Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

piątek, 30 września 2011

Liryka, liryka, ckliwa dynamika…



„Szczęśliwym ten, co jak Ulisses z pięknej podróży,
Lub ten, kto złote runo zdobył,
Powraca w doświadczenie i mądrość bogatszy
Żyć wśród bliskich do końca dni swoich.

Kiedyż jednak ja powrócę do mojej wioseczki,
By dym z komina ujrzeć, i kiedy
Zobaczę znów ubogą zagrodę,
Co dla mnie więcej od pałaców znaczy?

Bardziej mnie cieszy chałupa rosochata
Niż dumne fasady rzymskich patrycjuszy,
Bardziej niż marmury cieszy mnie podłoga z desek heblowanych.

Wolę moją galijską Loarę od łacińskiego Tybru,
Wolę moją małą Lire, od wzgórz Palatynu,
A od morskiej bryzy wolę andegaweńską łagodność”.

Długo byśmy musieli się głowić nad tym, kto jest autorem tego pięknego wiersza i dlaczego  ni stąd, ni zowąd zamieściłem go w swoim blogu. Otóż nie będę trzymał moich Czytelników dłużej w  napięciu. To wiersz francuskiego poety Joachima du Bellay, a przytaczam go z książki wybitnego angielskiego historyka, Normana Davisa.
Napisałem angielskiego historyka i pióro mi zamarło. Jakiego angielskiego skoro większość jego dzieł pisanych w języku polskim jest związana z dziejami Polski.
Do osoby Normana Davisa, który stanowi obok Pawła Jasienicy moją największą fascynację, powrócę wkrótce w tym blogu. Mało jest  takich historyków, którzy pisząc dzieła naukowe potrafią zadbać o ich wartość literacką, czyniąc poznawanie historii ucztą duchową. Norman Davis i Paweł Jasienica w tej sztuce, to prawdziwe gwiazdy na firmamencie.

Dziś chcę pisać o związkach uczuciowych każdego z nas z „krajem lat dziecięcych”. Pamięć o miejscu swoich urodzin, lat dzieciństwa i młodości, to niezmiernie dziwne i wzruszające uczucie. Jest ono udziałem nas wszystkich, niezależnie od tego jak jesteśmy twardzi na  liryczne wspomnienia i sentymentalizm.
Przypominam sobie moje wzruszenie, gdy po dziesięciu latach na Ziemiach Odzyskanych, znalazłem się w Starym Sączu, miejscu urodzenia i najwcześniejszego dzieciństwa. Wprawdzie opuściłem je mając sześć lat, ale w pamięci zachowało się wiele szczegółów i jakaś dziwna, niezrozumiała tęsknota do miasteczka, gdzie ujrzałem światło dzienne, a zarazem coś w rodzaju kultu domu, ulicy, rynku, kościoła farnego w pobliżu którego znajdowało się skromniutkie nasze mieszkanko. Ojciec poszedł na wojnę we wrześniu 1939 roku i wrócił po sześciu latach niewoli niemieckiej. Byliśmy ze starszym o 3 lata bratem pod opieką matki, która stawała na głowie by nam zapewnić byt w ciężkich latach okupacji. Pamiętam, jak pod koniec wojny znalazłem się na przyjęciu dla dzieci z całego miasta, które zorganizowało niemieckie gestapo na dziedzińcu dawnego gimnazjum, w którym znajdowała się ich siedziba. Miałem wtedy pięć lat. Pierwszy raz w życiu piłem kakao i jadłem smakowitą drożdżówkę. Dziś wiem, że propagandowa impreza z okazji jakiegoś święta, miała na celu pokazać światu, z jaką dobrodusznością odnosili się Niemcy do ludności w okupowanej Polsce. Takich drobnych zdarzeń zachowałem w pamięci jeszcze kilka. Pamiętam też „sołdatów” w kufajkach i walonkach, którzy zamieszkali w naszej kamienicy po wyzwoleniu miasta, popijali gorzałę, grali na harmoszce, zawodzili rosyjskie pieśni i częstowali nas tuszonką i rybkami z konserwy. Tego rodzaju smakołyków się nie zapomina.
W mieście mojego dzieciństwa znalazłem się potem jako piętnastoletni chłopiec i byłem w nim cały rok, bo zostałem tam właśnie przyjęty do pierwszej klasy liceum pedagogicznego. Mieszkałem w internacie, stołówkę mieliśmy w klasztorze klarysek, a dobre kucharki dokarmiały nas resztkami z obiadów, kiedy nosiliśmy wodę z odległej studni z żurawiem. Dobry ksiądz, a zarazem fotograf, znajomy mojej mamy,  zapraszał mnie do swojej facjaty przy klasztorze, częstował słodkościami i tam pomagałem mu porządkować zbiory fotograficzne, uczyłem się wywoływać zdjęcia.
Byłoby co powspominać, bo cały rok w rodzinnym mieście dostarczył mnóstwo doznań. Dziś nad miastem mojego dzieciństwa unosi się fala sentymentu,  czułości, wzruszenia, a także żalu, że rodzice zaraz po wojnie zdecydowali się wyruszyć na Zachód, gdzie „płoty są kiełbasami grodzone”, jak głosiła nasza powojenna propaganda. Skutkiem tego znalazłem się na ziemiach zachodnich. Teraz tu jest mój dom, moja mała ojczyzna. Ale miejsce mojego urodzenia pozostanie na zawsze zjawiskiem kultowym, tak samo, jak u Marka Juszczaka, kultową jest Głuszyca, miasto jego dzieciństwa i młodości, o czym pisze w swoich wierszach:

Nie wiedziałem, że można o niej
pisać wiersze i rymy układać,
nie wiedziałem, że można tęsknić,
że nie można pamięci zakazać.

Nie wiedziałem, że można widzieć
takie piękno w niej, taki spokój,
nie wiedziałem, że można się dziwić
małej łzie, co błyszczy w oku.

Nie wiedziałem jak można zachwycać
się górami, chmurami i deszczem,
przecież to tylko Głuszyca,
ale już wiem, gdy odszedłem…

                  
Tu zostawiłem swoje serce
między górami a dolina,
łapałem wiatr jak czyjeś serce
- może to Twoje były dziewczyno?

Puszczałem łódki do rwącej wody,
by z marzeniami płynęły w dal,
Bystrzyco – rzeko ciągłej przygody,
czy je zaniosłaś tam gdziem chciał ?

Nocą gdy księżyc oświetla rowy,
a w rowach świerszcze cykają dysząc
na góry spływa cień Wielkiej Sowy
jak sen nad uśpioną Głuszycą.

 
Na stawach raki i gwiazdy w wodzie,
strumień, wodospad i słodka cisza,
lubiłem tam przychodzić co dzień,
czasem płakałem, gdy nikt nie słyszał.

Szumiące świerki, dzwony kościoła,
od tego świata nie chcę więcej
Znad  gór tęsknota do mnie woła:
tu zostawiłeś swoje serce.      
.                                                                                                                                                                                              
Myślę, że czytając ten post każdy z Państwa pomyślał sobie o swoim gnieździe rodzinnym z równym jak ja sentymentem i nostalgią, bo taka jest nasza natura, że tęsknimy za światem dzieciństwa i młodości, światem  ułudy i fantazji 

Wszystkie zdjęcia z przygotowanego do druku albumu "Głuszyca moja Itaka"
                                                                                                                                 

czwartek, 29 września 2011

Sztuka dla sztuki


Sokołowsko jest teraz na ustach całej kulturalnej Polski. Tam właśnie miał miejsce trzydniowy, jak to pięknie nazwali anglojęzyczni organizatorzy - Hommage á Kieślowski (z przecinkiem nad a), czyli Festiwal Krzysztofa Kieślowskiego.  Impreza wiąże się z przypadającą w tym roku 70 rocznicą urodzin i 15 rocznicą śmierci światowej sławy reżysera i wspaniałego człowieka, jakim był twórca „Dekalogu”, jak się okazuje kilkuletni mieszkaniec ówczesnego uzdrowiska z powodu choroby ojca.
Sokołowsko Org Międzynarodowe Laboratorium Kultury opracowało przebogaty program Festiwalu (cała szpalta formatu A-4) z rzucającą się w oczy, kolorową mapą na odwrocie (w labiryncie ulic i placów Sokołowska łatwo się pogubić). Sami mieszkańcy Sokołowska chętnie korzystali z mapy, bo wielu z nich nie trafiło by bez niej do Kina Non Stop lub Kina Biały Orzeł, albo też Kina Teatru Zdrowie lub Kina Sala Gier i Zabaw. Na mapce oznaczono też miejsca kilku Kin Plenerowych, można się dowiedzieć, gdzie się mieści Zamek Laboratorium Kultury, Biblioteka, Kawiarnia Festiwalowa. Jest też zaznaczony Pensjonat „Leśne Źródło”, ale tutaj każdy z Sokołowska jest w stanie trafić nawet przy świetle księżyca. Ze względów bezpieczeństwa oznaczono też na czerwono, gdzie się znajduje staw. Centralnym miejscem jest nowo wyznaczony Plac im. Krzysztofa Kieślowskiego, a tuż obok Biuro Festiwalu, bo bez biura jak bez ręki, kto by to wszystko opanował. 

Szczegółową prezentację programu już sobie daruję, bo mógłbym zamęczyć Czytelników blogu obfitością niebywałych wydarzeń. Istne mrowie paneli dyskusyjnych, referatów( a jakże), gala otwarcia, wspólne ognisko na zakończenie. Najbardziej przypadło mi do gustu motto dnia pierwszego: „Na drodze od „czystego” dokumentu do kreacji i fabuły”, proste , klarowne, inspirujące. Proszę zwrócić uwagę na to, jak umiem się dostosować słowem „inspirujące” do poziomu autorów programu. W ogóle program Festiwalu dorównuje standardom europejskim.
Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że program do rzeczywistości miał się jak przysłowiowa pięść do nosa. Do Sokołowska zjechała dość liczna grupa filmowców, aktorów, krytyków filmowych, wiernych pamięci zmarłego, wybitnego polskiego reżysera. Dla nich mogło to być wydarzenie ważne i ciekawe. Oni znaleźli się pod opiekuńczymi skrzydłami organizatorów i to jest oczywiste. Niestety, nie dopisała publiczność z bliskiego Wałbrzycha i ościennych gmin. Ci którzy przyjechali czuli się jak persona non grata. Nikt się nimi nie interesował, a panele dyskusyjne lub projekcje filmów były dostępne dla wybranych gości. Kina plenerowe nie funkcjonowały zgodnie z programem. Nie proszeni goście nie mieli tu wiele do szukania. Bez ograniczeń można było jedynie korzystać z zaplanowanego punktu programu pod nazwą „Spacery po Sokołowsku”. I właśnie ze spaceru mam dobre wspomnienie, którym chcę się podzielić z  Czytelnikami.
  Miłe wrażenie zrobiła na mnie skromniutka co do gabarytu, ale ujmująca architekturą i wystrojem wnętrza, najmniejsza w kraju cerkiew św. Archanioła Michała, prawdziwa „perełka” w gronie niewielu zresztą w  Polsce cerkwi prawosławnych. Można rzec, że cudem ocalała, bo po wojnie przechodziła różne koleje losu. Przez jakiś czas pełniła funkcję prosektorium, potem zaś domu letniskowego. Dopiero w 1996 roku udało się ją odzyskać dzięki staraniom parafii Cyryla i Metodego we Wrocławiu i przywrócić do jej pierwotnego przeznaczenia. Po generalnym remoncie wnętrza i osadzeniu na jej kopule nowego krzyża, 10 listopada 2001 roku Władyka Jeremiasz w asyście duchowieństwa dokonał uroczystego „obnowienia” cerkwi.
Ta cerkiewka może zachwycić i budzić sympatię z uwagi na jej egzotykę, bo znajduje się w miejscu dość odległym od skupisk wyznawców kościoła prawosławnego. Świadczy jednak o ciekawej przeszłości Sokołowska, które jako sławny w Europie kurort przyciągało kuracjuszy z różnych stron, a wśród nich prawosławnych. To właśnie dla nich zbudowano w 1901 roku niewielką cerkiew.
W Sokołowsku znajdujemy jeszcze inne atrakcje turystyczne i ciekawostki, sama wieś budzi zainteresowanie bogatą architekturą zespołu sanatoryjnego i kilku budynków, które udało się uratować przed zniszczeniem. Ale to już osobny temat do poruszenia może przy okazji kolejnego, lecz mniej „nadętego” Festiwalu.
Dowiedziałem się, że organizatorem tego szczególnego wydarzenia była Fundacja Sztuki Współczesnej In Stu. Faktycznie sztuką dla sztuki jest stworzyć taki program . Szkoda, że nie okazał się on sztuką dla mas.

środa, 28 września 2011

Na fali wspomnień


Niesiony retrospektywną falą Romka Gilety i Henryka Króla, wzbudzającą ckliwe wspomnienia minionych lat, także u Czytelników blogu, przypominam sobie moją znakomitą zabawę z „szopką wielkanocną”, publikowaną w „Tygodniku Wałbrzyskim”. Dlaczego „wielkanocną”? Otóż z tego powodu, że „szopkę bożonarodzeniową” obsługiwał z reguły w gazecie, nie mający sobie równego, Henryk Król. Święta Wielkanocne w „Tygodniku” nie były dotąd wykorzystywane na wierszowaną satyrę, a ponadto szopka wielkanocna, to rzecz stosunkowo młoda. W „Tygodniku” pojawiła się po raz pierwszy w pamiętnym roku 2000 (nr 16 z 18. 04 s. 10).
Była mojego autorstwa (tak, tak, miałem czasem takie fanaberie)  i nosiła tytuł: „Wałbrzyski koszyk kulturalny z jajem wielkanocnym”. Najlepiej byłoby zacytować ją w całości, aby oddać klimat tych czasów. Ale nie jest to możliwe w blogu i nie taki jest zasadniczy powód przytaczania tej historii. W „szopce” znajduje się passus odnoszący się do trzech znakomitych Wałbrzyszan. Śpiewają oni na koniec tego fragmentu znaną chyba wszystkim Polakom góralską pieśń biesiadną, sparafrazowaną jako górniczy song. Zacytuję ten fragment „szopki” :

Jajo Wielkanocne:

Uwaga, uwaga, a teraz w koszyku
wytrawni szperacze, dodają mu szyku,
w Biblii o tym piszą w tłumaczeniu Wujka,
że sławą Wałbrzycha -  znana „Wielka Trójka

Baranek:

Pierwszy  -  Stasio Zydlik, sztuki apogeum,
kustosz i koneser, sam w sobie muzeum.
Z jego wielu zasług jedno się odsłania,
że zrobił z muzeum „świątynię dumania”,
tam się Staś z śmietanką towarzyską brata,
a zwykły turysta  -  persona non grata.
Aby zaś ożywić gliniane antyki,
to urządza galę bretońskiej muzyki
lub ściąga czołówkę wałbrzyskiej socjety
do kudowskiej Pstrążnej na Gila kuplety.
Ostatnio supliki śpiewa na cześć Pana,
bo kruche muzeum jak ta porcelana.

Kurczak:

Obok zaś Zydlika, mój drogi kolego
-  Jurek vel Kosmaty, Jego alter ego.
Ten wielki Romeo odkrył „Julię” latem,
co dzień pod okienkiem śpiewa jej kantatę.
Kochliwi górnicy  -  do czego są zdolni?
Jurek zdradził „Julię” i to w „Lisiej Sztolni”,
Odtąd mówią o nim, to rzecz oczywista,
że choć dobry górnik, ale bigamista !

Króliczek:

Trzeci z „Wielkiej Trójcy” też się w górę wspina,
artysta fotograf, żywa skamielina,
Zakochał się  z furią w wydzielinie skalnej,
zowią go kustoszem bryłki mineralnej,
zgromadził kamyków skalnych całą szopę,
teraz chciałby nimi podbić Europę.
Ostatnio z kamerą trafił do Bretanii,
tak się w niej zakochał, że już ani Ani.
Chyba nikt nie wątpi komu ta laurka
-  Kazio Kozakiewicz, minerał-figurka!

Jajo:

Wszyscy trzej oddani takiej pasji dziwnej
że do kosza „wpadli” jakby z karczmy piwnej,
nie tylko rozgrzani, nie tylko „na bani”,
ale także bardzo rzewnie rozśpiewani...

Trio „Wielkiej Trójki” śpiewa na melodię „Góralu, czy ci nie żal”:

Górniku, czy ci nie żal, odchodzić w czeluść niebytu,
podziemnych sztolni i hal, błyszczących skał antracytu,
Górniku, czy ci nie żal
Górniku, wracaj do hałd !

Górniku, czy ci nie żal codziennych na szychcie mozołów,
 urobku mknącego w dal, świątecznych parad i strojów,
Górniku, czy ci nie żal,
Górniku, wracaj do hałd !

Górniku, czy ci nie żal zlanego potem fedrunku,
za tobą gwarecki szmal, za tobą pokłady frasunku,
Górniku, czy ci nie żal
Górniku, wracaj do hałd !

Górniku twoje „Te Deum”, złożone w górniczym Muzeum
O sztolniach pamiętaj luby, dla chluby górniku, dla chluby,
Górniku, dla ciebie cześć,
Górniku, wytężaj pierś !
 Ten pożegnalny song pisałem z szacunku  dla Jurka Kosmatego. To jeden z ostatnich dyrektorów kopalni „Wałbrzych”. Okazał się wierny górniczej profesji do samego końca. Gdy już okazało się, że nie da się obronić wałbrzyskich kopalni, zdecydował się wszelkimi sposobami chronić przynajmniej pamięć o górniczej przeszłości miasta. To jego zasługą jest utworzenie na miejscu byłej kopalni „Julia”  -  Wałbrzyskiego Muzeum Przemysłu i Techniki.
Udało się wypełnić muzeum górniczymi eksponatami oraz  uratować sporo zabudowań, szybów z windami, wież i kilka podziemnych sztolni po to, by turyści goszczący w Wałbrzychu, a szczególnie młode pokolenie, mogli naocznie się przekonać o trudnej i niebezpiecznej, ale równocześnie przynoszącej dużo satysfakcji i uznania pracy górnika.
Muzeum przetrwało do dziś stale podnosząc swoją jakość. Nie było to łatwe wobec braku odpowiednich środków finansowych i nie zawsze przychylnego stosunku władz samorządowych.
Dopiero dziś okazuje się coraz wyraźniej jak mądra to była decyzja. Od dłuższego czasu środki przekazu informują nas o niezwykle nowoczesnych planach wykorzystania terenu pokopalnianego, z zachowaniem funkcji muzealnych. Czytamy o tym na portalu „Nasz Wałbrzych”:
„Cały kompleks zamieni się w Park Wielokulturowy, pomyślany jako centrum sztuki i rozrywki, z punktami widokowymi oraz multimedialnymi wystawami. Organizowane będą koncerty, spektakle i konferencje. Oprócz tego powstanie Europejskie Centrum Ceramiki Unikatowej, kompleks sportowo-rekreacyjny, hala koncertowa, galeria prezentująca sztukę współczesną, przyjazne kawiarenki, a także pensjonat. Na zewnątrz nie zabraknie ławek, klombów z zielenią, a nawet eksponatów muzealnych. W ramach unowocześnienia samego muzeum, planuje się udostępnienie zwiedzającym podziemnej trasy turystycznej, którą uatrakcyjnią imponujących rozmiarów urządzenia: pompy, wentylatory i systemy instalacyjne, wykorzystywane kiedyś w kopalni. Projekt rewitalizacji otrzymał dofinansowanie ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego. Jego koszt przekracza 52 mln zł, z czego UE pokryje 35,7 mln zł.”


Ech, łza się w oku kręci z radości i wzruszenia już na samą myśl o Wałbrzyskim Parku Rekreacji i Wypoczynku w miejscu dawnej kopalni A przecież nie można mieć wątpliwości, że tak się nie stanie, skoro roboty już są w toku. Ciekaw jestem czy kiedyś przy okazji uroczystego przecinania wstęg ktoś będzie pamiętał o inicjatorze i pierwszym kustoszu Muzeum, znakomitym Jerzym Kosmatym.

Fotografie z internetowej galerii zdjęć miasta Wałbrzycha

wtorek, 27 września 2011

Latamy wyżej niż inni!



 Będzie to nieco szerszy wywód, ale tylko w ten sposób jestem w stanie opisać ważne wydarzenie, które może się stać początkiem formowania się regionu turystycznego ziemi wałbrzyskiej z jego centrum w dawnym górniczym miecie  -  Wałbrzychu.
Ambitny slogan „Latamy wyżej niż inni”  ma być mottem przewodnim  Lokalnej Organizacji Turystycznej, w skrócie LOT w Wałbrzychu
Póki co uczciwiej byłoby powiedzieć, chcemy latać wyżej. I to marzenie o wysokim locie w rozwoju turystyki, rekreacji i wypoczynku na ziemi wałbrzyskiej jest stare jak wałbrzyskie PTTK. Przez prawie pół wieku PRL-u nie udało się wzlecieć wyżej od kotliny  kłodzkiej lub jeleniogórskiej, chociaż i one w tym czasie nie latały zbyt wysoko. Nadal jest tak, ze turyści, wczasowicze, kuracjusze, sportowcy, jeśli już  zdecydowali się przyjechać na Dolny Śląsk, region wałbrzyski wybierają w ostateczności. Medialny wizerunek Wałbrzycha, to w dalszym ciągu powojenny „dziki zachód” Wciąż unoszą się nad nim tumany czarnych dymów  i funkcjonuje zła sława Wałbrzycha, miasta bezprawia i bezrobocia, żebrzących na ulicach biedaków, kopaczy węgla w  bieda-szybach, sypiących się murów, nieprzejezdnych dróg, korupcji wyborczej i rozprzężenia. Wałbrzych jawi się w prasie, radiu i telewizji jako miasto szare, bure i ponure,  w którym życie stanęło w miejscu. Nie lepiej jest wokół Wałbrzycha, a w ogóle kto słyszał o jakimś Walimiu, Mieroszowie, czy Głuszycy. O Boguszowie niektórzy słyszeli, bo ma godną szacunku nazwę (zwłaszcza w 1945 roku  -  Boża Góra). Jedlina-Zdrój obija się o uszy, bo uzdrowisk mamy w kraju wciąż jeszcze jak na lekarstwo, a kosztują nie gorzej niż leki bez recepty. Czarny Bór podobnie jak Wąchock znany jest z dowcipów, a Stare Bogaczowice są podziwiane w niektórych kręgach samorządowców tylko skutkiem wyjątkowego profesjonalizmu ich wójta . Skrupulatny czytelnik dostrzegł już chyba, że brakuje w tej wyliczance najważniejszej gminy w powiecie, choć jest przecież najbliżej Wałbrzycha. Chodzi oczywiście o Szczawno-Zdrój. Ale to uzdrowisko uratowało swą klasę i nie bardzo mi pasuje do hipotezy, że ziemia wałbrzyska w potocznym jej widzeniu nie cieszy się opinią regionu tak atrakcyjnego, aby do niego przyjeżdżać. Szczawno stanowi wyjątek, podobnie zresztą jak przylegające do Wałbrzycha nieomal  plecami Świebodzice, które łaskawy dla miasta urzędnik ministerstwa umieścił  w powiecie świdnickim. Skutkiem tego Świebodzice szczycą się wszędzie tym, że z Wałbrzychem nie mają nic wspólnego poza Książem, który jest i tak w powszechnej opinii krajowej pałacem-zamkiem leżącym pod Świebodzicami.
Moje lekką ręką kreślone opinie mogą wywołać gwałtowne reakcje lokalnych patriotów i samorządowców. Jak można twierdzić, że w Polsce mało znany jest Walim, albo Głuszyca, skoro corocznie przyjeżdża tu oglądać rzekomą Kwaterę Hitlera dziesiątki tysięcy turystów. A mieroszowskie przejście graniczne cieszące się sławą na całym Dolnym Śląsku, albo Sokołowsko, w którym spędził lata młodości Krzysztof Kieślowski i do niego powracał jako uznany w całym świecie reżyser filmowy, a dziś zagościła w nim cała wyśmienita śmietanka twórców i wykonawców polskiego kina.
Rzecz w tym, że ja mówię o potocznych opiniach, z którymi się stykam, a nie o rzeczywistości regionu wałbrzyskiego, o którego właściwe widzenie i promocję walczę jak Don Kichot z La Manchy, dysponując zresztą podobnie jak on zbyt mało skutecznym orężem.
W obecnej dobie obok przedsięwzięć stricte inwestycyjnych konieczna jest nowoczesna, profesjonalna promocja. By zaś odnieść sukces w tej sferze, potrzebna jest dobrze zorganizowana instytucja. I tu zaczynam dochodzić do sedna tego wywodu.

W poniedziałek 26 września b .r. miałem zaszczyt uczestniczyć  w inauguracyjnym spotkaniu, którego celem jest utworzenie Lokalnej Organizacji Turystycznej (LOT) Ziemi Wałbrzyskiej. Jest to inicjatywa Starosty Powiatowego, Roberta Ławskiego, stąd spotkanie miało miejsce w sali konferencyjnej Starostwa Powiatowego, a uczestniczyli w nim związani z turystyką, rekreacją i wypoczynkiem przedstawiciele władz samorządowych miast i gmin powiatu wałbrzyskiego, jednostek i organizacji turystycznych, przedsiębiorstw i gospodarstw agroturystycznych i na osłodę - dziennikarze lokalnych mediów.
Warto odnotować tę datę w powiatowej „złotej księdze”, bo może się okazać szczególnie ważna, jeśli uda się tę inicjatywę przemienić w czyn, a powołanie stowarzyszenia o tej lotnej nazwie nie okaże się słomianym ogniem.
Jest rzeczą niewątpliwą, że dla realizacji strategicznego celu, jakim jest rozwój i promocja ziemi wałbrzyskiej jako znanego w kraju regionu turystycznego, potrzebna jest organizacja, która będzie koordynować  działania wszystkich gmin w powiecie, inicjować i integrować przedsięwzięcia  wspólne. Turystyka jest taką dziedziną, której nie da się rozwijać tylko i wyłącznie dla siebie, czyli każda gmina osobno. Każda atrakcja turystyczna promieniuje szerzej poza obszar gminy, a wszystkie razem w regionie tworzą system naczyń połączonych.
To były zasadnicze przesłanki, które pozwoliły utworzyć w 1996 roku w Wałbrzychu Związek Miast i Gmin Książańskich. Nie była to organizacja pozarządowa, ale swego rodzaju związek gmin finansowany proporcjonalnie do ich wielkości przez samorządy gminne.. Miał w swej historii czasy wzlotów i upadków. Odegrał dużą rolę integracyjną dla wszystkich miast i gmin wokół Wałbrzycha, funkcjonując w tym czasie, kiedy jeszcze nie było powiatu. Do dziś utrzymała się jeszcze zainicjowana przez Związek Książański tradycja corocznego, samorządowego Turnieju Miast i Gmin Książańskich. Związek rozpadł się ostatecznie w roku 2004 z różnych powodów. Jednym z ważniejszych była nowa sytuacja administracyjna po utworzeniu powiatu wałbrzyskiego, z chwilą utraty grodzkości przez Wałbrzych.
Obecna inicjatywa Starosty Powiatowego, to bardzo mądre i logiczne posunięcie. To właśnie powiat powinien wziąć w swoje ręce koordynację poczynań służących rozwojowi i promocji turystycznej regionu. A może to z powodzeniem osiągnąć przy pomocy takiej struktury, jak Lokalna Organizacja Turystyczna. Działa ona na zasadzie Stowarzyszenia i jako taka może z powodzeniem korzystać z różnego rodzaju programów unijnych, pozyskując w ten sposób środki finansowe na swoja działalność.
Mówił o tym z emocjonalnym zaangażowaniem zaproszony na spotkanie znany w Wałbrzychu ekspert turystyczny, Wojciech Fedyk, Jako długoletni Prezes Dolnośląskiej Organizacji Turystycznej dysponuje nie tylko wiedzą teoretyczną, ale bogatym doświadczeniem. Starał się więc natchnąć obecnych na sali wizją dobrze działającej organizacji, która jest w stanie zmienić diametralnie negatywny obraz miasta i regionu w świadomości przeciętnego obywatela kraju, ale także przyczynić się wydatnie do rozwoju turystycznego. Decydować o tym będą dwa elementy  -  inwestycje i promocja. Wszystko jest w zasięgu reki dzięki możliwym do pozyskania środkom finansowym w programach europejskich.
Wałbrzyski LOT ma sytuację komfortową, może z łatwością korzystać z doświadczeń wielu innych podobnych organizacji działających na Dolnym Śląsku, a Starosta zapewnia lokum, niezbędne meble i sprzęt oraz pieniądze na rozpoczęcie działalności.
Wszystko jest na dobrej drodze. Na spotkaniu wyłoniona została grupa członków założycieli, otrzymali oni projekt statutu, przewidziane jest w najbliższym czasie zebranie założycielskie.
Jeśli nowo utworzonej organizacji uda się szybko wznieść do lotu, może się okazać ze będzie to latanie na wysokim poziomie. Nadzieja jest matką optymistów.

poniedziałek, 26 września 2011

Druga połówka Romka G


 „Przestały bić dzwony
ci od sznurów też w końcu
poszli na wódkę

Będą w gospodzie
obraz nieba upraszczać

Niczyj już bóg
zasnął w powietrzu

Aniołowie wreszcie mogą
pozałatwiać z diabłami
swoje ziemskie interesy

Przed gospodą chuda kobyła
ludziom w oczy patrzy
porozumiewawczo

Też się wyprzęgła”

„Niedziela w…” Henryk Król

Napisałem o Romku Gilecie, „przaśnym wypieku” środowiska kulturalnego Wałbrzycha, który odżył na nowo, wskrzeszony publikacjami „Tygodnika Wałbrzyskiego” Wydawało mi się, że wszystko gra. Oddałem Romkowi należną mu cześć i chwałę.
Ale od samego początku czułem podskórnie, że coś jest nie tak. Dziś gdy zajrzałem ponownie do tamtego postu, zrozumiałem. Nie można o Romku napisać wszystkiego, jeśli pozostawi się w cieniu jego drugą połowę, jego alter ego. Dopiero razem z Henrykiem Królem stanowili tandem, z którym musieli się liczyć wszyscy możni tego miasta. Roman i Henryk, to był jeden duch w dwóch powłokach cielesnych. Prezes i wice Stowarzyszenia Środowisk Twórczych Wałbrzycha byli zawsze razem. Żaden z nich nie potrafił pójść samemu na piwo, bo kufelka nie godzi się pić do ściany. Nawet jeśli ktoś się trafił do towarzystwa, to żaden z nich nie poszedł bez drugiego, bo przecież nie będzie tracił czasu, by potem opowiadać mu, co się działo przy stoliku. Zresztą nie było czasu na takie ekstrawagancje. A czas był jak pieniądz, nie wolno było nim lekkomyślnie szafować.
Wysublimowany tomik wierszy Henryka Króla „Wahadło” ukazał się w 2000 roku, jako druga z kolei publikacja Stowarzyszenia (po „Karecie dam”). Dopiero w rok później Romek opublikował swoje „Profile”. „Wahadło” było wcześniej, bo Romek widział w Henryku swego mistrza (i wice wersa), ale to kto jest lepszy nie było nigdy przedmiotem sporu. Niech o tym zadecydują odbiorcy.
„Czytałem tę książkę bez znudzenia, autor jest wybredny i sporo wierszy po prostu wyprosił, niech pokazują swoje maski za drzwiami: tu nie ma miejsca na utwory bez twarzy, bez pomysłu, koncepcji, wyrazistego obrazu, czy oryginalnej metafory’  -  pisał we wstępie  „Wahadła” znakomity Karol Maliszewski.
Tomik wierszy Henryka Króla spotkał się z uznaniem nie tylko wybitnego krytyka Karola, pisali o nim z podziwem inni znawcy poezji, ale też wielu zwykłych czytelników. Cytowana na wstępie „Niedziela w…” spotkała się z II nagrodą na „Wałbrzyskich Ścieżkach Literackich” w Książu w roku 1990..

A oto jeszcze inny wiersz z tego tomiku:
Pośpieszny

Ten pociąg jest pospieszny
do ostatniej śrubki

Zobacz jak łatwo przeskakuje
szare poematy stacyjek
nieistotnych dla pędu

Żyjemy pędem
wyrwani  wyższymi racjami
z prozaicznych krajobrazów

Zdajemy się na grzywny
byle tylko nie przeoczyć
węzłowych stacji

Miłość niełatwy bagaż
cięższy niż nienawiść
pośpiesznie wiązana
rozlatuje się w przesiadkach

Nie pytaj dlaczego nie mówię ci
kocham
Nie nadążam !

Henryk Król, to ważna postać w historii kulturalnej miasta Wałbrzycha. Podobnie jak Roman współpracował z „Tygodnikiem Wałbrzyskim”, publikował tam słynne swoje „szopki noworoczne” i inne artykuły. Utwory literackie drukował w almanachach. Zdobywał nagrody i wyróżnienia w konkursach poetyckich. Nie wiem, czy do dziś z Romanem organizują wieczory  grillowe na ogródkach działkowych na Podzamczu by powspominać dawne dobre czasy, jeśli tak to bardzo dobrze. To były jedyne momenty, kiedy „pospieszny” musiał nieco zwolnić. Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród róż i niezabudek !



Na fotografiach zabytkowy kościółek w Rybnicy Leśnej, rzeźby Jerzego Marszała z Łomnicy i fotografia z kolekcji własnej.

niedziela, 25 września 2011

Karpatka na bis


Miałem już więcej nie pisać o czwartkowych wieczorach z kulturą w „Starej Piekarni” w Głuszycy. Wiem, że to może być nużące, czytanie o czymś czego nie można ani zobaczyć, ani usłyszeć. Ale dzisiaj przy pięknej słonecznej niedzieli nie chcę moich sympatyków już więcej „ubogacać” (jakie piękne słowo z kościelnej nowomowy) treściami politycznymi, a także, broń Boże, historyczno-geograficznymi. Na refleksje z  mądrych książek płynące też przyjdzie jeszcze czas. Natomiast nie mam sumienia pozostawić bez echa wydarzenia, które wstrząsnęło publicznością tak mocno ( w sensie dosłownym  -  dwie gitary + donośny wokal i przenośnym  - wrażliwe układy sympatyczne słuchaczy), że jeszcze długo nie będzie mogła wyjść z osłupienia.
Sprawcami tej niemocy stali się dwaj gitarzyści, Arek i Maciej Korolikowie z Bystrzycy Kłodzkiej. To co zaprezentowali  w swoim koncercie bluesowym przeszło najśmielsze oczekiwanie. Po cichu myślałem sobie (co ja mówię, po cichu, jak lokal trząsł się wszystkimi tkankami murów od huku strun gitarowych), że w mojej półwiekowej, jak ją znam, Głuszycy, takiego koncertu dawno, dawno nie było. Kiedyś przed laty w czasach świetności „Piasta” bywali na sali widowiskowej Janusz Gniatkowski, „Ich Troje”, czy Marek Grechuta. Ale kiedy to było!
Muzycy, którzy zawitali do „Starej Piekarni” w  ten czwartkowy wieczór nie są  aż tak sławni, ale mają za sobą znaczący dorobek. Spójrzmy w ich notki prezentacyjne:

Arek Korolik  -  gitara akustyczna i śpiew. Laureat wielu festiwali i konkursów bluesowych, wykonawca koncertów na wszystkich festiwalach bluesowych w Polsce i Czechach. Koncertował we Włoszech, Austrii i Danii. Gra na gitarze akustycznej w stylu fingerpicking.

Maciej Korolik  -  gitara elektryczna i śpiew. Urodzony w 1994 roku, absolwent Szkoły Muzycznej w Bystrzycy Kłodzkiej, uczestnik większości polskich festiwali gitarowych, laureat kilku konkursów gitary klasycznej. Koncertował w Polsce, Czechach, Danii, Belgii.

Nasi artyści zagrali i zaśpiewali kilkanaście najgłośniejszych przebojów bluesowych głównie w języku egzotycznym, jak żartował prowadzący koncert Arek, ale także w przekładach na język polski. Ach, co to była za muzyka! Nie potrafię tego opisać. Siedziałem jak przytroczony do krzesła i nie czułem tego skrępowania. W największy zachwyt wprawiały mnie autentyczne improwizacje gitarzystów, prześcigających się na przemian w osobistych aranżacjach utworu.
Koncert nosił tytuł „Muzyczna podróż w czasie i przestrzeni”. I rzeczywiście podróżowaliśmy po świecie w niemym zachwycie nad jego rozbrajająco piękną muzyką bluesową.
Ciężko było się rozstać w ten wieczór z muzykami i pomyśleć, że nagle zrobi się cicho i wrócimy do naszej rozognionej sporami politycznymi rzeczywistości. A świat mógłby być taki  powabny i słodki, jak dwie porcje restauracyjnej karpatki, którymi przekupiła gospodyni wieczoru, Violetta Olszewska naszych artystów, by zagrali na prośbę publiczności jeszcze jednego bisa.
A swoją drogą, jak to zrobiła szefowa „Starej Piekarni”, ze udało się jej ściągnąć do Głuszycy tej rangi muzyków na czwartkowy koncert? Niech to pozostanie jej słodką tajemnicą, tak słodką jak jej karpatka.

Fotki z Głuszycy mają zachęcić do odwiedzenia ongiś przemysłowego miasta.

sobota, 24 września 2011

To jest to.


Moja dzisiejsza notatka będzie krótsza niż zwykle i proszę o udzielenie „dyspensy”. Byłem  wczoraj i jestem nadal pod takim wrażeniem artykułu w  „GW Wrocław Wieża Ciśnień”, że ciśnienie które i tak mam za wysokie podskoczyło o kilka oczek.  Wystarczyłby sam tytuł „Prawdziwy bloger z miasta Głuszycy” i moje zdjęcie przy komputerze, aby wywołać palpitację serca, zwłaszcza gdy pisze o tym Lucyna Róg, wrocławska dziennikarka i to nie byle jaka. A tutaj dwa razy po pół strony drobnego tekstu, który zdradza wszystkie arkana mojej zabawy w blogowanie. Ale to jeszcze nie wszystko, tak wiele pochlebnych opinii o moim pisaniu nie słyszałem dotąd, chociaż kilku internautów znanych mi i nie znanych prawiło mi komplementy, ale tu w gazecie o zasięgu wojewódzkim dostaję laurkę od perfekcjonistki, a w dodatku członka jury konkursu Blog Day 2011, która wcześniej musiała poznać 68 zgłoszonych do konkursu blogów. To może poruszyć nawet skałę.
Gdy pięć miesięcy temu dałem się namówić na prowadzenie blogu pomyślałem, że spróbuję, a jak się nie uda, to dam sobie spokój. Dość szybko przekonałem się, że to jest to, o co mi od dawna chodziło. Możliwość podzielenia się z kimś swoimi, jak to dumnie nazwałem  -  fascynacjami, dotyczącymi mojego miasta, a nawet szerzej  -  całego regionu wałbrzyskiego, który jest moją „małą ojczyzną”, to właśnie było potrzebą serca i duszy, zwłaszcza teraz, gdy na emeryturze mam więcej czasu niż dotąd.  Mój blog jest rodzajem dziennika. Jak dotąd nie opuściłem żadnego dnia  w kalendarzu. Skąd taki pomysł? Zdałem sobie z tego  sprawę, gdy natrafiłem w jakimś artykule na wzmiankę o „Dziennikach” – Stefana Żeromskiego. Przecież to była książka moich lat młodości, byłem nią zachwycony, wracałem do niej wiele razy.
„Chciałbym krótkiego życia, (cytuję z pamięci) jeśli się nie spełnią moje harde dumy i nieskończoności, gdyby mi je oglądać dano, czuję że byłbym gwiazdą narodu, gdyby…ach, ja marzę”.  Tak napisał którejś lipcowej nocy 1886 roku uczeń VI klasy gimnazjum kieleckiego, Stefan Żeromski. Po wielu latach okazało się, że owe „harde dumy” stały się rzeczywistością, ale były to lata niezmordowanej pracy twórczej, której początek dały zapiski czynione po kryjomu przed światem, prawdziwa szkółka literacka. Mówię właśnie o owych dziennikach, wydanych później, kiedy Żeromski był już sławnym pisarzem, w kilku tomach.
Próbowałem przez jakiś czas przed maturą też to robić, ale zabrakło mi systematyczności i silnej woli. Dziś mam tej woli pod dostatkiem. Obawiam się, że wcześniej może mi zabraknąć Czytelników, których znuży tak częste pisanie, ale przecież  nie muszę pisać codziennie. Jeżeli możecie nie pisać, nie piszcie  -  słyszałem taką przesłankę skierowaną do młodych adeptów pióra. Ja już nie jestem młody , ale nadal nie mogę nie pisać. I to jest to !

Artykuł Lucyny Róg, Gazeta Wyborcza, Wrocław, Wieżą Ciśnień, piątek 23 września 2011
Prawdziwy bloger z miasta Głuszycy, s. 12

Fotografie wyżej z albumu domowego – to miejsca rekreacji przynoszące spokój i natchnienie.

PS. Licznik mojego bloga wskazał wczoraj ponad 300 wyświetleń w ciągu jednego dnia.  23 września to zarazem dzień, w którym osiągnąłem ponad 10 tys. wyświetleń. Średnia  -  2 tys. miesięcznie!  Jesień zaczęła się nad podziw słonecznie.

piątek, 23 września 2011

Moje „trzy grosze” przed wyborami


Wysłuchałem z podziwem rozmowę w porannej audycji TVN ze Zbigniewem Hołdysem. Ten znany piosenkarz i jak widać mądry polityk  uzasadniał  swą decyzję nie uczestniczenia w wyborach parlamentarnych na znak protestu przeciw ordynacji wyborczej, która nie ma nic wspólnego z demokracją.
Podzielam jego zdanie w całej rozciągłości. Nie rozumiem dlaczego już na samym początku, kiedy rodziła się III Rzeczpospolita przeforsowano ordynację wyborczą, która w sposób perfidny preferuje partie polityczne i daje nieograniczone szanse wygrywania wyborów doświadczonym „graczom politycznym”, eliminując z tej rywalizacji kandydatów cieszących się rzeczywistym poparciem wyborców.
 Ordynacja wyborcza jest zupełnie niezrozumiała nie tylko dla prostego człowieka, ale nawet dla osób wykształconych. Sposób przeliczania liczby głosów na poszczególne listy wyborcze, a następnie ustalania ilości mandatów, to wyższa matematyka. Trudno pojąć dlaczego kandydat z jednej listy przechodzi dalej, mimo że uzyskał kilkakrotnie więcej głosów od kandydata z innej listy. Skąd się bierze i po co preferowanie kandydatów na pierwszych miejscach danych list. To przeniesienie bezkrytyczne przepisów ordynacji wyborczej PRL-u, mających określony cel polityczny  -  ochronę „swoich kolesiów”.
Rozgrywające się na oczach wszystkich widzów TV lub czytelników prasy przymiarki polityczne z ustalaniem kolejności na listach wyborczych, to żenujący spektakl, który budzi tylko obrzydzenie. Dlaczego o tym decydują liderzy partyjni, a nie demokratyczne wybory w okręgach wyborczych? Był taki czas, kiedy PO szczyciła się oddolnymi konwencjami wyborczymi. Co z tego zostało? Nic. Prezes J. Kaczyński krytykuje Polskę za brak demokracji, a sam kupczy jak straganiarz miejscami na listach wyborczych. W ten sposób Beata. Kępa z Dolnego Śląska trafia na listę świętokrzyską, nie mając z tym regionem nic wspólnego. Takie przykłady można mnożyć.
Zastanawiałem się nad absurdalnością wyborów samorządowych do rad. W małych miejscowościach dzieli się miasto lub gminę na obwody i okręgi wyborcze. W rezultacie wyborca do rady gminnej liczącej  n.p. 15 radnych ma możliwość wyboru tylko jednego, najwyżej dwóch kandydatów. Dlaczego nie wszystkich 15, a przynajmniej polowy z nich? W małych miejscowościach ludzie się znają. Taki system wyborów całkowicie zniechęca do pójścia do urn wyborczych. Ludzie mówią, szkoda zelówek, przecież człowiek i tak nie  decyduje o tym, kto będzie w tej gminie sprawował władzę samorządową. Takich absurdów jest znacznie więcej. Powodują one, że na scenie politycznej nic się nie zmienia, a w toczącej się od lat batalii politycznej pomiędzy PO i PiS zatracone zostały zupełnie najważniejsze priorytety, takie chociażby jak gospodarka, system finansowy, uproszczenie sytemu podatkowego, reforma sądownictwa, służby zdrowia, wojska  i wiele innych dziedzin.
Źle się dzieje w państwie upartyjnionym po same uszy, wmawiającym ludziom, że mamy demokrację. Niestety, nic nie wskazuje, że po wyborach może być lepiej. Nie będzie, póki nie dokona się zmiany od podstaw zakłamanej, pseudodemokratycznej ordynacji wyborczej. Od tego trzeba zacząć zanim wybory nie staną się tylko i wyłącznie sprawą partyjnych liderów i szukających sensacji, udających , że wszystko jest w porządku mediów

czwartek, 22 września 2011

A może broszki z logo Osówki?


Łagodzenie skutków bezrobocia to zadanie nie tylko Urzędów Pracy. Sprawą tą zajmują się liczne organizacje pozarządowe z różnym skutkiem. Dobrze, że mamy takich organizacji coraz to więcej i że dla realizacji swych celów mogą one pozyskiwać środki z programów unijnych.
To bardzo sztampowy wstęp do tego co chcę napisać, bo chcę napisać od serca o tym co mnie ujęło i pobudziło do refleksji. A było to bogactwo wystawy, jak to pięknie nazwano  -  rękodzieła artystycznego, którą można zobaczyć w głuszyckim Centrum Kultury. Wystawa jest wspólnym dziełem CK w Głuszycy i realizatora projektu „Moje hobby, moja praca” Fundacji Wałbrzych 2000. Eksponaty wystawowe to dzieło kursantów złożonych z osób bezrobotnych, które odbyły szkolenie i zdobyły praktyczne umiejętności w dziedzinie właśnie rzemiosła artystycznego.
To był pomysł dość ryzykowny  -  zachęcić osoby bezrobotne do zapisania się na kurs rękodzieła i w miarę upływu czasu po uruchomieniu zajęć warsztatowych osiągnąć efekty, które są w stanie zaskoczyć niejednego fachowca.
Najwyższy czas powiedzieć, że ekspozycję wystawową stanowi   -  biżuteria, a więc wszelkiego rodzaju ozdoby, naszyjniki, korale, kolczyki, etui, torebki, zabawki, itp. – wykonane ręcznie przez uczestniczki warsztatów z materiałów dostarczonych przez organizatora. Wartość pokazanych eksponatów podnosi fakt, że jest to autentyczna robota artystyczna, inspirowana przez liderów kursu, ale z zachowaniem indywidualnych pomysłów i talentu uczestniczek szkolenia. Okazuje się, że jak się chce to można. Potrzebny jest dobry pomysł i konsekwencja w jego realizacji.
 Fundacja Wałbrzych 2000 ma już w swoim dorobku dziesiątki podobnych sukcesów, ale nie jest moim zamiarem pisanie panegiryków na cześć Fundacji. Od tego są inni. Jeżeli piszę o tym w swoim blogu, to dlatego, że chcę wypromować ten  dobry pomysł wśród innych organizacji, pomysł wspólnego działania, mam tu na uwadze Fundację i gminę, w  aktywizacji osób bezrobotnych. Ale nie tylko.
Moje pobożne życzenia idą nieco dalej, wciąż myślę o pojawieniu się u nas, na całym obszarze wałbrzyskim, rodzimego rzemiosła artystycznego dla potrzeb promocji turystycznej. Można by wziąć przykład z najbliżej nas położonych miasteczek turystycznych  -   Karpacza lub Szklarskiej Poręby. Spacerując po mieście co kawałek natrafiamy na butiki pełne przeróżnych pamiątek Tego nam bardzo brakuje w miejscach, gdzie pojawiają się u nas turyści, a jest to jeden ze sposobów na zmniejszenie bezrobocia i promocję turystyczną regionu.

środa, 21 września 2011

Jedno małe znalezisko


Powracam do dawno już nie poruszanego wątku zagadki podziemnych sztolni w Górach Sowich. To dziwne, że dziś dopiero łamiemy sobie głowę nad przeznaczeniem gigantycznej inwestycji militarnej Niemiec Hitlerowskich w masywie Włodarza, a przecież można było  i należało to zrobić zaraz po wojnie, kiedy wszystko było widoczne jak na dłoni. Niestety, przez długie lata pozostawiono teren budowy na pastwę losu. Dopiero w latach siedemdziesiątych poczęli się szerzej interesować tym tematem poszukiwacze skarbów, indywidualni lub grupowi odkrywcy i wojskowi badacze historii. Ale po upływie tylu lat zadanie to jest znacznie trudniejsze. Okazuje się, że w procesie odkrywczym liczy się każdy, nawet najmniejszy szczegół.
Jerzy Cera z Krakowa dla wielu osób interesujących się podziemiami w Górach Sowich nie wymaga rekomendacji. To jeden z najwytrawniejszych poszukiwaczy i odkrywców tajemnic niemieckiej inwestycji znanej pod kryptonimem „Riese”, czyli ”Olbrzym”. Jerzy Cera zwrócił się do mieszkańców Głuszycy i okolic z prośbą o ujawnienie rzeczy znalezionych w podziemiach kompleksu Włodarza lub na zewnątrz, które są związane z niemieckimi działaniami militarnymi na tym terenie. O tym, że każdy drobiazg znajdujący się w miejscu budowy, może mieć istotne znaczenie dla odkrycia zagadki dotyczącej faktycznego celu tej inwestycji wojennej, świadczyć może z pozoru błahy, wydawałoby się nic nie wnoszący przedmiot, który znalazł się pod butami Jerzego Cery penetrującego swego czasu podziemny korytarz pod Włodarzem. Były to zwyczajne na pierwszy rzut oka, przemyślnie sklecone okulary. Posłuchajmy, co mówi na ten temat sam poszukiwacz:
 „Choć wyglądają na prymitywne, to jest to typowy niemiecki erzac, na pierwszy rzut oka wyglądają na samoróbki, ale produkowane były przemysłowo. Na obrzeżach szkieł są usztywniające wytłoczenia, a na nich napis: Deutsches Reichs Patent allgemeine (niemiecki patent ogólny, zwyczajny). Oprawki genialne, wykonane z drutu miedzianego, dzięki czemu każdy mógł swobodnie dopasować je do własnej twarzy (rozstawu oczu i nosa), posiadające z tworzywa wykończenia na nos jak i na uszy. Największą niespodzianką są szkła ? Ruchome, pozwalające na ich podnoszenie jak na zawiasach, służyły do obserwacji, czego? (w  skalnych wyrobiskach czy laboratorium?). Szkło w kolorze ciemnozielonym okazało się specjalnym tworzywem. Jak pokazała ekspertyza zrobiona przez laboratorium wojskowe w 100% zatrzymujące promieniowanie UV. I tu jest pełne zaskoczenie, bo dziś niewiele okularów spełnia takie normy, a te zostały wykonane w czasie wojny. Kolejnym zaskoczeniem była jakość tworzywa. Specjaliści z laboratorium wojskowego nie sądzili, że Niemcy byli w stanie wyprodukować takie tworzywo i to w warunkach wojny. Osobnym zagadnieniem jest fakt, po co i komu miały służyć te okulary głęboko pod ziemią i to w 1944 roku?
Kto odpowie na to pytanie, ten będzie wiedział co tak naprawdę robili Niemcy w masywie Włodarza?
Te niezwykłe okulary przechowuje Jerzy Cera jak talizman. Obiecuje darować je muzeum na Osówce jak tylko powstanie. I nie tylko te okulary. Pan Jerzy zdołał uzbierać i zgromadzić więcej podobnych materialnych śladów niemieckiej obecności w Górach Sowich.
Oto mosiężna przymocowana do blachy stalowej tabliczka z wygrawerowanym napisem: Doktor, inżynier Des. Schatz (nomen omen nazwisko tłumaczy się - Skarb). Fabryka Maszyn i Urządzeń Agregatowych.  Zittau. W przetłumaczeniu dalszej części zapisu pomógł nam Grzegorz Czepil. Skrót: „ges. gesch.”  - gesetzlich, geschutzt,  oznacza -  prawnie chroniony. Mówi o tym, że wszystkie części tej maszyny podlegają ochronie jako wzór użytkowy.
Tabliczkę znalazł Paweł Ostrowski na Soboniu, Jerzy Cera oddał ją do rekonstrukcji Dominikowi Synowcowi. Tabliczka wiadomo, jest oderwana od jakiegoś urządzenia (maszyny). Może ktoś się domyśli i podpowie, co to było za urządzenie wyprodukowane w Zittau w czasie wojny i dlaczego znalazło się na Soboniu? Zdaniem Grzegorza Czepila mogła to być maszyna włókiennicza wywieziona przez Niemców do lasu.
I jeszcze o jednej ciekawostce z poszukiwań Jerzego Cery. To znaleziony przez niego także na Soboniu dość spory i ciężki kociołek (sagan). Był przytłoczony zawałem i tak umocowany, że nie szło go poruszyć. Udało się tylko utrwalić go na kliszy fotograficznej. Do czego mógł służyć, można się domyślić. Ale chyba nie do gotowania zupy.

Piszę o tych drobiazgach, prawdziwych reliktach nieodległych przecież czasów wojennych z nadzieją, że może jeszcze uda się wydobyć z domowego lamusa jakieś zapomniane, pozostawione ku pamięci, porzucone rzeczy z czasów wojny. Mogą one okazać się bardzo ważne dla odkrycia tajemnic III Rzeszy w odniesieniu do Gór Sowich. Zakład Usług Turystycznych „Osówka” w Głuszycy chętnie zaopiekuje się takimi znaleziskami, jest nimi zainteresowany sam Jerzy Cera z Krakowa, pracujący intensywnie nad wyjaśnieniem zagadki „Riese” w Górach Sowich.



Zdjęcie wartowni z galerii foto "Osówki", pozostałe fotografie z kolekcji Jerzego Cery z Krakowa.

wtorek, 20 września 2011

Wałbrzyski Argonauta



Już wcześniej miałem o nim napisać wskrzeszając pamięć z dawnych dobrych czasów, gdy miałem zaszczyt stykać się z nim częściej. Oliwy do ognia dolał „Tygodnik Wałbrzyski” zamieszczając trzyodcinkowy artykuł pod intrygującym tytułem „Kim jest Roman Gileta?”
Autorem wywiadu-rzeka jest jego koleżanka po piórze, Elzbieta Gargała. Ponieważ obydwoje nie szczędzili czasu i miejsca w kolejnych trzech numerach gazety, możemy powiedzieć, że o Romanie dowiedzieliśmy się prawie wszystkiego. Oczywiście prawie, bo jest to człowiek o biografii niezwykle bogatej, a jego aktywność na polu kulturalnym, literackim i dziennikarskim w Wałbrzychu to taki ogrom wydarzeń, których sam nie jest w stanie spamiętać.
„Życiorys Romana Gilety nie prosty, droga poetycka również, nie cierpiąca na szczęście, na megalomanię. Najcenniejszą jest w jego wierszach autentyczność i wiarygodność. Znać, że pisane są z potrzeby, a nie na pokaz. Przyobleczone w prostą, komunikatywną formę narracji dotyczą spraw egzystencjalnych”  -  napisała Zofia Gebhard  o  „Nokturnie domowym”.
Z biegiem czasu Roman Gileta staje się coraz bardziej człowiekiem – legendą. Dobrze, że udało się zapisać sowitą garść wspomnień i osobistych refleksji ukazujących człowieka z krwi i kości, aktywnego i niezmordowanego, pełnego pomysłów i inicjatyw, gromadzącego wokół siebie ludzi podobnie jak on niespokojnych i zdeterminowanych w sprawach lokalnego życia kulturalnego.
Nie mam zamiaru pisać tutaj więcej o jego zasługach i dokonaniach. Zainteresowanych odsyłam do gazety. Z Czytelnikami mojego blogu chcę się podzielić dwoma wspomnieniami z nie tak znów odległych czasów.
Pierwsze z nich, to niezapomniany wieczór w styczniu 2000 roku, kiedy to w kawiarence Wyższej Szkoły Zarządzania i Przedsiębiorczości na Sobięcinie miała miejsce promocja tomiku poezji czterech wałbrzyskich poetek, p. t. „Kareta dam”. Tytułowe damy, to: Elżbieta Gargała, Danuta Góralska, Teresa Misior-Zalewska, Wiesława Raczkiewicz. Spiritus movens tej publikacji był jej redaktor, Prezes Wałbrzyskiego Stowarzyszenia Środowisk Twórczych, właśnie Roman Gileta. Była to pierwsza książka wydana przez Stowarzyszenie, sfinansowana ze środków Urzędu Miasta Wałbrzycha. W wieczorze promocyjnym brała udział sławna już wówczas powieściopisarka, Olga Tokarczuk. Zdobyłem się na odwagę i przeczytałem wówczas napisany przez siebie okolicznościowy wiersz o nieco przydługim tytule: „Apokryf na wieczna pamiątkę publikacji tomiku wierszy „Kareta dam”:

„zamajaczyła w przestrzeni
mojej wyobraźni
kareta dam
niczym cztery błyszczące kola
Wielkiego Wozu

pierwsza gwiazda
- piękna metafora
biedna jak mysz kościelna
w dziurawych butach
i platonicznej rozterce
mrówki
wątpiącej w człowieka
domatorka licząca komary

druga gwiazda
- otwarta dla wszystkich
niewolnica
grzesząca inaczej
dzieło sztuki
korzące się wstydem
przed portretem Mony Lisy

trzecia gwiazda
- różyczka
spragniona pieszczot deszczu
wtulona w ciszę nocy
płonąca blaskiem miłości
poszukiwaczka
niespełnionej przyjaźni

czwarta gwiazda
- złakniona ciała
kanibalka
naga
w akcie tworzenia
apologetka Królowej Śniegu
przemykającej vis a vis nocnego sklepu
zaplątana
w poszukiwaniu straconego czasu
niedoszła samobójczyni

z taka karetą
wyruszył odważnie
w dionizyjskiej wenie
wałbrzyski Argonauta
Romek Gileta
po złote runo
edytorskiej sławy

Drugie wydarzenie miało miejsce w dwa lata później, również w styczniu, w rynkowej piwnicy piwnej, a był to wieczór promocyjny tym razem tomiku wierszy Romana Gilety „Profile”. Była to już czwarta publikacja Stowarzyszenia Środowisk Twórczych Wałbrzycha, a redaktorem tomiku tym razem był najbliższy druh poety, Henryk Król. W jednym z wierszy tego tomiku Roman Gileta napisał:
„Gdy starczy mi sił
wysieję wszystkie ziarna prawdy
czasu nie mm wiele
lecz słów mi starczy na dłużej
dłużej tak nie może być…”

Z tej okazji dokonałem ponownie próby wysławienia Romana wierszem, z uwagi na  autentyzm tekstu przytoczę go w całości:

:Wiem, ze nie wiesz Romku
o jakiej godzinie,
oliwa sprawiedliwa
na wierzch nam wypłynie

wtedy się okaże,
że Ty jesteś szycha,
że nie masz równego
wśród elit Wałbrzycha

Prosimy Cię Romku
z całym sentymentem
odłóż w kąt „Profile”
zostań prezydentem

wówczas dla kultury
miną czasy marne
a poetom staną
otworem piwiarnie

tam trafi z salonów
panisko kultura
już nie będziesz musiał
„żyrować” u Króla

już nie będziesz czekał
jak niechciana psina,
aż Ci groszem kapnie
sam Leszek Gadzina

składamy Ci Romku
przyrzeczenie święte
będziemy głosować
byś był prominentem !

I stało się to, co było naszym życzeniem w przełomowych czasach nowego tysiąclecia. Romek Gileta stał się prominentem na polu wałbrzyskiej kultury, a „Tygodnik Wałbrzyski” to potwierdził w całej rozciągłości. Bo o takich „poetach Argonautach” nie można zapomnieć, trzeba ich hołubić za nieugiętość w dążeniu do celu.

Zdjęcia z internetowej galerii wałbrzyskiej.