Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

środa, 31 sierpnia 2011

Niezawodny druh

Dziś maleńki wątek refleksyjny dla pokrzepienia serc, no i zdjęcia mojego niezawodnego druha.

U wielu starszych Czytelników mojego blogu ten wierszyk spotka się nie tylko z pełnym zrozumieniem, ale i wzruszeniem. Jest w nim, niestety, głęboka prawda o starszym człowieku, jego przemijającej roli w rodzinie, w środowisku sąsiadów, znajomych, dawnych współpracowników. Kiedy kończy się czas aktywności zawodowej, społecznej, domowej, kiedy człowiek się zestarzeje, staje się nikomu niepotrzebny. Czy może liczyć na przyjaźń jakiejś bliskiej istoty?
W omszałym sekretniku jednego z dworków ziemiańskich w I połowie XIX wieku znaleziono anonimowy wiersz. Warto go zapamiętać i przechować w sekretarzyku swego serca:

Mój Przyjaciel
Kiedy dla mnie na świecie nic już nie zostało,
co by mi drogim było, co by mię kochało;
kiedy ojciec i matka, i rodzina cała
do nadziemskich wieczności krain uleciała;
kiedy ci co się niegdyś przyjaciółmi zwali,
w innych kolejach losu zmiennymi zostali;
jeden tylko przyjaciel pozostał mi stały;
lecz nie był to już człowiek  -  był nim piesek mały.


A w ogóle taki niezawodny druh jest nam potrzebny nie tylko na stare lata.

wtorek, 30 sierpnia 2011

Zaciskamy kciuki


 Dziś nie będzie żadnych głębszych refleksji filozoficznych, ani zachwytów nad bogactwem atrakcji turystycznych i pięknem przyrody regionu wałbrzyskiego, ani odniesień do jego przeszłości. Nie zamierzam epatować Czytelników mojego blogu niczym innym jak tylko jedną niespodzianką. Wczoraj otrzymałem wiadomość, że jestem jednym z 16 finalistów dolnośląskiego konkursu na najlepszy blog pod nazwą Blog Day 2011.
Organizatorem konkursu jest Pasaż Grunwaldzki we Wrocławiu i Agencja Royal Brand PR, a patronuje mu internetowa Gazeta pl. Finalistów wyłoniła Komisja Konkursowa złożona ze znanych wrocławskich dziennikarzy, fotografików i blogerów spośród 68 blogów zgłoszonych do konkursu. O wszystkich szczegółach konkursowych można przeczytać w Internecie, wystarczy zamieścić w goglach hasło: Blog Day 2011.
W uzasadnieniu zakwalifikowania blogu „tu jest mój dom” do finału, czytamy:
Blogerskie początki pana Stanisława z regionu wałbrzyskiego i - trzeba przyznać - bardzo udane. Jego wpisy czyta się z dużą przyjemnością. Bloger opisuje okolicę, w której wychował się i mieszka od lat. Od razu widać, że dużo o niej wie i chętnie dowiaduje się więcej. Znajdziemy tam sporo zdjęć, ciekawostek, porad, gdzie warto się wybrać, a przede wszystkim autentycznej pasji blogera, z jaką zabrał się do tworzenia swojego internetowego dziennika.
Rozstrzygnięcie konkursu  w środę 31 sierpnia w Światowym Dniu Blogera, oczywiście w Pasażu Grunwaldzkim we Wrocławiu. Przewidziane są dwie nagrody główne i dodatkowe wyróżnienia. A więc już jutro okaże się kto zdobędzie najwyższe trofeum.
Ja oczywiście nie mierzę tak wysoko, jestem początkującym, mało doświadczonym blogerem. Już to, że znalazłem się w doborowej szesnastce jest dla mnie wielkim splendorem. Nie znaczy to, abym nie apelował  -  Kochani moi Czytelnicy  -  trzymajcie za mnie kciuki. Każdy sukces jest naszym wspólnym sukcesem,  potwierdza Wasz dobry wybór  -  zaglądacie do bloga, który się liczy, świadczy to o Waszej intuicji i inteligencji. A w ciągu trzech miesiący mój blog był wyświetlany już 6 tysięcy razy, w tym niespełna 300 razy  w Stanach Zjednoczonych. A przecież nie jest to blog o skali krajowej, czy wojewódzkiej, tylko powiatowej. I to mnie najwięcej cieszy, że mogę o Wałbrzychu, który jest pięknym, rozwijającym się miastem, (niestety, cieszącym się złą sławą w krajowych mediach), o moim rodzinnym miasteczku i gminie Głuszyca, o wszystkich sąsiadach w powiecie i najbliższej okolicy, pisać tak, że może to budzić zainteresowanie, a nawet zyskiwać uznanie profesjonalistów.
Jutro jadę do wielkiego Wrocławia na podsumowanie konkursu. W czwartek 1 września podzielę się z Państwem moimi wrażeniami. Zaciśnijcie kciuki !

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Świat się zmienia


 Weekendowy numer „Gazety Wyborczej” wzbogacony został o dwa dodatki: „Jak powstał most na Rędzinie”, „Jak zbudowaliśmy Wrocław”. Oglądam bajeczną pajęczynę mostu nad jakby zawieszoną w powietrzu  nitką szerokiej, ginącej gdzieś na horyzoncie autostrady i nie mogę w to wszystko uwierzyć. Wrocław ma swoja obwodnicę. Prowadzi ona poza miastem przez Odrę, gdzie zbudowano super nowoczesny most, projekt naszego, wrocławskiego architekta. Stało się to, o czym mogliśmy tylko przez lata pomarzyć. Na przejrzystej panoramicznej fotografii widać jeszcze tuż przy autostradzie okrągłą bryłę nowo zbudowanego stadionu , który ożyje w całej krasie  na „Euro 2012”. Czytam w artykule „Nowe Symbole Naszego Miasta”:
„Stadion na Maślicach będzie kosztował miliard złotych. Most na Rędzinie – 570 mln. zł., a cała Autostradowa Obwodnica Wrocławia – 3,35 mld. To największa inwestycja w mieście po drugiej wojnie światowej”.
Mam pełną świadomość tego, że takie inwestycje były nie do pomyślenia w latach mojej młodości i dojrzałego życia w PRL-u.
Dodatek o budownictwie mieszkaniowym we Wrocławiu dotyczy sposobów wykorzystania starych fabryk i magazynów na mieszkania. To obecna moda, wyraz luksusu i prestiżu, zamieszkanie w takich lokalach, bo tzw. loft daje poczucie przestrzeni i oryginalności w stosunku do powtarzalnych i nieomal identycznych mieszkań w apartamentowcach. W części reklamowej dodatku można dostać zawrotu głowy od oferowanych mieszkań – apartamentów (nie mówiąc o cenach) w różnych peryferyjnych dzielnicach Wrocławia i na całym Dolnym Śląsku.
To się w głowie nie mieści, mówię o sobie, bo pamiętam „rewolucję” w budownictwie mieszkaniowym w czasach gierkowskich. Sam dostałem przydział M-4 w nowym bloku mieszkalnym i był to jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu. Po jakimś czasie miałem okazję przejeżdżać pociągiem wokół części Berlina, który przynależał do RFN-u. Z okien pociągu widziałem bajecznie kolorowe, urozmaicone architektonicznie dzielnice Zachodniego Berlina. Niestety, towarzyszom spod skrzydeł Honeckera nie udało się zasłonić tego widoku.
Utkwiło to w mojej pamięci, jak obrazki z bajecznego snu, ale wówczas zrobił na mnie duże wrażenie także Berlin Wschodni. Niemcy NRD-owskie pod względem gospodarczym były jednak wyraźnie do przodu w stosunku do PRL-u. Upłynęło kilkadziesiąt lat. Przeszliśmy niewyobrażalną drogę przemian politycznych i ustrojowych. Jesteśmy w Unii Europejskiej. Polska to dla mnie zupełnie nowy świat. Muszę się uczyć w niej żyć  od początku.
Myślę, że warto pojechać do Wrocławia, przejechać się autostradą i „zaliczyć” most na Rędzinie, zobaczyć po drodze nowe lotnisko i stadion na Maślicach. Do samego centrum Wrocławia nie mam odwagi jechać samochodem. Jeszcze w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych jeździłem tam „maluchem”. Czułem się jak u siebie w domu. Dziś Wrocław to zupełnie inne miasto. Ulice pełne samochodów, nie wiadomo gdzie się zatrzymać, gdzie zaparkować samochód na dłużej. Ciężko by mi było dotrzeć do ulicy Szewskiej, tak ciepło wspominanej  przeze mnie katedry historii na Uniwersytecie Wrocławskim.
No cóż, świat się zmienia, idzie z postępem, w wielu przypadkach to dobrze, czasami jednak żal tamtych czasów. Ale żałuję też, że nie mogłem jeszcze wtedy, gdy byłem młodszy, pojechać na zakupy na Bielany pod Wrocławiem, bądź ominąć Wrocław w drodze na wschód lub północ Polski przez most na Rędzinie.
Nie napisałem chyba nic nowego. Takie sobie rozterki starszych ludzi w związku z przemijającym czasem. Można je znaleźć w literaturze  każdej epoki. Mimo wszystko warto było zwrócić uwagę na gigantyczne inwestycje we Wrocławiu, bo to co się dzieje w stolicy naszego Dolnego Śląska,  wymaga głębszej refleksji.

niedziela, 28 sierpnia 2011

Nauki z przeszłości


Do niemieckiej przeszłości Głuszycy warto powracać po to, aby się z niej nauczyć czegoś dobrego. Bogata kolekcja poniemieckich pocztówek i fotografii  zgromadzona przez Grzegorza Czepila (można ją obejrzeć na głuszyckiej stronie internetowej, a także w prywatnej, domowej galerii w Głuszycy Górnej) pokazuje jak piękna to była miejscowość – zadbana, czysta, kolorowa, pełna zieleni i kwiatów. Wypielęgnowano atrakcyjne ścieżki spacerowe w górę nad stawami w centrum miasta, ale także w dolnej części Głuszycy nad dzisiejszymi ogródkami działkowymi, gdzie również wznoszą się kaskadowo do góry dziś już zarośnięte stawy Była też wytyczona trasa spacerowa na tzw. „Skałkę” (Kaiser Wilhelm Fels - Cesarskie Skały) z punktem widokowym na miasto. Głuszycą można było się zachwycić, bo było to młode, tętniące życiem, uprzemysłowione osiedle. Warto się dokładniej przyjrzeć elewacjom budynków wzdłuż głównych ulic i wyobrazić je sobie jako jasne, świeże, ukwiecone. Gdyby udało się je odnowić, dopiero wtedy dojrzelibyśmy walory ich architektury. Drogi były pozamiatane, bo część obowiązków spadała na mieszkańców. Być może skutkiem tego lepiej dbali o czystość i porządek w mieście. Przeglądając wydawaną w Głuszycy gazetę lokalną „Wüstegiersdorfer Grenz-Bote” ze zdziwieniem oglądamy dziesiątki różnego rodzaju reklam i ogłoszeń miejscowych restauracji, zakładów usługowych, sklepów, kas zapomogowych. Są zaproszenia na koncerty, wieczorki taneczne, spotkania, uroczystości. Dużo miejsca zajmuje promocja turystyki górskiej na Wielką Sowę, Rogowiec, Waligórę, do schroniska „Andrzejówka”. Piszę o gazecie wydawanej w latach 80-tych XIX wieku dla Głuszycy, Jedliny-Zdroju i Walimia, a więc dla gmin, które właśnie niedawno zawarły międzygminne porozumienie o nazwie „Tajemniczy Trójkąt”. Już 130 lat temu Niemcy dostrzegli, że te gminy wiąże bardzo mocno wspólne położenie u podnóża masywu Włodarza i że działając razem stanowią niezwykle atrakcyjny pod względem turystyczno-wypoczynkowym organizm.
Umowa pomiędzy gminami „Trójkąta” została podpisana w odradzającym się z dewastacji pałacu „Schloss Tannhausen” w Jedlince, byłym majątku rodów Seher Thoss, von Pückler i Bőhm, a obecnie – firmy L&L braci Ledów z Jaworzna na G. Śląsku. W 1744 r. pałac odwiedził król pruski Fryderyk II Wielki w czasie wojen prusko-austriackich o Śląsk. W latach 1942-1944 stał się on siedzibą sztabu organizacji TODT, która kierowała budową podziemnych sztolni pod nazwą „Riese” w Górach Sowich. Znamienita przeszłość pałacu (z wyłączeniem czasów wojny i powojennych) jego położenie w punkcie centralnym dla trzech sąsiadujących ze sobą gmin, Głuszycy, Jedliny-Zdroju i Walimia, wydają się dobrym znakiem powodzenia tej inicjatywy, która już dała o sobie znać wspólnie realizowanym kalendarzem imprez kulturalnych i turystyczno-sportowych, a także przedsięwzięć promocyjnych.

Ważnym jest, o czym pisałem już w poprzednich postach, że pałac znalazł wreszcie właścicieli odtwarzających z powodzeniem jego dawną świetność.

Od byłych niemieckich gospodarzy tych ziem możemy nauczyć się wiele dobrego, przede wszystkim traktowania wszystkiego co publiczne w mieście jako wspólne dobro, a zarazem traktowania dobra wspólnego jako własne. Tak bardzo brakuje nam tego w czasach współczesnych. Skąd się biorą jakże częste akty wandalizmu w miejscach publicznych, nie mówiąc już o nagminnym śmieceniu, niszczeniu, dewastacji wszystkiego co po drodze?  Przecież to jest nasz wspólny dorobek, nasza „ojcowizna” w naszej małej ojczyźnie. Wiem, że bardzo patetycznie brzmią  w tym momencie te słowa, ale nie umiem tego powiedzieć inaczej. Może właśnie brakuje nam na co dzień tego rodzaju patosu, może za mało się mówi wzniośle, tak jak w kościele na ambonie, o rzeczach wydawałoby się zupełnie przyziemnych. Czy to, że wracając późną porą z kumplami rozwalam stojący przy drodze znak drogowy, albo kosz na śmieci, to nic nie znaczy, to jest zabawa, dowód mojej odwagi, niezależności?
Wiem, że to moje pisanie nie ma sensu. Przeczytają  je moi najwspanialsi Czytelnicy, którzy myślą tak samo jak ja. A może jednak? To że myślimy tak samo, to za mało. Trzeba o tym mówić, trzeba reagować.
Ktoś powiedział: nie bójmy się  swoich wrogów, po nich wiemy czego się możemy spodziewać, nie bójmy się swoich przyjaciół, w najgorszym przypadku mogą nas zdradzić, ale najbardziej bójmy się ludzi obojętnych.
Róbmy wszystko co się da, bądźmy albo za, albo przeciw, ale nie bądźmy obojętni !

P.S. Wszystkie fotografie  -  z kolekcji Grzegorza Czepila.


sobota, 27 sierpnia 2011

Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród


"Naród bez przeszłości nie ma przyszłości, ani bytu teraźniejszego"  -  Józef Pilsudski

Ta mądra maksyma naszego wielkiego Polaka, Naczelnika Państwa Polskiego od momentu odzyskania niepodległości, każe nam poznać lepiej naszą historię. Tu na Ziemiach Zachodnich wydaje się to szczególnie potrzebne, aby z historii czerpać poczucie nieodwracalności powrotu tych ziem do Macierzy i traktowania ich jako integralnej części ziemi ojczystej.
To już 66 lat, gdy Głuszyca stała się nasza, ale znacznie mniej, odkąd poczuliśmy się prawdziwymi gospodarzami tej ziemi, od kiedy zniknęło poczucie tymczasowości, niepewności, zagrożenia tym, że mogą tu wrócić Niemcy.
O niemieckiej Głuszycy mówimy głośno od niewielu lat. Temat tabu pilnie strzeżony przez władze PRL-u przestał zasłaniać prawdę historyczną. Dajemy już sobie spokój z nadgorliwym wyszukiwaniem śladów polskości tych ziem. Aby mieć poczucie sprawiedliwości dziejowej  i czyste sumienie, że nie jesteśmy zaborcą, wystarczy zajrzeć do kart historii. To, że kiedyś w początkach państwa polskiego mieszkali tu słowiańscy Ślężanie, nie budzi wątpliwości. Również to, że od czasów Mieszka I przez kilka wieków władali na Śląsku książęta piastowscy. Ale przyszedł czas, gdy ziemie te uległy zniemczeniu, a ich przynależność do Czech, Prus, a następnie Niemiec stała się faktem. I trwało to dobre pięć wieków, a w niektórych regionach nawet dłużej. Tak zwane Ziemie Odzyskane „wróciły” do Polski nie dlatego, że kiedyś były zamieszkałe przez Słowian, a następnie znalazły się w granicach państwa Polan, ale dlatego, że po II wojnie światowej,  w Poczdamie, Józef Stalin i jego koalicjanci, Henry Truman i Clement Attlee (w miejsce Winstona Churchilla) mieli w tym swoje interesy. Z jednej strony – ograniczenie obszaru Niemiec, z drugiej – rekompensata dla Polaków za utracone ziemie wschodnie. Na tę właśnie kolejność motywów warto zwrócić uwagę. Konferencja Poczdamska wprowadziła nowy ład w Europie, m. in. ustalając zachodnią granicę Polski na Odrze i Nysie Łużyckiej.
I do tego faktu można by ograniczyć tok rozważań legitymizujących nasze prawo do traktowania Ziem Zachodnich (a w tym także Głuszycy) jako integralnej części Polski powojennej.
Jesteśmy tu już 66 lat, staliśmy się prawowitymi gospodarzami tej ziemi, pobudowaliśmy nowe domy, osiedla mieszkaniowe, fabryki, szkoły, jesteśmy w zdecydowanej większości tutaj urodzeni i tutaj jest nasz dom rodzinny, nasza mała ojczyzna. Ale na tym nie koniec.
Nie tak dawno w naszej historii miał miejsce fakt, który powinien definitywnie zakończyć jałowe dyskusje o możliwości rewindykacji tych ziem przez Niemców. Nastąpiło to 1 maja 2004 roku, odkąd Polska stała się członkiem Unii Europejskiej. Z jednej strony zyskaliśmy gwarancję nienaruszalności terytorialnej, ale jednocześnie przyjęliśmy zasadę swobodnego ruchu ludności w obszarze Wspólnoty Europejskiej, przemieszczania się, zamieszkania, pozyskiwania własności ziemi. Oznacza to, że Niemcy mogą tu przybyć jako zagraniczni osiedleńcy, ale na tej samej zasadzie my możemy przenosić się do Niemiec. Jesteśmy Polakami, ale także Europejczykami, tak samo jak nasi sąsiedzi z zachodu. Niemcy jak dotąd nie kwapią się do osiedlania się na dawnych ziemiach wschodnich. Jeśli taki proces będzie miał miejsce, to jedynym problemem może się okazać możliwość zgodnego współżycia i asymilacji. I tego właśnie powinniśmy się uczyć zamiast węszyć zagrożenie i z góry oczekiwać wrogich zamiarów. Na pewno nikt nam tych ziem nie anektuje, nie wydrze z granic państwa, bo mamy i gwarancje unijne, i zupełnie inny porządek w Europie wielu ojczyzn.
Dlaczego warto dowiedzieć się coś więcej o przeszłości tych ziem, które stały się znów naszą ojczyzną? Parę słów odpowiedzi na to pytanie w następnym poście.



piątek, 26 sierpnia 2011

Wieś wsi nierówna


Stare Bogaczowice to nie tylko siedziba gminy, to duża, nowoczesna, bogata wieś, w której możemy mówić o całej rozmaitości tak zwanych alternatywnych form gospodarowania. Jedną z nich jest turystyka i agroturystyka, bo przecież wieś leży w uroczej kotlinie u podnóża masywu Trójgarba.
Jeśli uda się zrealizować gminne plany rozwoju turystyki w tym regionie, z lepszym niż dotąd wykorzystaniem walorów Trójgarba, wieś może stać się dużą atrakcją turystyczną.
Stare Bogaczowice to rozległa wieś łańcuchowa nad Strzegomką, wzdłuż drogi ze Świebodzic do Kamiennej Góry. Wieś ma ciekawą historię sięgającą roku 1227, kiedy to książę Henryk Brodaty ofiarował ją bractwu zakonnemu Cystersów z Henrykowa wraz z przyległymi włościami. Pod koniec XIII wieku całość dóbr przejęli Cystersi z Krzeszowa. W ich władaniu wieś przetrwała do kasaty dóbr kościelnych w 1810 roku. Była to wieś dobrze rozwinięta, w której  najważniejszym był duży folwark cysterski, a bracia zakonni słynęli z dobrego gospodarowania. Odtąd wieś stała się częścią dóbr królewskich i siedzibą urzędu dominialnego. Już wówczas aspirowała do wsi nadrzędnej nad okolicznymi siołami.
W okresie międzywojennym było tu sporo dużych gospodarstw rolnych, zakłady drzewne produkujące skrzynie i beczki, były dwa kościoły ewangelicki i katolicki, szkoła, ekspedycja pocztowa i królewski urząd celny przy szosie. Były też 3 młyny wodne, tartak, farbiarnia, browar i gorzelnia. No i rzecz, na którą  warto zwrócić szczególną uwagę  -  osiem gospód. We wsi trzymano 1700 owiec i 647 sztuk bydła. Znane były i wykorzystywane dla potrzeb własnych dwa źródła mineralne. To są dane ze znakomitego „Słownika geografii turystycznej Sudetów, cz. 10 pod redakcją Marka Staffy, do czytania którego zachęcam wszystkich interesujących się turystyką i historią tych ziem.
W chwili obecnej obok tego, że Stare Bogaczowice są siedzibą gminy, znane są z produkcji wody mineralnej „Anna” z występujących tu źródeł szczawy wodoro-węglanowo-sodowej o składzie podobnym do znanych wód Szczawna lub Jedliny-Zdroju. Jeszcze przed II wojną światową uruchomiono we wsi niewielkie uzdrowisko koło kaplicy Św. Anny, ale jego rozbudowę przerwała wojna. A po wojnie było podobnie jak w wielu innych uzdrowiskach ziemi wałbrzyskiej, stagnacja i dewastacja obiektów nie użytkowanych i nie zabezpieczonych.
Pod względem turystycznym obok walorów krajobrazowych w Starych Bogaczowicach na uwagę zasługuje barokowy kościół parafialny Św. Józefa Oblubieńca, otoczony murem z bramą zwieńczoną tympanonem. Wspomniana kaplica na wzniesieniu zwanym Górą Św. Anny, zbudowana według projektu architekta Josepha Antona Jentscha z Lubawki, znanego z Krzeszowa ( w 1728-35 r. kierował przebudową zespołu klasztornego cystersów), zachwyca wystrojem wnętrza i polichromią wykonaną w XVIII w. przez innych artystów krzeszowskich. Do zabytków należy również zespół klasztorny cystersów, ruiny kościoła ewangelickiego z końca XVIII wieku oraz wiele budynków mieszkalnych i gospodarczych.
Przez Stare Bogaczowice prowadzi „Szlak Cystersów” obejmujący najciekawsze zabytki pocysterskie regionu. Ozdobą wsi jest nowo zbudowana szkoła  wraz z gimnazjum i hala sportową, Gmina stawia na rozwój kultury fizycznej i turystyki, aktywnie działa tu od lat Uczniowski Klub Sportowy „Anna”, specjalizujący się w kolarstwie górskim i biegach przełajowych. Dla turystów pieszych wyznaczono atrakcyjne szlaki górskie do Skrzyżowania Siedmiu Dróg pod Trójgarbem, w różne strony wokół masywu górskiego Można skorzystać z posiłków w  Bacówce „Pod Trójgarbem” lub we wsi w Zajeździe „Przy Kominku”.
Jeśli w tytule napisałem - wieś wsi nierówna,  miałem na uwadze to, że obok wsi  mniejszych, typowo rolniczych, mamy w naszym regionie wsie gospodarczo znacznie bardziej rozwinięte i urozmaicone. Do nich należy bez wątpienia historyczna wieś Stare Bogaczowice, ze swoim przyczółkiem o nazwie Nowe Bogaczowice, do odwiedzenia których gorąco zachęcam.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Skrzyżowanie Siedmiu Dróg



Konia z rzędem temu, kto bez chwili namysłu odpowie czego dotyczy ta nazwa geograficzna. Nie myślę tu o przewodnikach  turystycznych po ziemi wałbrzyskiej, ani zaawansowanych turystach. Wielu z nich było w tym miejscu już nie raz i jak się spodziewam, są oni tak samo przekonani jak ja, że jest to jedno z najpiękniejszych miejsc w Sudetach, choć niestety, mało znane i niedostatecznie wypromowane. Wałbrzyszanie cenią sobie głównie Chełmiec, który króluje nad miastem. Rysujące się nieopodal w kierunku zachodnio- północnym wierzchołki pasma górskiego, zamykające rozległą kotlinę śródgórską, którą wypełnia miasto, sprawiają wrażenie jakby były zbyt  dalekie i należały do innego świata
A przecież jest to pasmo tych samych Gór Wałbrzyskich, w których leży Chełmiec, tylko nieco oddalone z Trójgarbem i Krąglakiem, buszujące w chmurach i zasłaniające horyzont.
W Górach Wałbrzyskich mamy jeszcze pasmo Gór Czarnych z Borową o trzy metry wyższą od Chełmca (Borowa- 854 m, Chełmiec – 851 m npm.), ale ciągnące się w przeciwnym kierunku południowym.  Nas interesuje w tym momencie miejsce, o którym mowa w tytule dzisiejszego postu.
Skrzyżowanie Siedmiu Dróg to niezwykle urokliwy węzeł dróg leśnych w pólnocnej części masywu Trójgarba na przełęczy o wysokości 595 m npm.  Krzyżują się tutaj dukty leśne z Witkowa i Jaczkowa oraz Starych i Nowych Bogaczowic. Przebiega również zielony szlak z Marciszowa przez Krąglaka i Gostkow na Trójgarb i dalej do Lubomina. Tędy biegnie też atrakcyjna trasa rowerowa kolarstwa górskiego MTB, do której dołączył niedawno Wałbrzych. Są to drogi kręte, z ostrymi podjazdami, o różnym stopniu trudności Wokół przełęczy rośnie las mieszany, wszystkie drogi prowadzą wśród gąszczy leśnych, choć gdzieniegdzie napotkać można miejsca widokowe i odkryte polany. Ze zboczy spływają liczne, na ogół drobne dopływy górskich rzek Strzegomki , Czyżyki, Jabłonicy, Leska i Cekliny. Sam Trójgarb, to trójwierzchołkowy szczyt o wysokości 757, 778, 738 m  npm. Dawniej na najwyższym  z nich była  drewniana wieża widokowa z 1882 roku, a pod nią stylowy bufet , co przyciągało turystów podobnie jak Wielka Sowa w Górach Sowich. Po wojnie wieża i bufet uległy zniszczeniu. Obecnie jedyną bazę stanowi nieco niżej położona Bacówka „Pod Trójgarbem” w Lubominie, skąd możemy podziwiać rozległą panoramę Pogórza Wałbrzyskiego. Ta część Gór Wałbrzyskich, to prawdziwy raj dla turystów pieszych. Można wybrać się na wycieczkę zarówno kilkugodzinną jak i całodniową. Trzeba tylko zajrzeć do mapy lub poszukać informacji na internetowych stronach turystycznych i z rozwagą zaplanować trasę.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Gramy w bule


Nie zdziwiłbym się, gdyby w sondzie na temat, z czym kojarzy się nazwa miasta Jedlina-Zdrój, pojawiło się słowo – z bulami! Jedlna-Zdrój miasto słynące z gry w bule. I rzeczywiście. Jedlina ma wielką szansę by stać się jednocześnie Mekką i Medyną amatorów tej niezwykle pożytecznej i mało u nas w Polsce docenianej dyscypliny sportu. Po polsku - gra w bule, po francusku – petanque, to wspaniała rozrywka dla rencistów, emerytów, którzy na wolnym powietrzu, zażywając ruchu i uroków rywalizacji sportowej chcą z pożytkiem spędzić czas. Ale gra w bule przyciąga też ludzi młodych. Amatorów tej dyscypliny sportowej przybywa w Polsce, a jest ich setki tysięcy na Zachodzie. A w Jedlinie są pasjonaci, na czele z burmistrzem, wspomaganym przez aktywną grupę byłych górników, repatriantów z Francji Toteż od paru lat Jedlina bryluje w popularyzacji tego sportu w kraju, a obecnie, kiedy dorobiła się znakomitego obiektu sportowego z częścią przeznaczoną do gry w bule, staje się coraz częściej organizatorem dużych turniejów krajowych i międzynarodowych.
Jedlina zaprasza na liczne turnieje petanque wszystkich zainteresowanych. Nauczyć się gry można w trzy kwadranse, by zaś wygrywać turnieje, trzeba znacznie więcej czasu, ale jak głosi hasło reklamowe:

Na spin najlepszy amulet  - jedlińska zabawa w bule ! No to startujmy !




poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Festiwalowa Jedlina



Zastanawiam się jaką otrzymalibyśmy odpowiedź, gdyby przeprowadzić sondę uliczną wśród Wałbrzyszan lub w lokalnej prasie stawiając pytanie: Z czym kojarzy ci się miasto Jedlina-Zdrój? Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby ze wszystkich ust padła odpowiedź - z pięknym, zadbanym i przyjaznym uzdrowiskiem. Obawiam się jednak, że sondażowe wyniki byłyby dalekie od oczekiwań. Nie powinniśmy się temu bardzo dziwić, bo dotyczy to także wielu innych uzdrowisk. Na to samo pytanie o Kudowę-Zdrój, otrzymalibyśmy większość odpowiedzi, że z Festiwalem Moniuszkowskim, o Duszniki-Zdrój, że z festiwalem Chopinowskim, o Szczawno-Zdrój – z Festiwalem Wieniawskiego. Polanica-Zdrój, o dziwo, najpewniej ze szpitalem chirurgii plastycznej. A Jedlina-Zdrój ? Chyba znamy już wszyscy odpowiedź - z Miastem Festiwali. Wymieńmy pierwsze z brzegu: Międzynarodowy Festiwal Teatrów Ulicznych, albo Dolnośląski Festiwal Zupy, albo Dolnośląski Festiwal Terenoterapii, albo Międzynarodowy Turniej Petanque Center Club, albo Międzynarodowy Turniej Petanque o Puchar Marszałka Województwa Dolnośląskiego, a obok tego Bieg Szlakiem Uzdrowiskowym, Koncert Trzech Kultur w kościele parafialnym, kilka lokalnych festynów, bogaty repertuar turniejów sportowych dla dzieci i młodzieży. To jest fakt, że festiwale, turnieje, festyny wrosły już na stałe w repertuar rozrywek kulturalnych świadczonych przez miasto zarówno mieszkańcom jak i gościom z zewnątrz i stały się rzeczą tak zwyczajną jak w kościele odpust, a w szkole dyskoteka. Te które wymieniam, to z uwagi na wagę przedsięwzięcia, bo są one albo Międzynarodowe, albo Dolnośląskie. Gdyby przeliczyć ilość festiwali i innych imprez kulturalnych w stosunku do liczby mieszkańców Jedlina-Zdrój uplasowałaby się w czołówce miast-uzdrowisk byłego województwa wałbrzyskiego. Ambicje Jedliny-Zdroju sięgają wyżyn, szczytów możliwości. Chce Jedlina być always attractive (zawsze atrakcyjna), jak to oświadcza w folderze reklamowym, ale zarazem miastem imprez kulturalnych, miastem sportu, no i oczywiście miastem-uzdrowiskiem, chce zaskakiwać nowoczesnością pomysłów i przedsięwzięć, które przyciągną do miasta rzesze turystów, wczasowiczów i kuracjuszy. Myślę, że w tym jest klucz do sukcesu. Trzeba sięgać wysoko, nie ulegać presji malkontentów. Tylko ci co dużo chcą, osiągają więcej niż inni.
Międzynarodowy Festiwal Teatrów Ulicznych w Jedlinie-Zdroju ma już swoją bogatą historię. Pierwszy raz do Jedliny zjechali artyści uliczni w 1982 roku w roku 2011. Co roku goszczą w Jedlinie sławne teatry uliczne z różnych krajów Europy i całego świata. Z każdym rokiem wzrasta zainteresowanie spektaklami teatrów ulicznych, a przy dobrej pogodzie zjawia się tu tysiące widzów. Scena teatralna mieści się w rozległej niecce Parku Zdrojowego. Jest to swoistego rodzaju naturalny amfiteatr, bo widzowie rozmieszczeni na ławkach w parku, wśród strzelistych drzew, obserwują znakomite aktorstwo i zachwycają się urzekającą widowiskowością barwnych strojów, rekwizytów i efektów świetlnych.
Dolnośląski Festiwal Zupy organizowany nieprzerwanie w Jedlinie od 2002 roku bije rekordy oglądalności. Nie jest to chyba trafnie powiedziane - oglądalności, bo tysiące widzów przyciąga nie tylko możliwość oglądania widowiska - występów estradowych, teatrów ulicznych, bo i one się znajdują w programie, koncertów. Magnesem jest darmowa zupa, i ta konkursowa, i ta z dużych kotłów serwowana przez aktywistów Stowarzyszenia Miłośników Jedliny-Zdroju, bardzo często rękami burmistrza, wiceburmistrza, prezesa Stowarzyszenia i innych notabli miejskich. Smakosze mogą się tu zadomowić na całe popołudnie do późnego wieczoru korzystając ze wszystkich rozkoszy dla ciała i ducha.
I na koniec, dlaczego o tym wszystkim dziś napisałem. A dlatego, że czuję jeszcze smak przepysznych zup z wczorajszego Festiwalu Zupy, który przy doskonałej pogodzie cieszył się jak zwykle ogromnym powodzeniem, tak że trudno było znaleźć miejsce parkingowe w pobliżu Parku Północnego, gdzie serwowano zupę z akompaniamentem muzycznym i wokalnym oraz wieloma innymi atrakcjami. To była piękna impreza, i dla ciała, i dla ducha.


niedziela, 21 sierpnia 2011

Quo vadis Polsko?



Mam przed sobą książkę, która jest dla mnie cennym talizmanem. Są dwa wystarczające powody, by traktować ją jako amulet o  magicznej mocy przynoszącej katharsis dotychczasowej wiedzy historycznej. Po pierwsze – był to pierwszy podręcznikowy zarys współczesnej historii Polski napisany po przemianach 1989 roku, a więc bez komunistycznej  manipulacji faktami, kłamstw i cenzury. Nie pamiętam jak zdobyłem tę książkę wydaną w  1991 roku, pamiętam tylko, że czytałem ją z wypiekami na twarzy i z szacunkiem wspominałem wielu moich profesorów na studiach uniwersyteckich we Wrocławiu, którzy różnymi sposobami przemycali prawdę historyczną pozostającą często w rażącej sprzeczności z oficjalną historiografią. Po drugie – miałem zaszczyt poznać osobiście autora, postać dla mnie wręcz mityczną, bo wcześniej mogłem jedynie przeczytać o nim w „Trybunie Ludu” jako wrogu ludu i posłuchać emocjonalnych felietonów w radiu „Wolna Europa”,  które budziły mój podziw i przyciągały jak magnes, choć nie mogłem się do tego przyznawać. Teraz zupełnie przypadkowo, a było to w 2008 roku w Głuszycy, miałem zaszczyt znaleźć się w jego towarzystwie, służyć jako przewodnik na Osówce, a nawet przeprowadzić interesujący wywiad do naszej gazety.
Pieszczę  w dłoniach tę książkę jak w dzieciństwie książeczkę do modlitwy i pocieszam oczy osobiście, odręcznie napisaną przez autora dedykacją:

„Panu Stanisławowi, z serdecznym uściskiem dłoni, którym pragnę wyrazić jak bardzo doceniam Pańskie zaangażowanie w historię i popularyzację regionu Gór Sowich. Dziękując za wszystko i bardzo licząc na przyjazną współpracę w przyszłości”
I autograf  -  Witold Pronobis, Głuszyca 8 kwiecień 2008.

 Odsłoniłem tym samym rąbka tajemnicy. Chodzi oczywiście o książkę „Polska i świat w XX wieku”, której autorem jest właśnie Witold Pronobis, polski historyk publicysta, dziennikarz, autor podręcznika najnowszej historii Polski i świata, z którego powszechnie uczono się dziejów XX w. w pierwszych latach po upadku komunizmu.
Witold Pronobis – urodzony w 1947 roku, doktor nauk historycznych, wykładowca na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Od 1982 roku na emigracji w USA (Instytut Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku). Następnie kierownik Archiwum Prasy i Wydawnictw Niezależnych Radia Wolna Europa i redaktor programów Rozgłośni Polskiej RWE. Autor skryptów akademickich publikowanych w polskich czasopismach emigracyjnych, a także w prasie niemieckiej i anglojęzycznej. Był autorem licznych udokumentowanych audycji historycznych, m.in. o zbrodni katyńskiej i wymianie listów pomiędzy episkopatami polskiego i niemieckiego Kościoła Katolickiego w 1965. Współpracował z paryską Kulturą, Zeszytami Historycznymi i innymi polskimi wydawnictwami emigracyjnymi (Widnokrąg, Libertas, Puls) oraz podziemnymi w kraju. Od 1999 r. prowadził w Marwicach k. Gorzowa Wielkopolskiego ośrodek pod nazwą Miejsce Spotkań i Dialogu Ponadgranicznego.
 Witold Pronobis nie znalazł zrozumienia lokalnej społeczności i pomocy ze strony władz wojewódzkich i krajowych w prowadzeniu ośrodka, który mógł spełnić ważną rolę w zbliżeniu środowisk inteligenckich Polski, Niemiec i innych krajów Europy. Dlatego zostawił Martwice i powrócił na „emigrację” do Berlina, gdzie łatwiej mu prowadzić działalność naukową. To co mnie najbardziej zdumiewa, to zupełna obojętność i marginalizacja człowieka tak bardzo zasługującego na szacunek i uznanie. Był czas, kiedy wynoszono na ołtarze jego szefa Jana Nowaka Jeziorańskiego, ale już wtedy rzadko można było usłyszeć o Witoldzie Pronobisie. Dziś obydwaj traktowani są jako postaci historyczne. Ale Witold Pronobis jest w „kwiecie wieku” i mógłby jeszcze wiele uczynić dla Polski. Już w 2008 roku, w przeprowadzonym wywiadzie do „Głosu Głuszycy” widać było ogromne rozczarowanie Witolda Pronobisa tym, co się dzieje w Polsce. Przytaczam odpowiedni fragment wywiadu:

Bardzo interesującym i zaskakującym jest Pana aktualny wybór drogi życiowej, po takiej barwnej przygodzie w USA, w Niemczech i w wielu innych miejscach na świecie, osiadł Pan na dłużej w gorzowskich lasach? Czy nie ciągnie Pana do wielkiego świata, do Nowego Jorku, Monachium, Paryża? Czy odbywa Pan jeszcze podróże zagraniczne? Czy jest Pan aktywnym uczestnikiem bieżącego życia politycznego w Polsce?

Często zastanawiałem się czy gdybym miał raz jeszcze przeżyć minione czasy, postąpiłbym inaczej? Musze przyznać, może trochę nieskromnie, że udawało mi się podejmować w życiu, na ogół, słuszne decyzje. Ale jednej żałuję! Tej właśnie, że wybrałem sobie za miejsce zamieszkania i działalności podgorzowskie Marwice. Założyłem i od kilku lat prowadzę tam Ośrodek Dialogu Ponadgranicznego. Razem ze swoimi gośćmi; uczestnikami zjazdów, seminariów, obozów dyskusyjnych czy badawczych, staramy się poznawać prawdę o przeszłości, szukać wzajemnego porozumienia, właśnie przez nie manipulowaną politycznie, prawdziwą, często gorzką i trudną, ale niezakłamaną historię. Włożyłem w tą inicjatywę wiele serca, pieniędzy i wysiłku. Naturalnie mamy coraz więcej, bardzo widocznych, efektów! Niestety wszystko to w atmosferze niechęci, niezrozumienia, wręcz wrogości miejscowej ludności, a ściślej lokalnych władz, z księdzem proboszczem, sołtysem i byłym wójtem na czele. Wiele w tym jakiegoś szowinizmu, nienawiści, trudno pojętego dla mnie innego systemu wartości. Nie chcę jednak o tym mówić. Postanowiłem opuścić te niegościnne okolice, zostawić tych ludzi, których nie rozumiem i poszukać sobie innego, bardziej sympatycznego miejsca. Polityką nie bardzo chce się zajmować. Raczej szukaniem polsko-niemieckiego porozumienia. Koniecznego szczególnie po ostatniej wojnie, brzemiennej w niesłychane krzywdy i cierpienia, ponoszone najczęściej przez zupełnie niewinnych ludzi, zresztą także Niemców! Znalezienie takiego porozumienia jest trudne. Jednak ważne i potrzebne, co tak dobrze rozumieli polscy biskupi, z Karolem Wojtyłą włącznie, gdy przed ponad 40 laty wystosowali słynny list do niemieckiego Episkopatu, w którym wybaczano ale i proszono o wybaczenie.

I jeszcze jedno pytanie bardziej osobiste, myślę że zainteresuje naszych Czytelników, co Pan sądzi jako człowiek tak mocno zaangażowany w przemiany w Polsce o tym, co się dzieje obecnie na naszej scenie politycznej ? Czy nie przypomina to „polskiego piekiełka” z czasów międzywojennych? Czy nie wzbudza niepokoju i nie przynosi ze sobą refleksji, że nie warto było stawiać na szalę całego swojego życia dla naszego, swojskiego „Obrzydłówka”?

To prawda! Często zastanawiam się jak możliwe są niejednokrotnie obrzydliwe obrazki oglądane na naszej scenie politycznej. W społeczeństwie, które tak bardzo potrafiło zaimponować światu swoją mądrością i dojrzałością polityczną w 1980 r. Które uczestniczyło w wielomilionowym ruchu społecznym „Solidarność”, przyczyniając się do obalenia komunizmu i żelaznej kurtyny!
  Skąd wzięły się te przedziwne wyniki demokratycznych w końcu wyborów i niektóre postacie we władzach Rzeczpospolitej, które zdumiewają swoją tam obecnością, budząc wręcz przerażenie? Demokracja parlamentarna w niepodległym kraju najwyraźniej nie zawsze dobrze się sprawdza. Ale proszę mi wierzyć! Nikt jeszcze nie wymyślił lepszego systemu. To tylko od nas samych zależy byśmy potrafili możliwie najmądrzej wybierać swoich przedstawicieli!

Przejdę teraz do pytań bardzo nam bliskich. Co Pan myśli o naszym miasteczku, jakie wywarło wrażenie, czy bardzo przygnębiające dla człowieka, który poznał wielki świat na Zachodzie?

 To niemal kokieteryjne pytanie. W Głuszycy pojawiłem się na zaproszenie moich przyjaciół, u których, dzięki ich fachowej wiedzy i umiejętnościom, kontroluję i leczę moje zęby. Są też lokalnymi patriotami i przy okazji starają się pokazać mi jak najwięcej atrakcji. Jestem w tych stronach po raz pierwszy i zostałem całkowicie zauroczony okolicą z jej przyrodą oraz, co niemniej ważne, wieloma mądrymi i sympatycznymi ludźmi. Wspomniałem o swoim rozczarowaniu okolicami Gorzowa i o pragnieniu znalezienia dla siebie bardziej przyjaznego miejsca. Jestem przekonany, że je właśnie znalazłem! Tutaj!

Jesteśmy świeżo po wycieczce na Osówkę. Proszę o pierwsze wrażenia z „podziemnego miasta”, jak nazwano eufemistycznie to miejsce. Czy wcześniej zetknął się Pan jako historyk z zagadką kryjącą się w masywie Włodarza w Górach Sowich?

 W okolicach Gorzowa , na tzw. dzisiaj „Ziemi Lubuskiej”, miałem okazję dość dokładnie poznać miejsce o dziwacznej nazwie „Miedzyrzecki Rejon Umocniony”. Są to podziemne budowle największego kompleksu militarnego Niemiec, znane jako Wał Wschodni Łuku Warta-Odra. Zbudowano je tuż po I wojnie światowej jako obronne fortyfikacje, mające chronić Berlin przed ewentualnym najazdem ze strony, wyłonionej po Traktacie Wersalskim, Polski. Osówka, choć trochę podobna, jest naturalnie czymś innym. Tym niemniej, badając problem fortyfikacji miedzyrzeckich, co rusz napotykałem w literaturze temat hitlerowskich, podziemnych budowli w Górach Sowich , w tym Osówki. Dopiero teraz jednak mogłem te podziemia wreszcie zobaczyć. To było ogromne przeżycie. Macie tutaj zupełnie nieprawdopodobną atrakcję turystyczną. Na szczęście fakt ten został dostrzeżony przez tutejszy samorząd, co zaowocowało przystosowaniem podziemi do zwiedzania. Obiecująco rozbudowuje się też turystyczna infrastruktura, jak choćby powstająca tam piękna sala restauracyjna, parking itd.
To tyle z dawniejszego wywiadu z Witoldem Pronobisem. Okazuje się, że po upływie paru lat nie zmienił zdania na temat tego, co się dzieje w naszej polityce.
W tym roku interesującą rozmowę z Witoldem Pronobisem przeprowadziła dziennikarka „Kuriera Porannego” Beata Bielecka. Oto znamienny fragment wywiadu: 

Obserwując dzisiejszą Polskę myśli Pan: właśnie o taki kraj walczyłem? 

  Inaczej to sobie wyobrażałem. Rozczarowuje mnie środowisko, z którym się utożsamiałem, związki z byłymi aktywistami PZPR, sojusze wyborcze, które w każdym razie u mnie budzą protest. Realizm polityczny każe się z tym godzić.
Ja jednak patrzę na politykę inaczej – chyba bardziej uczciwie. Ale to mniej ważna okoliczność. Wygraliśmy przecież coś dużo bardziej istotnego: niezagrożoną dzisiaj niepodległość. Jak nigdy dotąd w naszych trudnych dziejach. Jakoś mało się o tym mówi, choć stanowi ten fakt zdecydowanie najważniejsze osiągnięcie tej „bezkrwawej rewolucji”, w której RWE odegrało bardzo istotną rolę.

Witold Pronobis nie szuka rozgłosu i nie ubiega się o zaszczyty w ojczystym kraju, który tak wiele mu zawdzięcza i tak szybko zapomina o swoich bohaterach. Tam w Berlinie nadal pracuje nad pojednaniem i zbliżeniem pomiędzy dwoma sąsiadami, których historia często zupełnie niepotrzebnie dzieliła i antagonizowała. Wstyd tylko, że o takich Polakach nie pamiętamy, że nie chcemy, korzystać z ich dobrych rad  i nie znajdujemy czasu  na głębszą refleksję nad pytaniem: Quo vadis Polsko?

sobota, 20 sierpnia 2011

Tajemnica Kolc


 Zaraz po wojnie szczególnym problemem władz polskich w zamieszkałej jeszcze przez Niemców gminie Głuszyca była niedokończona budowa podziemnych sztolni pod Włodarzem oraz opuszczone lagry i wynędzniali, umierający więźniowie, którzy potrzebowali natychmiastowego leczenia szpitalnego. Z tą tragiczną spuścizną powojenną nie mogła sobie poradzić garstka Polaków i wspomagających ich sowieckich wojskowych. Robiono wszystko co się dało by ratować ludzi, gorzej było z zabezpieczeniem świeżej jeszcze budowy i jej dobytku. O jakiejkolwiek dokumentacji śladów zbrodniczej działalności Wehrmachtu na tym terenie nie było mowy. Administracja gminna nie miała zresztą takich upoważnień.
Znamienny przykład stanowią Kolce, niewielka wieś nad górnym biegiem Bystrzycy pomiędzy masywem Światowida, a Niedźwiedzim Zakątkiem, dziś nieomal dzielnica Głuszycy, najbliższa  miastu wieś na szlaku turystycznym do Sierpnicy i na Osówkę.
Ta stosunkowo młoda wieś, powstała w II połowie XVII w. w dobrach hr. von Hochberga z Książa.
W 1825 roku niewielka posiadłość  obejmowała 46 domów. Miała też szkołę ewangelicką, młyn wodny oraz 16 warsztatów lniarskich. Później na ich miejsce powstały warsztaty bawełniane, bielniki.
Na historii Kolc, podobnie jak całej Głuszycy zaciążyła II wojna światowa w związku z tajemniczą budową militarną „Riese”.
Już w 1942 r. zlokalizowano w Kolcach obóz jeniecki dla ok. 800 żołnierzy radzieckich, których zatrudniano w kamieniołomach. W 1943 na ich miejsce przytransportowano 1200 Żydów. W 1944 r. obiekt więzienny stał się filią obozu koncentracyjnego Gross-Rosen, sprowadzano tu Żydów z Polski, Grecji, Węgier, a także jeńców wojennych, Belgów, Włochów i Francuzów. Pracowali oni przy drążeniu podziemnych sztolni pod Osówką. Ocenia się, że na stałe przebywało w obozie ok. 3000 więźniów. W końcowym okresie utworzono tu szpital obozowy dla chorych więźniów z terenu całej Głuszycy. 
Cmentarz Ofiar Faszyzmu z pomnikiem i kilkoma grobami został utworzony po wojnie na miejscu pochówku Żydów rozstrzelanych pod koniec wojny. Pochowani tam zostali zmarli po wojnie także Polacy. Prawdopodobnie jest to miejsce, gdzie wywożone były zwłoki więźniów z obozu. Z książki „Za drutami śmierci” Abrama Kajzera, łódzkiego Żyda, któremu cudem nieomal udało się uciec z obozu w Kaltwasser (Zimna Woda) tuż przed końcem wojny, wiemy że zmarli w „szpitalu więziennym” w Kolcach wywożeni byli wozami specjalnie do tego przygotowanymi. Cytuję: „z naszego stanowiska widać, jak przez cały dzień bez przerwy kursuje tam i z powrotem wóz załadowany trupami… Grupa zatrudnionych przy tej pracy nazywa się Totenkommando. Dostają oni dodatkową zupę, toteż dużo ludzi garnie się do tego zajęcia.” Zmarłych zrzucano do głębokich mogił po kilkadziesiąt osób w każdej. Z udokumentowanych źródeł wynika, że w pierwszej połowie 1945 roku globalna liczba zwłok z samego szpitala w Dörnhau (Kolce) wyniosła co najmniej 1934, łatwo się zorientować, że takich zbiorowych mogił powinno być kilkadziesiąt. Omawiane groby zlokalizowano około 1 kilometra od rewiru w miejscu oddalonym od zabudowań gospodarskich, na skraju lasu. Badania poszukiwawcze przeprowadził  m. in. Bogdan Cybulski, autor kilku prac naukowych na temat obozów podporządkowanych KL Gross-Rosen, wydanych w latach 1980-82  Zeszytach Historycznych Uniwersytetu Wrocławskiego w cyklu Studia nad Faszyzmem i Zbrodniami Hitlerowskimi. Niestety, nie udało się stwierdzić autorytatywnie, że miejsce obecnego cmentarza jest rzeczywistym miejscem pochówku zmarłych więźniów rewiru w Kolcach, a dalszych prób poszukiwawczych nie podejmowano.
 Cmentarz w Kolcach ma  znaczenie symboliczne, jest miejscem pamięci narodowej, pamięci tysięcy więźniów zakatowanych lub zmarłych z głodu i wyczerpania ciężką fizyczną pracą przy budowie podziemnych tuneli w masywie Włodarza. Niestety, podobnie jak wiele innych podobnych cmentarzy wojennych jest zaniedbany, opuszczony, biedny. Zaraz po wojnie troszczyła się o niego wałbrzyska gmina żydowska, później Żydów w Wałbrzychu ubywało, cmentarz żydowski stał się więc przybytkiem gminnym, a gmina nie miała i nie ma dostatecznych środków finansowych na ratowanie wojennej nekropolii..
Nieodgadnioną tajemnicą Kolc pozostaje miejsce pochówku paru tysięcy zmarłych z wyczerpania i chorób więźniów, których wywożono z budynku szpitalnego na wypełnionych po brzegi wozach i zrzucano do zbiorowych mogił. Miejsca te zostały tak dobrze ukryte i zamaskowane, że do dziś stanowią  zagadkę. Faktem jest, że nie czyniono takich poszukiwań na większą skalę.
Dziś, kiedy po ponad półwieczu odsłaniamy dopiero co ukryte karty historii z czasów wojny w Górach Sowich, można powiedzieć, że nie powinno nic nas zaskoczyć. Przez liczne lata przechodziliśmy obojętnie obok podziemnej inwestycji wojennej „Riese”,  tak jakby jej w ogóle nie było. Pozwoliliśmy rozgrabić najpierw materiały budowlane, maszyny i urządzenia, rozebrać sieć kolejek wąskotorowych  i drogowych, przepustów , kładek i mostów, porzucić to wszystko co wiązało się z zagadkową budową  militarną pod Włodarzem na pastwę losu. Trudno się więc dziwić, że nie było również mocnych, by odnaleźć zbiorowe mogiły niezliczonej ilości więźniów głównie narodowości żydowskiej i odnieść się do nich z należnym szacunkiem i godnością.
Cmentarz w Kolcach znajduje się tuż przy drodze do Sierpnicy kilkadziesiąt metrów na stoku niewielkiego wzgórza. Mały przydrożny drogowskaz wskazuje dróżkę do robiącego duże wrażenie miejsca. Trzeba przejść wiaduktem przez tory kolejowe, za którymi znajdują się betonowe schodki i brama. Na niej tablice w języku polskim i żydowskim: „Ofiarom pomordowanym przez hordy hitlerowskie cześć!” upamiętniające otwarcie cmentarza 1 listopada 1948 roku. Wąską alejką podchodzimy nieco wyżej do wystawionego przez władze miejskie Głuszycy w 1975 roku obelisku z napisem również w obu językach: „Ludzie ludziom zgotowali ten los. Zofia Nałkowska”. a obok segmenty nagrobne na cześć nieznanych ofiar i kilka mogił ozdobionych nagrobkami i wieńcami . Warto zatrzymać się tutaj na chwilę refleksji, by przynajmniej w ten sposób oddać cześć bezimiennej, tragicznej masie ofiar hitlerowskich represji.

piątek, 19 sierpnia 2011

Głuszyca tuż po wojnie, cz. II




Administracja polska była pierwszym oddziałem szturmowym postępującym za wojskiem. Jej zadaniem było przygotowanie warunków życiowych dla napływających osadników oraz utrzymanie ładu i porządku przy pomocy rodzącej się do życia Milicji Obywatelskiej. To było trudne zadanie, aby w tym kipiącym wielonarodowościowym tyglu były przestrzegane rozporządzenia władz polskich.
O Głuszycy w pierwszych latach powojennych wiemy niewiele. Nie zachowały się żadne dokumenty w Urzędzie Miejskim, odprowadzone swego czasu do archiwum państwowego. Z dostępnych w archiwum w Kamieńcu Ząbkowickim materiałów i przekazów ustnych wiadomo, że pierwszym wójtem Głuszycy, nazwanej w tym czasie Gierzcze Puste*, był Mieczysław Nowakowski, ludowiec z Karczewa, powołany na to stanowisko 11 czerwca 1945 roku, a jego zastępcą i zarazem sekretarzem gminy, Franciszek Piątek z Zawiercia (bezpartyjny), legitymujący się wykształceniem średnim w zakresie administracji publicznej. Przejął on ster rządzenia gminą jako wójt na początku 1946 roku, a jego następcami byli: Mieczysław Rogoza w 1947 roku i Jan Bednarkiewicz w latach 1948-1950. W ogóle na samym początku we władzach gminnych przeważali ludowcy i bezpartyjni. Jako ciekawostkę podam, że Zarząd Gminy już w sierpniu 1945 roku czynił starania o zaszeregowanie Głuszycy do rzędu miast nie wydzielonych, motywując swój wniosek dużym obszarem gminy (5 246 ha), liczbą mieszkańców (Gierzcze Puste – 6 400, Gierzcze Górne – 1465, czyli razem – 7 865) oraz dużym potencjałem przemysłowym: Zakłady Kaufmanna (1500 osób), przędzalnia Stőhr (350), 8 tkalni rozsianych po całej gminie (2000 osób). Jeśli chodzi o ludność zdecydowanie przeważali Niemcy. Pod koniec roku 1945 w liczbie 6 400 mieszkańców było tylko 200 Polaków, w tym głównie repatrianci ze Wschodu. Otrzymywali oni przydziały gospodarstw względnie innych warsztatów pracy. Najważniejszym zadaniem władzy samorządowej było zapewnienie bezpieczeństwa wewnętrznego. Temu celowi służyły 3 placówki Wojsk Ochrony Pogranicza oraz  siedmioosobowy Posterunek Milicji Obywatelskiej. Innym ważnym zadaniem było uruchomienie produkcji przemysłowej, handlu i rzemiosła, osadnictwo rolne, aprowizacja i zaopatrzenie ludności w węgiel na zimę, a także realizacja skromnego budżetu gminy. Zgodnie z postanowieniami Konferencji w Poczdamie w maju 1946 roku rozpoczęła się akcja repatriacji ludności niemieckiej. W ciągu czterech miesięcy (V – VIII 1946) wysiedlono z gminy Głuszyca i okolicznych wsi 8284 Niemców. Ci co pozostali w liczbie 1224 stanowili trzon wykwalifikowanej kadry miejscowych zakładów przemysłowych. Część z nich wystąpiła do władz o przyznanie obywatelstwa polskiego.
Dopiero 13 listopada 1946 roku powołano Gminną Radę Narodową Głuszycy. Jej Przewodniczącym został PPR-owiec, Stefan Rakowski, a zastępcą Erwin Wanderko, członkami Prezydium zostali Franciszek Jakubczyk i Mieczysław Rogoza. Uroczyste pierwsze posiedzenie GRN miało miejsce 24 listopada 1946 roku w sali kina „Roza” na ul. Sienkiewicza. Z danych statystycznych na dzień 1. 03. 1950 roku wynika, że liczba ludności w gminie wynosiła 10 378 osób, w tym 360 Niemców i 30 innych cudzoziemców.
Skąd się wzięła początkowa nazwa miasta – Gierzcze Puste, trudno ustalić. Zapewne była to niezbyt fortunna próba przetłumaczenia niemieckiej nazwy – Wüstegiersdorf. Dopiero w rok później, w 1946 dokonano przemianowania na Głuszycę. I tak już zostało. W tym samym roku skierowano do Głuszycy grupę polskich włókniarzy z Łodzi, głównie z zakładów S. Duboisa, którzy stanęli przed trudnym zadaniem uruchomienia produkcji włókienniczej w dawnych fabrykach Kaufmanna, przestawionych w czasie wojny na produkcję zbrojeniową. Trzeba było sprowadzić i zamontować krosna i inne maszyny włókiennicze pochowane przez Niemców po domach i w lasach. Trzeba było zwerbować ludzi do pracy. Trzeba było utworzyć pion administracyjny fabryki. To wszystko działo się w marszu równolegle do przemian politycznych, ustrojowych i ekonomicznych jakie zachodziły na Ziemiach Odzyskanych.
Dobrze, że Głuszyca uniknęła bombardowań i ostrzałów artyleryjskich, że przed nową władzą stanął tylko problem odtworzenia tego, co dobrze funkcjonowało przed wojną, a nie odbudowy z ruin i zgliszcz. To była zapewne jedna z ważnych przesłanek sukcesu, za który należy uznać wyniki produkcyjne byłego zakładu bawełnianego Meyera Kaufmanna, tzw. „Emki”, który w IV kwartale 1946 roku, a więc po upływie półtora roku od wyzwolenia wyprodukował 149 490 kg przędzy, 1 102 063 m.b. tkanin surowych, 642 264 m.b. tkanin wykończonych. Zatrudnienie ogółem pod koniec roku 1946 w tym zakładzie wynosiło 1130 osób, w tym 1007 fizycznych i 123 umysłowych. Te liczby mogą powalić z nóg. Taki poziom zatrudnienia i produkcji w dzisiejszej rzeczywistości czyniłby z Głuszycy prawdziwe Eldorado.
To wszystko czynili ludzie, polscy osadnicy, nowi mieszkańcy Głuszycy i przebywający tu czasowo fachowcy, przy pomocy autochtonicznej ludności niemieckiej, bowiem etap przesiedlania Niemców za Odrę i Nysę Łużycką miał miejsce głównie w roku 1946 i 1947. Niestety niewiele wiemy o tych czasach i tych ludziach, pionierach zagospodarowywania Głuszycy. W natłoku zdarzeń nie zadbano, aby ten historyczny moment dobrze udokumentować i uchronić dla potomności.


*W 1. „Słowniku geografii turystycznej Sudetów” Marka Staffy i kilku innych źródłach podana jest nazwa Gieszcze Puste, natomiast w urzędowych dokumentach archiwalnych używana jest nazwa Gierzcze Puste. Trudno wyjaśnić, skąd  te rozbieżności.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Głuszyca tuż po wojnie, cz. I

 Pomyślmy choć przez chwilę o Głuszycy tuż po wojnie. Spróbujmy wyobrazić sobie to miasto w momencie, kiedy główną ulicą Grunwaldzką 8 maja 1945 roku przetoczyły się wozy pancerne i ciężarówki wypełnione żołnierzami II Frontu Białoruskiego (Oddział 21 Armii Radzieckiej). Działo się to dokładnie w dniu, kiedy rozstrzygnęły się ostatecznie losy II wojny światowej, a więc w dniu podpisania przez Niemcy aktu kapitulacji.
Sytuacja Głuszycy była nieco inna w porównaniu do wielu miast Dolnego Śląska, a wynikało to  co najmniej z trzech powodów:
Po pierwsze – podobnie jak Wałbrzych Głuszyca uniknęła losów Wrocławia, Nysy, czy Strzegomia, a więc kolosalnych zniszczeń wojennych, równających te miasta nieomal z powierzchnią ziemi. Mało tego, Wałbrzych wyszedł z wojny nietknięty, a wyzwolenie miasta odbyło się bez jednego wystrzału, pomijając małą kanonadę dla wiwatu rosyjskiego czołgu posuwającego się z centrum miasta w stronę Gaju. Przejazd wojsk radzieckich przez Głuszycę odbywał się w spokoju i ciszy, obserwowany z zasłoniętych firanek przez pozostającą tu nadal ludność niemiecką. Pytanie, dlaczego Niemcy oddali Wałbrzych, duży ośrodek przemysłowy, a także okoliczne miasta bez użycia broni, pozostaje nadal tematem licznych spekulacji i kontrowersji. Być może chodziło o ratowanie niedawno rozpoczętej militarnej inwestycji podziemnej w Górach Sowich, czyli tajemniczej budowy kompleksu „Riese”. Warto pamiętać, że nikt w sztabie wojennym Adolfa Hitlera nie przewidywał tak szybkiego i kompromitującego zakończenia wojny, a zwłaszcza utraty Dolnego Śląska, który traktowany był jak rdzenna część Rzeszy Niemieckiej.
Po drugie – w związku z gigantyczną budową w podziemiach Włodarza wykonywaną przez więźniów obozu koncentracyjnego Gross-Rosen, których rozmieszczono m. in. w okolicznych podobozach, wciąż pozostawało tu kilka tysięcy obłożnie chorych lub umierających więźniów. Część więźniów, których stać było na fizyczny wysiłek, została wywieziona kolejnymi transportami w głąb Niemiec i słuch po nich zaginął. Ale podobozy nie zostały całkowicie wyludnione. Pozostało w nich wielu chorych i ledwie trzymających się na nogach. Głuszyca w chwili zakończenia wojny była więc miastem przeludnionym, zamieszkałym przez całkowicie zagubionych i zubożałych Niemców, przez wyczerpanych do cna, wygłodzonych, umierających więźniów w pozostawionych bez opieki obozach i wypełnionych po brzegi  lazaretach i wreszcie przez garstkę Polaków przejmujących władzę pod skrzydłami garnizonu wojsk radzieckich. Brakowało żywności – chleba, mąki, mleka, ziemniaków, wszystkiego. Przestał funkcjonować system zaopatrzeniowy dla obozów pracy, a także normalny handel i gospodarka.
Po trzecienastąpiło wstrzymanie produkcji w pulsujących niemal do końca kwietnia 1945 roku dawnych fabrykach włókienniczych, przestawionych w czasie wojny na produkcję militarną. Unieruchomienie fabryk a także niepewna sytuacja polityczna wynikająca z klęski Niemiec Hitlerowskich, trudności organizacyjne, kompetencyjne i kadrowe związane z przejmowaniem władzy, najpierw przez komendanturę wojskową radziecką, a dopiero w drugiej połowie roku 1945 przez pełnomocnika polskiego, to wszystko spotęgowało sytuację kryzysową, która zaznaczyła się już wcześniej w związku z ogromnymi kosztami wojny prowadzonej z połową świata przez Niemcy. Polska administracja nie była w stanie zapewnić odpowiednich warunków życiowych ani też bezpieczeństwa mieszkańcom, nie dysponując odpowiednimi środkami finansowymi i służbami mundurowymi. Warto zdać sobie sprawę z tego, że działo się to wszystko przed i w czasie trwania konferencji poczdamskiej (17 lipca – 2 sierpnia 1945) i los tych ziem nie był jeszcze wyraźnie określony. Był to czas „wielkiej wędrówki ludów”. Niemcy opuszczali swe rodzinne gniazda, a na ich miejsce przesiedlali się Polacy z różnych stron świata, przede wszystkim „zza Buga”, gdzie utracili swe dobra skutkiem zajęcia ziem polskich na Wschodzie przez Sowietów, ale też polscy emigranci z Francji, Belgii, Wielkiej Brytanii i Polacy z „centralnej” Polski. Do tego trzeba dodać bandy maruderów i dezerterów, bandytów i szabrowników wszelakiej maści narodowościowej, przyjeżdżających tutaj, aby jak najszybciej dorobić się majątku. Trudno się więc dziwić, że uciekinier z podobozu Gross Rosen w Kaltwasser (Zimnej Wodzie), autor książki „Za drutami śmierci”, Abram Kajzer, zobaczył na ulicach miasta w kilka godzin po oswobodzeniu przez wojsko radzieckie obraz rozgardiaszu i zamętu – porozwalane i obrabowane sklepy, porozrzucane po ulicach resztki artykułów żywnościowych, pozamykane na trzy spusty domy, cisza, martwota – wymarłe miasto. Czas się zatrzymał. Ludzie z trwogą czekali, co będzie dalej.

środa, 17 sierpnia 2011

Było minęło, a żyć trzeba

 
O rozwoju włókiennictwa na Dolnym Śląsku decydowało wiele przyczyn. Najważniejszą było rosnące zapotrzebowanie na produkty lniane, wełniane, a następnie bawełniane, w związku z rozwojem cywilizacyjnym Europy w średniowieczu. Stanowiło to zachętę dla rozwoju rękodzielnictwa, na początku w formie  produkcji chałupniczej, w dalszej kolejności manufaktur, na koniec zakładów zmechanizowanych. Począwszy od końca XV wieku Dolny Śląsk staje się miejscem szczególnie podatnym na rozwój włókiennictwa. Trudno dziś powiedzieć na ile zaważyły tu szczególne właściwości wód, na ile zaś rozwój gospodarczy regionu, rosnący popyt na produkty przemysłu włókienniczego i rynek pracy pozwalający uczynić produkcję płótna opłacalną.
Niezwykle barwny i pikantny opis tradycji włókienniczych naszego regionu znajdujemy w powieści historyczno-obyczajowej związanej z wojnami husyckimi na Śląsku w I połowie XV wieku, pierwszej części trylogii Andrzeja Sapkowskiego p.t. „Narrenturm”:

„Pierwszy sygnał, że do Powojowic już blisko, dał po jakimś czasie właśnie ów strumyk, brzegiem którego Reynevan podróżował. Strumyk wpierw zaczął śmierdzieć, zrazu lekko, potem mocniej, potem wręcz okropnie. Jednocześnie woda zmieniła kolor, i to radykalnie – na brudnoczerwony. Reynevan wyjechał z lasu i z daleka już ujrzał przyczyny – ogromne drewniane stojaki suszarni, z których zwisały ufarbowane sztuki płótna i postawy sukna. Przeważał kolor czerwony – zasygnalizowana już przez strumyk produkcja dzienna – ale były też tkaniny błękitne, ciemnoniebieskie i zielone.
Reynevan znał te kolory, obecnie bardziej już kojarzone z Piotrem von Bielau niźli tynktury rodowego herbu. Miał zresztą w tych kolorach jakąś tam cząstkę własnego udziału, pomagał bratu w uzyskiwaniu barwników. Głęboka, żywa czerwień barwionych u Peterlina sukien i płócien pochodziła z sekretnej kompozycji alkiermesu, żmijowca i marzanny. Wszystkie odcienie błękitu Peterlin uzyskiwał poprzez mieszanie soku borówek z urzetem, który to urzet zresztą – jako jeden z nielicznych na Śląsku – sam uprawiał. Urzet mieszany z szafranem i krokoszem dawał piękną intensywną zieleń...
Komponenty barwiarskie, bielidła, ługi, kwasy, potaże, glinki i łoje były dostatecznie śmrodliwe, nielicho woniała też zepsuta serwatka, w której – wedle receptur flamandzkich – moczono lniane płótno w końcowym stadium bielenia. Wszystko to nie umywało się jednak do odoru używanego w Powojowicach podstawowego środka – wystałego ludzkiego moczu. Mocz, który w wielkich kadziach leżakował około dwóch tygodni, był potem obficie używany w foluszu, przy spilśnianiu sukna. Efekt był taki, że powojowski folusz wraz z okolicą cuchnął szczynami jak jasne nieszczęście, a przy sprzyjających wiatrach smród potrafiło donieść aż do klasztoru cystersów w Henrykowie.”

Starsi mieszkańcy Głuszycy nie zdziwią się opisem brudnoczerwonego strumyka, bo mają ten widok żywo w oczach na odcinku od I zakładu „Piasta” w kierunku Jedlinki. Pamiętają też charakterystyczny zapach tej części Bystrzycy. Przez całe dziesięciolecia PRL-u barwiona woda z zakładowej farbiarni była odprowadzana bezpośrednio do rzeki. Wprawdzie do barwienia płócien stosowano już inne kompozycje aniżeli bielidła, ługi, kwasy, potaże, glinki i łoje, ale efekt był ten sam zarówno co do koloru jak i zapachu. Woń moczu też nie jest im obca, ale to już za przyczyną skandalicznego stanu zakładowych toalet, które nie mogły się doczekać modernizacji. Są więc powody, skutkiem których myśl o upadłości wielkiej fabryki włókienniczej staje się mniej bolesna. Ale przecież wiadomo, że były to mankamenty do wyeliminowania, natomiast fabryka dawała pracę – fundament egzystencji w tym pięknie położonym mieście. Niestety, przemysł włókienniczy w Głuszycy coraz wyraźniej staje się momentem historycznym. Wróćmy więc jeszcze na chwilę do historii.
Tkanie na ręcznych krosnach, bielenie, barwienie, spilśnianie płótna było sztuką popularną w samym Wrocławiu, Świdnicy, Dzierżoniowie, ale także w wielu innych mniejszych miejscowościach Dolnego Śląska.
Ta tradycja przetrwała wieki, a nawet w miarę upływu lat stawała się jeszcze bardziej trwała i renomowana, czyniąc ten region Rzeszy Niemieckiej szczególnie znanym i cenionym. Do Głuszycy włókiennictwo dotarło zapewne wcześniej, ale o jego intensywnym rozwoju dowiadujemy się dopiero w II połowie XIX wieku.
O tym niebywałym boomie inwestycyjnym, jaki miał wtedy miejsce, o jego  znaczeniu dla powstania miasta pisałem w poprzednim poście.
Dziś duże fabryki włókiennicze poupadały, nie tylko w Głuszycy i na Dolnym Śląsku, ale w całej Polsce. Takie są konsekwencje rozwoju techniki i technologii, a także wolnego rynku . Dobrze byłoby, abyśmy te tradycje włókienniczego miasta potrafili zachować w pamięci i pielęgnować tak, jak się czci i szanuje swoich przodków, bo to jest najżywsza, najbliższa nam nasza historia. Czy Głuszyca zdobędzie się na utworzenie chociażby mini-muzeum, w którym można by zgromadzić pamiątki materialne, dokumenty, fotografie, zapiski i wspomnienia dokumentujące świetność przemysłową miasta? Czy nie byłoby to bardzo mądrym i wartościowym przedsięwzięciem dla Centrum Kultury i działających w gminie stowarzyszeń? Stawiam te retoryczne pytania z ograniczoną dozą optymizmu. Boję się, że nasze związki mentalne i emocjonalne z miejscem urodzenia i zamieszkania są  wciąż jeszcze zbyt płytkie, niedojrzałe i efemeryczne.