną od wieków aż po dzień dzisiejszy andrzejkową wróżbą jest lanie wosku na wodę. Przygotuj więc pewną ilość wosku lub świec, które należy stopić w garnku, miskę z wodą i klucz, który otwiera i zamyka wszelkie tajemnice (najlepsze są stare klucze z dużym uszkiem). Po wyjęciu z wody taka formę należy trzymać(pionowo) między zapaloną świecą a jasną ścianą i powstały na ścianie cień odpowiednio zinterpretować. Można też zastosować inny sposób podświetlenia woskowej formy, np. lampą naftową, żarówką, latarką. Przekonasz się, że zastygnięta bryła wosku daje niekiedy bardzo osobliwy kształt cienia, którego interpretacja zależy od wyobraźni, skojarzeń i poczucia humoru zebranych.
Przykładowe odczytanie tego, co mówią cienie:

 Postać mężczyzny lub serce - w niedługim czasie spełni się twoje marzenie o miłości
  • Rycerz lub jeździec na koniu - wyjdziesz za mąż lub zakochasz się w wojskowym.
  • Dla chłopaka oznacza to, że będzie w przyszłości pracował w służbach mundurowych.
  • Gwiazda - zdobycie majątku i szczęśliwe życie.
  • Kwiat - czeka cię przyjemna niespodzianka
  • Pierścień - zaręczyny lub wyrażenie zgody na chodzenie z chłopakiem, który to zaproponuje.
Jeśli w misce z wodą oprócz dużych figur znalazło się dużo okrągłych kropelek, to mówi nam o pieniądzach, tak więc im ich więcej, tym lepiej.
W miarę upływu czasu wykształciły się dodatkowe zwyczaje wróżbiarskie. Dziewczyny rzucały but za siebie. Odwrócony do drzwi noskiem zapowiadał szybkie zamążpójście. Obierano jabłka, a z obierek odczytywano pierwszą literę imienia przyszłego męża. Co przyśniło się w wigilię świętego Andrzeja, to miało się spełnić. Wieczorem panny wychodziły na podwórko i ze słomianego dachu wyrywały garść słomek. Jeśli była ich parzysta ilość, wróżyło to zamążpójście. Puszczano na wodę dwa listki mirtu. Jeżeli zetkną się, wkrótce będzie wesele. Zdejmowano lewe buty, który but pierwszy dojdzie do drzwi, ta dziewczyna wyjdzie za mąż.  W innej wróżbie z kolei do izby wpuszczano gąsiora. Do której panny podszedł, ta wychodziła za mąż. Dziewczyny również zaglądały do studni, by zobaczyć w niej odbicie przyszłego męża.
Nasza fantazja nie ma granic, możemy więc z powodzeniem ją wykorzystać rozszerzając listę pomysłów na osiągnięcie najważniejszego celu  -  poznanie przyszłości. Tylko że świat się zmienia. Idziemy do przodu. Dziś przyszłość możemy rozpoznawać znacznie doskonalszymi sposobami.
Mimo tego wciąż są chętni ludzie by korzystać z różnych form wróżenia, stąd też powodzenie programów telewizyjnych, bądź też stacji komórkowych, gdzie łatwo jest nawiązać kontakt z osobami trudniącymi się przepowiadaniem przyszłości. Wczoraj miałem okazje przeczytać na stronie internetowej o tym, co czeka w najbliższej przyszłości naszych najważniejszych polityków, prezydenta, premiera, a także wielkiego Jarosława, któremu PiS-owskie zgrupowanie topnieje jak wosk. Okazuje się, że wciąż dominuje u nas w polityce lanie wody, zamiast wosku.
Co zostało z Andrzejkowych zwyczajów, trudno odgadnąć. Należałoby w tym celu powróżyć  z wosku. Szkoda że dawne zwyczaje odchodzą do lamusa. Mimo wszystko miały swój urok i stanowiły przyjemną zabawę. Dobrze, że przynajmniej w Andrzejkowy wieczór możemy dziś  zabawić się na  licznych dyskotekach.
A gdyby ktoś miał ochotę skorzystać w ten Andrzejkowy wieczór z dawnego rytuału wróżenia przyszłości, to nic łatwiejszego jak skorzystać z przepisu, o którym napisałem powyżej. Przypomnę jeszcze przysłowia, które jak wiadomo są mądrością narodu:
"Na św. Andrzeja dziewkom z wróżby nadzieja"
„Dziś cień wosku ci ukaże, co ci życie niesie w darze”
”Święty Andrzej wróży szczęście i szybkie zamęście”

Fot. Robert Janusz
,

wtorek, 29 listopada 2011

O czym szumią wiersze Romany

Zielony orzech przechylił się
 w kierunku okna
pracowni Polnara
spogląda na zgromadzonych w poezji
tak wielu na raz ogląda jedynie
podczas zrzucania
owoców swych przemyśleń
mówią o nich
twarde orzechy do zgryzienia
lecz tego wieczoru
w pierwszych dniach jesieni
tylko wiersze Romany
szumią w jego liściach
przypominając szum Bystrzycy
tak pięknie płynącej poezją

ta Ojczyzna pierwszych wzruszeń
jak spojrzenia orzechowych oczu
którymi dostojne drzewo
serdecznie rozrzuca
smakowite niespodzianki
o twardej skorupie i miękkiej skórce
jędrnego jądra
zanim nie zjedzone ze smakiem
przez ptaki i ludzi
nie wzejdą nowym drzewem
jak nowy wiersz Romany
która tak naprawdę
nie opuściła swej Głuszycy
i nadal przepływa przez nią
bystry nurt dzieciństwa

Jacek Lubart  -  Krzysica, Opole, 12 X 2009.


Jeżeli o poetce pisze wiersze inny poeta, to już jest coś, zwłaszcza jeśli to czyni osobistość tak renomowana jak Jacek Lubert-Krzysica z Krakowa. Cieszy w wierszu to, że jest w nim mowa o korzeniach Romany Więczaszek, która właśnie wywodzi się z Głuszycy i jak wynika z jej wierszy o swoich latach dzieciństwa i młodości bardzo dobrze pamięta. To, że J. Krzysica pisze o Bystrzycy jako rzece „tak pięknie płynącej poezją” napawa mnie dumą, także i to, że Romana „nie opuściła swej Głuszycy i nadal przepływa przez nią bystry nurt dzieciństwa”.
O Romanie Więczaszek pisałem już w moim blogu jako o „istocie dorzecznej i doluźnej” jak to określił Wiesław Malicki, poeta, pisarz, publicysta z Opola.
Dla ułatwienia Czytelnikom mniej zorientowanym przytaczam jej notkę biograficzną:


 Romana Więczaszek  - nauczycielka, absolwentka filologii polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. Z urodzenia Głuszyczanka, tu spędziła sielskie dzieciństwo i młodość. Tu po ukończonych studiach wyższych rozpoczęła się jej nauczycielska droga zawodowa w Szkole Podstawowej nr 3. Obecnie mieszka w opolskim Brzegu nad Odrą. Zakończyła właśnie długoletni rozdział pracy pedagogicznej w szkole, ale nie oznacza to, że odeszła od swej życiowej pasji nauczyciela-polonisty – czynić świat lepszym, piękniejszym za pomocą słowa. Jest czynnym działaczem na polu kultury. Prowadzi Klub Literacki w Brzegu, jest dziennikarką „Gazety Brzeskiej”, redaguje rubrykę „Brzeskie pióra”, promując twórczość literacką rodzimych pisarzy. Należy do Stowarzyszenia Autorów Polskich i Nauczycielskiego Klubu Literackiego w Opolu. W 2007 roku wydała tomik poezji „Krąg”, a w rok później almanach wierszy brzeskich poetów „Szukam obrazów wśród niepokojów”, pod jej redakcją  i z jej nowymi wierszami. W roku 2009 ukazał się kolejny tomik poezji Romany Więczaszek  -   „Spacery wierszem”, a w rok później  -  „że jesteś…”
Od roku 2007 Romana Więczaszek jest z nami. Za pomocą internetu udało nam się nawiązać z nią kontakt, a ponieważ nieco wcześniej odkryliśmy także piszącego wiersze o Głuszycy naszego krajana, Marka Juszczaka z Knurowa, mamy więc podwójny powód do satysfakcji. Nie każde miasto może się poszczycić takimi wierszami, w których emanuje tęsknota do lat młodości ich autorów, wspomnienia pierwszych sekretnych przeżyć miłosnych, podziw dla piękna przyrody i krajobrazów.
W wywiadzie dla lokalnej gazety „Głos Głuszycy” Romana Więczaszek odpowiada na pytanie, skąd się bierze inspiracja do pisania wierszy o swoim gnieździ rodzinnym:
„Obrazy z lat młodości są zawsze we mnie. Przychodzą znienacka i muszę je zapisać. Wiersze o Głuszycy powstawały od dawna z tym, że pisanie u mnie, to ciągłe poprawianie, więc czasami wracam do utworu sprzed lat i dokonuję zmian. Ponowne nawiązanie kontaktów z rodakami pobudziło moją wyobraźnię i otworzyło zakurzone szuflady. Stało się tak również dzięki poezji Marka Juszczaka, który bardzo mnie wzruszył. Zyskałam  wspaniałą inspirację. Mam nadzieję, że dzięki nowo poznanym przyjaciołom, wena twórcza mnie nie opuści.”



Od tego właśnie roku 2007 rozpoczęła się nasza wspólna przygoda. Spotykamy się  raz, dwa razy do roku na organizowanych w Centrum Kultury, w głuszyckich szkołach, placówkach kultury, wiosennych lub jesiennych spotkaniach z poezją. Nasi goście, Romana i Marek nie szczędzą czasu i pieniędzy by do nas przyjeżdżać, spotykać się z dziećmi i młodzieżą, a także dorosłymi miłośnikami poezji, odświeżać zawarte znajomości. Trwa to już dobrych kilka lat.

O poezji Romany Więczaszek nie chcę się wypowiadać. Zrobili to już inni znakomici krytycy literaccy, wśród nich najpełniej Zbigniew Kresowaty, publicysta, pisarz, poeta. Dla mnie osobiście jej wiersze, to miniaturowe perełki, pełne ciepła, dobroci i uroku. Po poznaniu pierwszego tomiku wierszy Romany „Krąg” zdobyłem się na żartobliwą  recenzję, ale tylko na użytek nas dwojga, nigdzie nie publikowaną. Dziś w moim blogu myślę, że dla pamięci warto ją przytoczyć:


 Znalazłem się przez moment „w kwitnącym ogrodzie Twojego życia, na poduszce chmur, tam gdzie wszystko ma sens.” „Nie napiszę o myślach źle uczesanych”. Choć się nie modlę, „pomodlę się o skrzydła”. Nic w tym dziwnego, „stary człowiek się starzeje”, płakać nie mogę, przecież „konary pomarszczone przestały płakać”.
Wychodzę na ogród, czuję że „ słońce co chmury zwyciężyło muska moją szyję” i jak „pilny ogrodnik  lata po mym ogrodzie” i nic więcej nie trzeba. „Dzisiaj wreszcie słońce odnalazłem”, „przygarnąłem w końcu jesień, wpuściłem do ogrodu, teraz rządzi kolorami, niczym krzak rozśpiewany rodziną ptasią”. Też myślę o tym, żeby tak „wejść w siebie i poprzestawiać, a najważniejsze z mózgu zeskrobać rdzę”, no i potwierdzam w całej rozciągłości, że „gazety są dobre do wypychania kozaków na zimę”.
I jeszcze jedno, ja też „kocham słowo dużo”. Kończę, nie potrzebne mi już „czekanie na cud”,. Cud się spełnił, ma na imię „Krąg”. Jego autorce dziękuję za nadzieję  -  spełnioną. Nie jestem zdolny nic więcej napisać... Zakręglony !
Myślę, że po tym wszystkim, co zostało już tu powiedziane, najlepiej będzie oddać głos bohaterce mojej dzisiejszej prezentacji. Oto jej  wybrane wiersze:

Dzieciństwo w górach

Ukształtowała mnie droga do „jedynki”
pod górkę
pełna niespodzianek
z niej na tekturowych tornistrach
zimą sunęliśmy szczęśliwie
do domu

wychowała górka ze szkoły
co słuchała uczciwie
grzechów i wrażeń
jak konfesjonał

ukształtowała mnie górka
nad rzeką pełna łopianów
pod ich parasolem
udawałam ze Zdziśkiem
że nie słyszę wołania mamy
górka na Łąkową zakopana w śniegu
z moich sanek robiła kręćka
tato się śmiał

mam w sobie góry
na zawsze

Powoli

Gdy przyjadę nad Bystrzycę
będę chodzić powoli
zostawię samochód za karę
bo zawsze za szybko
przez Głuszycę gnał

pod oknem na Grunwaldzkiej
tak długo będę stać
aż tato i Ela
się do mnie uśmiechną

poczekam na liście
w Jordanowskim Ogrodzie
co tak cudnie otulały
lub udawały wojnę

 wdrapię się powoli na Skałkę
żeby być bliżej tych
co odeszli

potem na ławce w parku
wyjmę starą fotografię
i chusteczkę haftowaną

powoli...

Dziękuję malinom

Duża soczysta malina

z twojego ogrodu

nie pachnie lasem

i wyprawą za piąty staw


Nie pachnie też mamą

Z miłością wspominam
leśne żyjątka
Bardzo towarzyskie
w malinowej kance

Gdy usypiam
słodki sok jak nektar
daje mi moc

 Droga przy stawach

Ta droga jest zawsze
Gdy mrużę oczy,
czuję wiatr pachnący sosną.

Dała mi życie,
zakręty i miłość,
a na końcu słodkie maliny

Idąc bez aparatu,
musiałam zapamiętać
na lat wiele:
zawilca białego,
konar udający węża
oraz tego raka,
co wszedł do koszyka,
bo lubił landryny.

Ta droga rozgadana
jak na urlopie
czasami pozwala myśleć
w ciszy,
a ptaki i strumyk
szumiały
szumiały
Pracowita mżawka

Głuszyca wymyśliła
dla mnie nostalgicznie
powitanie z mżawką

mżawka to przecież nie deszcz
to uśmiech deszczu
niby nic a włosy zmiękczy
niby nic a trawę zazieleni
i stare domy postawi
w żywszych kolorach

mżawka jak dziecko
całuje ludzi bez wyboru
a mnie nawilża twarz
abym poczuła młodość
jeszcze raz
w dolinie nad Bystrzycą

Ten ostatni wiersz z tomiku „Spacery wierszem” jest dedykowany mojej skromnej osobie i rzeczywiście czuję młodość jeszcze raz nad Bystrzycą, ale to po  przeczytaniu „ Mżawki”. Zresztą nie tylko tego wiersza. Mam pod ręką wszystkie cztery tomiki wierszy Romany. A ponieważ, rzecz nie przypadkowa, tęsknię od czasu do czasu za Brzegiem nad Odrą, gdzie przez trzy lata byłem uczniem liceum pedagogicznego, więc jej nostalgia jest mi bardzo bliska.
Cieszyłbym się, gdyby udało mi się zachęcić Państwa do poczytania wierszy Romany Więczaszek. Jej tomiki są dostępne w naszej głuszyckiej księgarni, no i oczywiście w niezastąpionej Miejskiej Bibliotece Publicznej w Głuszycy.
A ponadto  -  zapraszam na interesującą stronę internetową  www.klubliterackibrzeg.pl  Mona tam znaleźć wiele ciekawych informacji o działalności Romany Więczaszek w Klubie i naszych wzajemnych kontaktach.

Fot. Viola Torbacka, Robert Janusz, Renata Tarasiuk i z albumu "Głuszyca moja Itaka" .

niedziela, 27 listopada 2011

Poznać to nie znaczy tylko być



Wśród wielu  książek związanych z turystyką na Dolnym Śląsku poczesne miejsce na mojej półce zajmuje niewielka, nie rzucająca się w oczy książeczka: Julian Janczak, „Z kuferkiem i chlebakiem. Z przeszłości uzdrowisk i turystyki śląskiej”. Mam dwa wydania tej książki, pierwsze z 1982 roku przez Regionalną Pracownię Krajoznawczą PTTK w Wałbrzychu (Tak, tak, był taki czas kiedy wałbrzyski PTTK wydawał książki), druga z 1988 roku przez Wydawnictwo PTTK „Kraj” Warszawa-Kraków. Pierwsza z nich, co ciekawe, drukowana w Dzierżoniowie, a druga w Cieszynie.
Na pierwszy rzut oka książeczka wypełniona po brzegi drobniutkim drukiem, urozmaicona tylko gdzieniegdzie czarno-białymi ilustracjami, nie wygląda na zbyt atrakcyjną. Dopiero w trakcie czytania można się przekonać, że jest to książka o dużych walorach poznawczych i publicystycznych. Okazuje się, że napisał ją autentyczny podróżnik, turysta, który przemierzył obszar Śląska wzdłuż i wszerz z plecakiem i z towarzyszącą mu córką, Małgosią, a ponadto człowiek o dużej wiedzy historycznej i osobistym emocjonalnym stosunku do przedstawianego tematu.
Dowiadujemy się z tej książeczki dosyć sporo o początkach turystyki na Śląsku, o odległej praktyce leczniczego wykorzystywania źródeł mineralnych aż do ukształtowania się kurortów, o rozwoju masowego ruchu turystycznego na przełomie XIX i XX wieku. Autor książki dokonuje przeglądu uzdrowisk na Śląsku, prezentuje najważniejsze atrakcje turystyczne, w tym zabytki architektury i kultury, osobliwości krajoznawcze, zachęca też do bliższego kontaktu z bogatym piśmiennictwem turystycznym. W miarę czytania wyłania się niezwykle barwny i zróżnicowany obraz  świadczący o bogactwie kulturalnym tego regionu.
Najwyżej cenię sobie w tej książce, że zrodziła się ona w wyniku osobistych wędrówek pisarza i dociekań naukowych, a jej autentyczność potwierdzają subiektywne wnioski i opinie. Są one ewidentnym potwierdzeniem bezpośredniej penetracji turystycznej Śląska oraz gruntownego zapoznania się z dostępną literaturą naukową i popularno-naukową. I dowodzą wymownie, że poznać, to nie znaczy tylko być, ale wiedzieć o przedmiocie poznania jak najwięcej.

Przyznam się, że  interesowało mnie szczególnie w tej książce, co autor ma do powiedzenia o walorach zdrowotnych i turystycznych ziemi wałbrzyskiej. I nie ukrywam, że to co w niej znalazłem, zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie. Oto kilka cytatów na temat naszych uzdrowisk z  książki  Juliana Janeczki:

„Co najmniej od XIV stulecia wiedziano o istnieniu źródeł w Starym Zdroju, na terenie dzisiejszego Wałbrzycha. Ujęto je jednak dopiero w 1689 roku. Od tego czasu można miejscowość tę uważać za faktyczne zdrojowisko. Niestety, w późniejszym okresie przestało ono funkcjonować.”

„Również już od średniowiecza znane były walory zdrowotne źródeł mineralnych Szczawna- Zdroju. Uzdrowisko to leży przeciętnie na wysokości 410 m npm. Według pewnych – co prawda wątpliwych – podań, z głównego źródła Szczawna, które dziś nazywa się „Mieszko”, czerpano wodę mineralną już w VII stuleciu. Jako pamiątki po średniowieczu pozostały stare, drewniane ujęcia wód leczniczych. Źródła tutejsze po raz pierwszy zbadano i opisano w latach 1597-1599. Dokonał tego Kasper Schwenckfeld (1563-1609), wybitny uczony, a równocześnie lekarz nadworny rodziny Hochbergów, właścicieli zarówno samego Szczawna jak i okolicznych ziem. Miejscowość leży w malowniczej dolinie Szczawnika, tuż za rogatkami dzisiejszego, stołecznego Wałbrzycha” ( To określenie „stołecznego” bardzo mi przypadło do gustu).

„Od drugiej połowy XVI wieku znano także źródła mineralne Jedliny-Zdroju, położone na wysokości od 480 do 540 m. npm. Kurort rozbudował się w malowniczej, niewielkiej kotlinie u stóp Gór Wałbrzyskich. Szerszą eksploatację tutejszych wód zaczęto zaledwie od końca XVII stulecia. W 1649 roku wody te zbadał świdnicki lekarz miejski. Pierwsze zaś urządzenie zdrojowe uruchomiono w latach dwudziestych następnego stulecia.. Natomiast pierwszy dom zdrojowy wzniesiono po ponownym zbadaniu i ujęciu źródeł mineralnych w 1724 roku”.

Na temat atrakcji turystycznych regionu wałbrzyskiego warto odnotować jeszcze jeden przy tym bardzo miło brzmiący dla ucha fragment książeczki Juliana Janczaka:

„Ważnymi i atrakcyjnymi obiektami do zwiedzania na obszarze podgórskim i nizinnym Śląska zawsze były liczne – choć znajdujące się często w ruinie – stare zamczyska. Przykładowo wymieńmy tu trzynastowieczne Cisy (pierwsza wzmianka źródłowa pochodzi z roku 1242, w ruinie od początku XIX wieku), położone nad wąską, głęboką doliną Czyżyki, w pobliżu Szczawna-Zdroju, albo czternastowieczny zamek w Wałbrzychu, nazwany Nowym Dworem, bądź również czternastowieczne Radosno, wzniesione jako obiekt strażniczy na skalistym, izolowanym wzgórzu nad potokiem Sokołowiec (w roku 1497 zniszczono go jako siedzibę raubritterów); czy też jeszcze starszy Rogowiec, strzegący doliny rzeki Rybnej, w niedużym oddaleniu od Jedliny-Zdroju (zniszczono go w roku 1483, również jako siedzibę rycerzy-rozbójników).
Wszystkie te zamczyska znajdują się na ziemi wałbrzyskiej, posiadającej i tak wspaniałe walory krajobrazowe. Toteż nic dziwnego, ze już od ubiegłego stulecia stanowiła ona liczący się region turystyczny nie tylko dla najbliższej, sąsiedniej okolicy, bądź też niezbyt oddalonego od niej Wrocławia, lecz także dla całego rozległego Śląska, a nawet i innych dzielnic Polski.
Jednak bezsporną palmę pierwszeństwa wśród licznych podwałbrzyskich budowli zamkowych dzierżyło od wieków leżące tuż za opłotkami dzisiejszego wielkiego Wałbrzycha ogromne, monumentalne i sędziwe zamczysko Książ, wznoszące się  na wysokim cyplu skalnym (395 m. npm.),  wystającym nad głębokim, przepastnym, wilgotnym i mrocznym kanionem Pełcznicy. Malowniczy odcinek tej rzeki ciągnie się na przestrzeni jakichś czterech kilometrów. Okoliczne wzgórza porośnięte były ongiś naturalnym drzewostanem mieszanym, wśród którego rej wiodły wiekowe, liczące sobie po kilkaset lat buki i cisy. Kilkadziesiąt cisów dotrwało dumnie do naszych czasów. Najstarszy, zwany Bolkiem, posiada dziś w obwodzie 260 centymetrów i liczy sobie ponad 400, a może nawet 500 lat.
A jakież tu były wspaniale widoki, zwłaszcza podczas pięknej, śląskiej jesieni, gdy świeciło ciągle dość jaskrawe słońce. Cóż za bajeczna gra barw! Jaki nastrój… Wystarczyło choćby rozejrzeć się dookoła, przejść po szeleszczącym listowiu wyniosłej alei lipowej, zasadzonej w ksiąskim parku około 1725 roku, spocząć w wieczornej ciszy na skalnym występie vis a vis zamku. Doprawdy, takich chwil, takich przeżyć i widoków nie zapomina się nigdy:

„Tyś odpłynęła pełna marzeń,
Jakże los ludzki bywa zmienny…
W jesiennym błąkam się pożarze
Sam będąc również już jesienny”



I tym cytatem pełnym zachwytu nad urokami podwałbrzyskiego Książa wraz z sentymentalnym fragmentem wiersza Wiktora Szweda, „Wspomnienie”, kończę dzisiejszą notatkę, nie ukrywając satysfakcji z tego powodu, że moje osobiste odczucia związane z pięknem ziemi wałbrzyskiej znajdują potwierdzenie u innych  i to nie byle jakich autorów.

Fot. V. Torbacka, R. Janusz i inne

piątek, 25 listopada 2011

Życie w Imperium. cz. II

 
„To część tajemnicy „metody Kapuścińskiego”…żeby napisać jedno zdanie, trzeba przeczytać tysiąc innych”  -  Sławomir Popowski.
Podzielam zdanie wymienionego powyżej autora wstępu do książki Ryszarda Kapuścińskiego „Imperium”. Ta książka zdumiewa ogromem wiedzy i nagromadzeniem trafnie dobranych szczegółów w każdym temacie, którego dotyka Ryszard Kapuściński. Książka uderza nieomal encyklopedyczną wiedzą i znajomością bogatej literatury, z czego pisarz potrafi korzystać pełnymi garściami Sławomir Popowski zdradza nam jeszcze drugą tajemnicę warsztatu pisarskiego autora „Imperium”. A mianowicie, swego rodzaju apolityczność, a może bardziej   -  unikanie komentarzy politycznych, olbrzymi dystans do tego wszystkiego co wiąże się bieżącą polityką. Kapuściński przyjmuje postawę obserwatora, który niczym XVIII-wieczny podróżnik, próbuje opisać nieznany świat, odnaleźć w nim to, co charakterystyczne. Dziś po latach okazuje się, że w ten sposób zapewnił sobie uniwersalność.  I jeszcze jeden atut książki, którego nie można pominąć -  talent pisarski jej autora. Na tym ostatnim walorze chcę się skupić w tej notatce blogowej, bo wynika to z mojej osobistej skłonności do apoteozy książek, które mogą zachwycić pięknem języka i stylu.
Jednym z etapów podróży Ryszarda Kapuścińskiego, o których wspominałem w poprzednim odcinku, było siedem południowych republik radzieckich: Gruzja, Armenia, Azerbejdżan, Turkmenia, Tadżykistan, Kirgizja, Uzbekistan. Tempo tej podróży było mordercze, na poznanie każdej z republik przypadało kilka dni. Plon tej spontanicznej ekskursji jaki znajdujemy w książce może zaszokować nawet wytrawnych podróżników. Wszystkiemu co pisze Ryszard Kapuściński przyświecała idea przewodnia. Otóż stara się on pokazać specyfikę tych nie-rosyjskich republik ówczesnego Imperium. Od szarej, monotonnej Rosji wyróżniają się one bogactwem tradycji, oryginalnością zwyczajów, ubiorów, stylu życia i pogodą ducha mieszkańców.
Zastanawiałem się długo nad sposobem pokazania walorów tej książki, tak by wydobyć wszystkie jej zalety literackie. Nie czuję się władny by sprostać temu celowi własnymi słowami. Dlatego dokonałem wyboru paru fragmentów książki, które mnie szczególnie ujęły, a które mogą zilustrować sposób prowadzenia narracji i jej wartości artystyczne. Mam cichą nadzieję, że tym sposobem uda mi się najlepiej przekonać Czytelników blogu, że warto sięgnąć do twórczości Ryszarda Kapuścińskiego.

 Oto co pisze Kapuściński na temat obrazu „gruzińskiego Nikifora” o imieniu Niko:

„Niko malował wieczerze jak Veronese. Tylko że wieczerze Niko są gruzińskie i świeckie. Na tle krajobrazu Gruzji  -  obfity stół, za stołem Gruzini piją i jedzą. Stół jest na pierwszym planie. Ten stół jest najważniejszy. Nika fascynują kulinaria… Niko pokaże, co chciałby zjeść i czego nie będzie jadł ani dzisiaj, ani może nigdy. Stoły zawalone żarciem. Pieczone barany. Tłuste prosiaki. Wino czerwone i ciężkie jak cielęca krew. Soczyste arbuzy. Pachnące granaty. Jest w tym malowaniu jakiś masochizm, jakieś wbijanie noża we własny brzuch, chociaż sztuka Nika  jest pogodna, nawet zabawna”.
W innym miejscu znajdujemy artystyczny wykład na temat gruzińskiego koniaku:

„Nie każdy wie, jak powstaje koniak. Żeby zrobić koniak, potrzeba czterech rzeczy: wina, słońca, dębiny i czasu. A poza tym jak w każdej sztuce trzeba mieć smak. Reszta wygląda następująco: Jesienią po winobraniu robi się winogronowy spirytus. Ten spirytus wlewa się do beczek. Beczki muszą być dębowe…”
Darujmy sobie szerszy wywód na temat właściwości beczek dębowych., roli i znaczenia jakości i wieku drzewa dębowego oraz sztuki bednarskiej toczenia beczek i wreszcie samego procesu leżakowania.  Przytoczę jeszcze końcowy fragment::
„Czy koniak jest młody, czy stary, to się poznaje po smaku. Młody koniak jest ostry, szybki, jakby impulsywny. Smak ma cierpki, chropowaty. A znowu stary wchodzi łagodnie, miękko. Dopiero potem zaczyna promieniować. W starym koniaku jest dużo ciepła i słońca. On pójdzie do głowy spokojnie, bez pośpiechu. A swoje zrobi.”

W Armenii odwiedził Ryszard Kapuściński miejsce kultu Ormian -  muzeum w Matenadaranie. Tam można obejrzeć stare księgi Ormian. Leżą w gablotach za szkłem.
„W dziejach Ormian książka była ich narodową relikwią. Towarzyszka przewodniczka (jakaż piękna !) mówi ściszonym głosem, że wiele tych manuskryptów, które widzimy, uratowano za cenę ludzkiego życia. Są to stronice zaplamione krwią… Naród który nie ma państwa, szuka ocalenia w symbolach. Ochrona symboli jest dla niego tak ważna jak obrona granic…
Dzieje Ormian mierzy się tysiącami lat. Jesteśmy w tej części świata, którą przywykło się nazywać kolebką ludzkości.”

W Azerbejdżanie na Bulwarze Nafciarzy trafił Kapuściński do szczególnego gabinetu fitoterapii. Kwiaty stoją rzędem w szklanym domku. Aby poczuć ich zapach trzeba poruszyć łodygą. Kwiat nie pachnie sam z siebie, musi czuć zainteresowanie sobą, wtedy dopiero wysiewa swój zapach:
„Gulnara Guseinowa leczy ludzi zapachem kwiatów. Kto ma sklerozę wącha laurowe liście. Kto ma nadciśnienie – wącha geranie. Na astmę najlepszy jest rozmaryn. Ludzie przychodzą do Gulnary z kartką od profesora Gasanowa. Na kartce profesor przypisuje nazwę kwiatów, a także czas wąchania… Siedzimy z Gulinarą na Bulwarze Nafciarzy nad brzegiem morza. Od tego miejsca Baku wznosi się łagodnie kamiennymi tarasami. Miasto leży w zatoce, ma kształt amfiteatru i przez całe życie jest widoczne… Wszystkie style paradują tu obok siebie w wielkiej rewii mód i epok architektury.”
I jeszcze jeden interesujący passus;
„Światowej sławy poetą Azerbejdżanu był żyjący w II wieku Nezami Gandżewi. Podobnie jak Kant nie opuścił on nigdy swojego rodzinnego miasta. Była nim Gandża, dzisiejszy Kirowabad. Hegel mówił o poezji Nezami, że jest miękka i słodka. „Nocami – pisze Nezami- wydobywam świecące perły wierszy, w stu ogniach spalając swój mózg”. Mądra jest jego uwaga, że przestrzeń słowa powinna być rozległa”. Nezami był epikiem i filozofem, zajmował się logiką, gramatyką, a nawet kosmogonią”.
W Baku mógł Kapuściński przeżyć niezwykłą przygodę. Było nią oglądanie nocą z wysokiej wieży jak świecą Naftowe Kamienie, czyli miasto zawieszone na słupach kamiennych na pełnym morzu. Takiej iluminacji świetlnej na morzu sztormującym nie zapomni się do końca życia.
Aszchabad w Turkmenii, to miasto spokojne. Czasem ulicami przejedzie wołga, czasami osiołek postuka kopytami o asfalt. Na ruskim rynku sprzedają gorącą  herbatę. Tutaj herbata, to życie:
„Stary Turkmen bierze czajnik, nalewa dwie miseczki, jedną dla siebie, drugą podsuwa małemu blondasowi… Taki Turkmen, który dożył siwej brody, wie wszystko. Jego głowa jest pełna mądrości, jego oczy czytają księgę życia. Kiedy dostał pierwszego wielbłąda, poznał smak bogactwa. Kiedy zdechło mu stado owiec, poznał nieszczęście. Widział wyschnięte studnie, a więc wie co to rozpacz i widział studnie z wodą, więc wie o to radość. On wie, że słońce przynosi życie, ale wie również, że słońce przynosi śmierć, z czego nie zdaje sobie sprawy żaden Europejczyk. Wie co to jest pragnienie i co to jest nasycenie.
Wie, że jak jest upal, trzeba się ciepło ubrać, w chałat i baranią czapę, a nie rozbierać do skory, jak to robią biali. Człowiek ubrany myśli, a rozebrany – nie. Człowiek nago może popełnić każde głupstwo. Ci, którzy tworzyli wielkie dzieła, byli zawsze ubrani.”

O Turkmenii widzianej oczyma Ryszarda Kapuścińskiego pisałem nieco szerzej w jednym z moich postów. Nie wykluczam tego, że do „Imperium” Kapuścińskiego, jak również do innych jego książek jeszcze nie raz powrócę. Mam nadzieję, że tym co napisałem i zacytowałem bezpośrednio z jego książki zdołałem zachęcić Państwa do jej poszukania na rynku księgarskim lub w bibliotece.
Zapewniam też, że pisząc te słowa jestem dobrze ubrany i opatulony od stóp do głów, nie tylko dlatego, że wyciągam nauki z doświadczeń mądrego Turkmena, ale także ze względów oszczędnościowych, bo znów podrożała energia elektryczna, a nasz swojski, tani gaz łupkowy, to marzenie przyszłości.


P.S.
Wielkie dzieło wymaga odpowiedniej oprawy ilustracyjnej. W moim blogu skorzystałem znów z fototeki Violetty Torbackiej. Fotografie świeże jak wczorajsze bułeczki, jeszcze nigdzie nie publikowane, jak zresztą większość fotografii Roberta Janusza i Violi Torbackiej  z Koła Foto CK w Głuszycy.

czwartek, 24 listopada 2011

Życie w imperium. cz.I


 "Rosja wiele widziała w ciągu tysiąca lat swoich dziejów. Jednego tylko nie widziała  -  wolności”  -  Wasilij Grossman.
Na ogół orientujemy się nieomal wszyscy, że naszym bliskim sąsiadem na wschodzie jest Rosja. Wiemy też, że jest to sąsiad, z którym rzadko kiedy łączyły nas więzy przyjaźni. Pamiętamy, że Rosja carska była głównym inicjatorem i realizatorem wszystkich trzech zaborów Polski, w 1939 roku uderzyła na Polskę w przymierzu z Niemcami Hitlerowskimi, anektując część ziem wschodniej Polski, a po zakończeniu II wojny światowej stała na straży przynależności Polski do podporządkowanemu sobie obozu socjalistycznego  Funkcjonuje też potoczna opinia, że co innego Rosja, a co innego Rosjanie. W bezpośrednich kontaktach znajdujemy w nich bratnią, słowiańską duszę. Są życzliwi, gościnni, szczerzy. Ale Rosjanie, to tylko część wielonarodowościowego państwa. Niestety, zbyt mało wiemy o całej Rosji, nie mamy wyobrażenia jaki to niepojęty i zróżnicowany organizm. Nie orientujemy się dokładniej, jak funkcjonuje to przeogromne, euro-azjatyckie mocarstwo.
Jeszcze nie tak dawno nosiło ono obco brzmiącą nazwę –  Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich. Coś podobnego do Stanów Zjednoczonych Ameryki. I tylko w tych nazwach oba te mocarstwa mają coś wspólnego. Za czasów Michaiła Gorbaczowa ZSRR przeżył „pierestrojkę”. Miała ona przybliżyć kraj do Zachodnich ideałów wolności słowa,  praw obywatelskich i wolnego rynku. Kontynuatorem tej drogi był Borys Jelcyn. W 1991 roku odstąpiono od nazwy ZSRR. Kilka republik nad Bałtykiem, na granicy z Polską i na Dalekim Wschodzie zdołało się wyswobodzić. Trzon dawnej Rosji carskiej pozostał niewzruszony. Rosja pozostała mocarstwem. Możemy nadal mówić o niej jak o imperium.
 Tak właśnie zatytułował jedną ze swych najlepszych książek „nieśmiertelny” Ryszard Kapuściński.  „Imperium”, to dzieło jego życia, bo powstało w efekcie niezwykle odważnych, kilkakrotnie podejmowanych długotrwałych i uciążliwych podróży bezdrożami tej części świata, która wydawała się nie mieć nigdy końca. Najważniejsza z podróży miała miejsce w latach 1989-1991, a więc u schyłku ZSSR, a prowadziła z Brześcia do Magadanu nad Pacyfikiem i z Workuty za Kołem Polarnym do Termezu na granicy z Afganistanem. W sumie jakieś 60 tys. km. To się łatwo czyta, nieźle ogląda na mapie, gdzie można palcem przejechać z zachodu na wschód, lub z południa na północ Rosji w mgnieniu oka, tak jakby to był przelot rakietą kosmiczną. Autor książki czynił to normalnymi środkami transportu, dostępnymi w ZSRR, państwowymi i prywatnymi, a bywało też że pieszo. Okazuje się, że takie podróżowanie w tym niezmierzonym, nie do końca cywilizowanym kraju, graniczyło często z największym ryzykiem.
Po co robił to wszystko Ryszard Kapuściński, jaki był jego cel?
To nie było li tylko spełnienie zwykłej pasji wagabundy, trampa, zainteresowanego poznawaniem świata.  Dziennikarz i publicysta, a przede wszystkim znakomity pisarz, Ryszard Kapuściński postanowił poszukać odpowiedzi na pytanie: jak to się dzieje, że tak olbrzymi pod względem obszaru kraj istnieje od tysiąca lat nieprzerwanie, przetrwał tyranię caratu, a dalej komunizmu i trwa nadal, choć wielu światłych ludzi, polityków i uczonych mówi o Rosji, że jest to kolos na glinianych nogach? Autor „Imperium” wyszedł z założenia, że odpowiedzi na to pytanie  trzeba szukać w człowieku. Tylko bliski, bezpośredni kontakt z ludźmi zamieszkującymi ten ogromny obszar, gruntowne poznanie ich  warunków życia, filozofii życiowej, mentalności, pozwoli zrozumieć istotę funkcjonowania tego niezwykłego organizmu państwowego. Aby poznać lepiej ducha narodu nie wystarczy pojechać do Moskwy lub wykwintnego architektonicznie Petersburga. Jądro problemu tkwi w człowieku zagubionym w przepastnych gęstwinach tajgi lub tundry, w górskich terenach Kaukazu w nieogarnionych przestrzeniach Rosji azjatyckiej, sięgającej Alaski i Pacyfiku.
Ryszard Kapuściński pisze w swej książce najpierw o pierwszych kontaktach z Rosją i Rosjanami w swym rodzinnym, małym miasteczku na wschodzie Polski, Pińsku. Miało to miejsce we wrześniu 1939 roku, kiedy do miasta wkroczyły wojska Armii Czerwonej. Są to wspomnienia małego chłopca, który po raz pierwszy zetknął się z obcą, wrogą, niepojętą mocą i usłyszał o Sybirze, gdzie odjechał pociąg wypełniony uwięzionymi mieszkańcami miasta. W kilkanaście lat później, w 1958 roku, autor książki odbywa swą pierwsza podróż koleją transsyberyjską w głąb Rosji. Miejsce drugiego spotkania z Imperium, to trudno dostępne przestworza w stepach i śniegach Azji. Wtedy właśnie ma miejsce pierwszy kontakt z Syberią; Czita, Ułan Ude, Krasnojarsk, Nowosybirsk, Omsk, Czelabińsk, Kazań, Moskwa – to trasa kilkudniowej podróży pociągiem przez najczęściej dziewicze, niezamieszkałe tereny Rosji. „Drogi żadnej, tylko strasznymi górami i wąwozami”. 
 „Jeszcze w czasie studiów czytałem starą książkę Bierdiajewa, w której rozważał on wpływ wielkich przestrzeni na duszę rosyjską. Rzeczywiście, o czym myśli Rosjanin gdzieś nad brzegiem Jeniseju albo w głębi tajgi amurskiej? Każda droga którą obierze zda się nie mieć końca. Może nią iść dniami i miesiącami i ciągle będzie otaczać go Rosja”  -  to preludium do dalszych, niezwykle ciekawych rozważań Ryszarda Kapuścińskiego.
Oczywiście zasadniczy rdzeń książki stanowią relacje z podróży i spotkań z ciekawymi ludźmi, odbytej przez Ryszarda Kapuścińskiego znacznie później pod koniec istnienia ZSRR.
O niektórych ciekawostkach z tej części książki napiszę w kolejnym poście, choć zdaję sobie sprawę z tego, że nic nie zastąpi samej książki. Ale właśnie do jej przeczytania chcę bardzo gorąco zachęcić . Dla mnie stanowi ona niekończącą się fascynację i przygodę.

Fot. Robert Janusz

środa, 23 listopada 2011

"Indriana" - polska droga do kapitalizmu. Cz. II



Krotki zarys historii firmy „Indiana” przerwałem w połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy to fabryka została przeniesiona do Kolc i po adaptacji dużego, opustoszałego budynku rozpoczęła  nowy etap  rozwoju.
Rok 1997 okazał się szczególnie pomyślnym dla firmy. Udało się uzyskać duże zamówienia na produkcję – 100 tys. szt. poduszek dla szwedzkiej firmy IKEA. W roku 1998 wielkość produkcji poduszek wzrosła do 1 mln. sztuk. Ale to jeszcze nic. W 1999 roku sprzedano 2,9 mln. poduszek, 102 tys. kołder, a zatrudnienie w firmie przekroczyło 200 osób. Był to rok jubileuszowy, minęło właśnie 15-lecie „Indriany” (od momentu zarejestrowania firmy). Nic dziwnego, że uroczystość jubileuszowa zorganizowana w gospodarstwie agroturystycznym państwa Urbasiów w Sierpnicy zgromadziła ponad 50 osób i pozostała na długo w pamięci dzięki ciepłej, przyjaznej atmosferze, oprawie artystycznej imprezy i gościnności gospodarzy.
W latach 2000 i 2001 pojawili się nowi kontrahenci z Francji i Belgii. Firma zatrudniała już 270 pracowników.
Kolce mimo wieloletnich wysiłków modernizacyjnych nie spełniały wymogów, nie były w stanie sprostać rosnącym zamówieniom ze względu na szczupłość pomieszczeń. W roku 2000 produkcja poduszek wyniosła 4,2 mln. sztuk, a kołder 200 tys. Wymagało to pracy na dwie zmiany i ogromnej eksploatacji osób i sprzętu.
Andrzej Indrian podjął jeszcze jedną „ryzykowną” decyzję – rozbudowy fabryki.
W lutym 2001 roku wydzierżawił, a następnie w rok po tym zakupił nieczynny obiekt po byłej tkalni na tzw. II zakładzie dawnych ZPB „Piast” w Głuszycy. Opustoszała po wymontowaniu krosien, parterowa hala produkcyjna wymagała podobnie jak w Kolcach, prac remontowo-adaptacyjnych od podłóg aż po dach. Ale duży metraż (ponad 5000 m2) stwarzał możliwość urządzenia przestronnej kołdrowni, a w przyległej hali można było umieścić magazyn wyrobów gotowych. Udało się też zaadaptować część obiektu na pomieszczenia biurowe.
I w ten oto sposób „Indriana” w parę lat zagościła już na stałe w centrum Głuszycy, przywracając dawne tradycje włókiennicze w to samo miejsce, w którym pojawiła się ongiś tkalnia mechaniczna Grossmanna, a następnie przedsiębiorstwo bawełniane braci Reichenheim.
Dziś „Indriana” położona w bezpośredniej bliskości neoklasycystycznego pałacyku w Parku Jordanowskim, zdobi tę część miasta, nadając mu charakter przemysłowy. Dzięki szczególnej dbałości o estetykę budynków i otoczenia, pieczołowitemu odremontowaniu i modernizacji dawnej remizy strażackiej, opustoszała część dawnej wielkiej fabryki włókienniczej odżyła. Czy długo wytrzyma na trudnym rynku, zalewanym przez tanią produkcję ze Wschodu? Wszystko zależeć będzie od przedsiębiorczości angielskiej firmy „John Cotton Group”, która w 2007 r. częściowo wykupiła zakład, a w roku 2009 ostatecznie przejęła zarządzanie „Indrianą”. Czy uda się podtrzymać tradycje Głuszycy jako miasta włókienniczego, czas pokaże.
Anglicy zachowali nazw firmy „Indiana”. Ta nazwa jest już znana na rynku krajowym i zagranicznym. Firma funkcjonuje nadal jako jedyny większy zakład produkcyjny w dawnym mieście przemysłowym  -  Głuszycy.  Twórca firmy, jej dawny właściciel, Andrzej Indrian, postanowił iść z duchem czasów. Buduje hotel z restauracją w Sierpnicy (gmina Głuszyca), widząc słusznie w rozwoju turystyki i wypoczynku przyszłość tej położonej w otoczeniu gór miejscowości.

wtorek, 22 listopada 2011

„Indriana” - polska droga do kapitalizmu, cz.I

Na dalszym planie zaklad "Indriana"

Pisałem już o Andrzeju Indianie, który teraz w Głuszycy jest jednym z najbardziej zapracowanych ludzi, jakich znam. Zamiast usiąść na laurach i w spokoju konsumować dorobek swego życia, buduje piękny, nowoczesny pensjonat w Sierpnicy. Chce po sobie pozostawić coś trwałego, wpisać się na zawsze w historię cudownie położonej w górach wsi, która była ongiś początkiem jego kariery jako młodego przedsiębiorcy.
Postanowiłem o tej drodze rodzenia się i kształtowania polskiego „kapitalisty”, bardzo zresztą charakterystycznej i ciekawej napisać coś więcej.
Będzie więc  dziś mowa o „Indrianie”, firmie, która wpisała się we współczesną historię Głuszycy, podobnie jak w II połowie XIX wieku firmy Reichenheima, Webskiego, Kaufmanna. Jest ku temu szczególna okazja, bo zmienił się właściciel firmy, a więc to wszystko co wiąże się z nazwiskiem jej założyciela, Andrzeja Indriana, przechodzi do historii. Minęło już ćwierćwiecze od momentu narodzin, a dokładnie 27 lat od wpisania firmy Andrzeja Indriana i Waldemara Sikorskiego do rejestru ewidencji gospodarczej miasta przez ówczesnego Naczelnika Miasta, Jana Chmurę. Wpis nosi datę 23 maja 1984 roku, a dotyczy Zakładu Produkcji Włókienniczej „Sindra”, podejmującego produkcję w zakresie gremplowania wełny owczej, wytwarzania waty kołdrowej i tapicerskiej, produkcji kołder i poduszek anilanowych i wełnianych, waty tapicerskiej i szczeliwa budowlanego. To wszystko się zaczęło w zakupionym wcześniej wolno stojącym budynku w Sierpnicy przy ul. Świerkowej 32, gdzie przed wojną mieściła się gospoda, a po wojnie Wiejski Dom Kultury. Wyżej wymienieni A. Indrian i W. Sikorski stali się właścicielami nieruchomości 20 października 1981 roku, a więc na kilka tygodni przed pamiętnym wydarzeniem historycznym w Polsce – wprowadzeniem stanu wojennego. Trzeba było przeczekać najgorsze, a następnie pokonać wszystkie bariery biurokratyczne, by ostatecznie stać się prywatną firmą produkującą kołdry i poduszki na rynek wewnętrzny.
Popyt na wyżej wymienione produkty przeszedł najśmielsze oczekiwania, przed siedzibą firmy ustawiały się kolejki indywidualnych osób i firm. Nic dziwnego, było to w czasach kryzysu, któremu nie mogły zapobiec żadne programy gospodarcze uchwalane przez KC PZPR.
Przełom w rozwoju firmy nastąpił po roku 1989, kiedy powstały warunki do uruchomienia produkcji na eksport.
Firma nawiązała kontakt z niemieckim przedsiębiorcą Oskarem Riegerem i rozwinęła produkcję na szerszą skalę, koncentrując się na wysokiej jakości produkcji, a także porządku i dyscyplinie w zakładzie pracy, co było niezbędne dla sprostania konkurencji na rynkach zachodnich.
W lutym 1992 roku Andrzej Indrian pozostał jednoosobowo na placu boju, bowiem wspólnik, W. Sikorski zdecydował się otworzyć własną firmę w Dzierżoniowie. Zakład w Sierpnicy przyjął poważną nazwę: Przedsiębiorstwo Produkcyjno-Handlowo-Usługowe „Indriana” Eksport-Import i stanął wobec konieczności rozwinięcia produkcji, czego nie można było osiągnąć w dotychczasowych warunkach lokalowych.
W maju 1993 roku udało się nabyć posiadłość w Kolcach, zakupić nie użytkowaną nieruchomość po byłych Zakładach Zbożowych, obiekt historyczny, bo związany z zakonspirowaną inwestycją militarną Niemiec hitlerowskich w kompleksie Włodarza w Górach Sowich, znaną pod kryptonimem „Riese”, czyli „Olbrzym”.
W tym budynku znajdował się obóz pracy, a następnie szpital obozowy dla umierających więźniów zatrudnionych przy budowie podziemnych tuneli pod Osówką i Soboniem.
Budynek wyeksploatowany doszczętnie w latach powojennych, wykorzystywany m.in. jako magazyn zbożowy, wymagał ogromu prac porządkowych i remontowych, a w dalszej kolejności instalacji maszyn i urządzeń produkcyjnych. Innymi słowy, trzeba było budować fabrykę nieomal od podstaw. Odbywało się to etapami przez kilka lat, zanim udało się osiągnąć należyty stan techniczny i w miarę nowoczesne warunki produkcyjne. Dotyczyło to także adaptowanego na cele administracyjno-biurowe osobnego pawilonu, dobudowania portierni, urządzenia parkingów itp. Stosunkowo szybko przeprowadzono komputeryzację firmy, utworzono komórkę marketingową, otwierając szeroko drzwi na kontrakty handlowe z Zachodem.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Usta milczą, dusza śpiewa...


Przed tym koncertem szefowa „Starej Piekarni” Violetta Olszewska miała „pietra”. Czy to się uda? Czy afisze i zaproszenia indywidualne na koncert śpiewaków operowych zachęcą amatorów czwartkowych spotkań z kulturą do spędzenia tego wieczoru  w restauracji? Wszelkie obawy okazały się płonne. (Bardzo lubię to staropolskie słowo – płonne). Sala inaczej niż dotąd umeblowana, by pomieścić większą ilość gości, wypełniła się po brzegi. Nie przeszkodziła „pieska pogoda”, ziąb, który zachęcał by ten wieczór przedrzemać przy kominku. Ci co przybyli, nie będą tego żałować. To się rzadko zdarza, słuchać koncertu zawodowych artystów, którzy ze swym repertuarem zaliczyli już pół świata.
Powinno to być zapisane złotymi zgłoskami w historii „Starej Piekarni”, kolejny czwartkowy wieczór z kulturą, w którym gościliśmy znaną parę małżeńską sławnych artystów Operetki Wrocławskiej  -  Dorotę Ujda-Jankowską i Andrzeja Jankowskiego.


Bo rzeczywiście zapachniało kulturą przez duże K. Młodzi śpiewacy okazali się znakomitymi aktorami, po mistrzowsku nawiązali kontakt z salą,  śpiewali nie tylko dla siebie, ale dla publiczności i to jak śpiewali. Nie potrzeba było mikrofonów. W repertuarze znalazły się wybrane arie z najsłynniejszych operetek, m. in.  „Twoim jest serce me” z operetki Ferenca Lehara „Kraina uśmiechu”, „Usta milczą serce śpiewa” z operetki „Wesoła wdówka”, „Przetańczyć całą noc” z operetki Johanna Straussa, „My fair Lady”, „Wielka sława, to żart” z operetki „Baron Cygański” „Ognisty czardasz”, z operetki „Hrabina Markiza”, a także arie z operetek  Jakuba Offenbacha „Piękna Helena”, ”Orfeusz w piekle” i parę innych przebojów operetkowych.
Wiadomo, że operetka,  to sceniczny utwór muzyczny o charakterze rozrywkowym, z partiami śpiewanymi i dialogowymi oraz baletem. Poszczególne arie funkcjonują niekiedy jako odrębne pieśni. Miały i mają one znakomitych  wykonawców na całym świecie. W ten sposób przyczyniają się do zbliżenia miłośników muzyki poważnej bez względu na miejsce zamieszkania i kolor skóry.
Nasi artyści potrafili znakomicie dostosować się do żartobliwej, wesołej formuły operetki, bawili widzów znakomitymi gagami, jak np. śpiewana w  duecie aria w pozłacanej ramce obrazu, jak również dowcipem słownym prowadzącego koncert Andrzeja Jankowskiego. Nic więc dziwnego, że wypełniona po brzegi sala restauracyjna dziękowała artystom gromkimi, długo nie milknącymi brawami na stojąco.


Nie potrafię już więcej rozpisywać się o urokach tego wieczoru. W uszach słyszę nieustannie ten melodyjny passus: „usta milczą, dusza śpiewa”. I niech już tak zostanie. A tym, którzy mieli chęć, a jednak nie przybyli na koncert, nic więcej nie powiem: usta milczą…

Resztę mówią załączone fotografie, jak zwykle z czwartkowych imprez w „piekarni” – Kasi Szynter z Jedliny-Zdroju.